czwartek, 19 lutego 2015

Anglia turystycznie – na marginesie Thames Trot Ultra 50 - część 2



LONDYN

Wbrew temu, co twierdziła pani z okienka w filmie „Miś” Londyn jest. Miasto potężne, prawdziwy tygiel narodów. Z mety biegu w Henley podrzucili mnie do Londynu polscy znajomi. Byłem trochę skasowany po biegu, ale powolny spacer był jeszcze możliwy. Zanim jednak poszedłem się przejść musiałem zostawić rzeczy w hostelu.

Hostel i przygoda z „Banderasem”

Hostel Hyde Park leży tuż przy Bayswater Road. Był stosunkowo blisko centrum i był tani, dlatego go wybrałem. Doba jest w nim tańsza, kosztowała około 12 funtów w wieloosobowym pokoju łącznie ze śniadaniem. Depozyt wynosił 10 funtów. W Londynie hostele są tańsze niż w Oxfordzie, co jest być może spowodowane większą konkurencją. Ten był dosyć duży i jak łatwo się domyśleć mieszkali tam reprezentanci połowy świata. Głównie młodzi ludzie. Raczej biedni, tułacze, imigranci poszukujący swojego miejsca na ziemi. Po rozmowach w pokoju czy w sali telewizyjno-jadalnej okazało się, że wielu z nich jest w Londynie od kilku dni, szukają pracy i na razie zahaczyli się w hostelu. Był jakiś młody Fin, ktoś z Bangladeszu, chłopak, którego jedno z rodziców pochodziło ze Szwecji zaś drugie z byłej Jugosławii. Część miała swojskie rysy słowiańskie, ale nie brakowało też murzynów czy Chińczyków. Następnego dnia przyjechała jakaś wycieczka z Francji.

Hostel nie był nowy, ale i obskurny bardzo też nie był. W łazienkach czy toaletach czasem bywała umywalka, ale już bez kranu; wtedy trzeba było szukać innej. Meldowałem się akurat, gdy na portierni pracowała jakaś dziewczyna z Polski. Dostałem elektroniczny klucz z numerem pokoju, ale bez numeru łóżka. W pokoju prawie nikogo nie było, zapewne mieszkańcy w sobotni wieczór poszli gdzieś na piwo. Wszystkie łóżka wyglądały na zajęte, na każdym była jakaś pościel lub leżała walizka. Zająłem to, które wyglądało na najbardziej wolne. Nie był to szczęśliwy wybór. W środku nocy budzi mnie jakiś wielki gość i pyta, dlaczego śpię w jego łóżku. Urodę ma południową, wygląda trochę jak Antonio Banderas tylko po 2 latach regularnego żywienia w Mac’u. „Banderas” jest wkurzony, ale nie agresywny. Burczy tylko pod nosem jakieś „fuck’i”. - OK, OK, - mówię mu. Skoro to było twoje łóżko to przeniosę się na inne. Zabrałem manatki, ale zanim się przeniosłem na inne poszedłem po faceta z portierni by mi wskazał, gdzie mam spać. Chciałem mieć podkładkę, bo bałem się, że jeszcze wróci nocą z imprezy jakiś podchmielony koleś, znajdzie mnie w „swoim” łóżku i będzie awantura. Reszta nocy i następne dni w hostelu były już bez przygód.

Jeśli ktoś nie chce wydawać fortuny na nocleg to ten hostel mogę polecić, bo jest tani i blisko centrum. Śniadanie to napoje, płatki, mleko, chleb tostowy, masło i dżem. Bez szału, ale za takie pieniądze nie należy oczekiwać więcej. Można skorzystać z Internetu, ale jest płatny. Plusem jest możliwość zostawienia bagażu w przechowalni nawet po wymeldowaniu. Koszt 2 funty. Skorzystałem.

Biegacze
 

Następnego dnia spacer w stronę grupy muzeów przy Exhibition Road. Po drodze park Kensington Gardens. Była słoneczna, ładna niedziela. Posiedziałem trochę na parkowej ławce, popatrzyłem. Fajnie, że tego dnia nie musiałem się nigdzie śpieszyć. Już prawie zapomniałem, jak to jest. Pooglądałem przechodniów. Zauważyłem, że w parku biega bardzo dużo ludzi. Więcej chyba, niż na Kabatach w Warszawie. Gdzieś co piąty, który mnie mijał to biegacz. Tylko żal mi było tych, którzy biegli po asfalcie. Rozumiem, że ktoś tłucze stopami o asfalt, bo mieszka w centrum miasta i nie ma w pobliżu żadnego parku, lasu, czy innego miejsca z polną drogą. Ale ci mieli obok asfaltowej ścieżki ścieżkę gruntową, dużo zdrowszą dla nóg i nieubłoconą a pomimo to wybierali twardy asfalt. Miejscami dodatkowo udekorowany końskimi „bobkami”. Aż chciałem w dobrej intencji i z czystej życzliwości zaczepić kogoś, poradzić by zszedł na bok, pobiegał po miękkiej dróżce. Ale się rozmyśliłem. Uciekliby albo pomyśleli, że przyjechał jakiś dziwny człowiek do wielkiego Londynu i się wymądrza. Niech biegają jak chcą.

Pomnik Alberta
 

Na skraju południowej części parku, naprzeciwko potężnej sali koncertowej Royal Albert Hall stoi Albert Memorial. Pomnik Alberta, Niemca z Bawarii, księcia Wielkiej Brytanii, męża królowej Wiktorii. Było podobno rozsądnym i szanowanym politykiem, ojcem dziewięciorga dzieci, przyszłych królów i książąt. Książę był chorowity i zmarł w 1861 roku. Pomnik ukończono w 1876 roku. Wybudowano go w stylu neogotyckim i jest wielgachny – takie odniosłem wrażenie. – Iście bizantyjski styl i duży rozmach, jak przystało na Anglię – pomyślałem. Z resztą dosyć dobrze odbija czasy, w których powstał. Epoka wiktoriańska, „Pax Britannica”, kiedy Wielka Brytania była potęgą, kiedy przeżywała czasy świetności, swój złoty wiek. Czasy, kiedy to Anglicy rządzili w trzecim świecie i go podbijali a nie odwrotnie. Dziś mogą sobie rodowici Anglicy przyjść pod pomnik, otrzeć łzy, powspominać. A potem wrócić do domu i wytłumaczyć dziecku, co to znaczy „żywność halal”, bo takie dziś dostało na szkolnej stołówce.

O tym, jak prawie zostałem mormonem

Idąc spokojnym krokiem w stronę Muzeum Wiktorii i Alberta, będąc już niedaleko zauważyłem baner, zachęcający do odwiedzenia darmowej wystawy. Stał on przed budynkiem należącym do jakiejś wspólnoty religijnej, jakiegoś odłamu chrześcijaństwa. Nic więcej nie rozumiałem. - „The Chuch of Jesus Christ of Latter-Day Saints” – widniał napis nad wejściem. Wszedłem do środka.


W środku całkiem sporo ludzi. Widać znają się, rozmawiają w grupkach. Ja tu dyskretnie i nieśmiało oglądam powieszone na ścianach obrazy. W końcu po to tu przyszedłem, na darmową wystawę. Wtem zaczepia mnie jakaś pani w średnim wieku. Elegancka, uśmiechnięta. Pyta, co tu robię, skąd jestem i tak dalej. Okazuje się, że trafiłem do mormonów. Pani pyta dalej czy chciałbym się czegoś dowiedzieć o mormonach. - Oczywiście – odpowiadam coraz bardziej zainteresowany i mój przewodnik prowadzi mnie wielkiego plakatu, na którym widnieją współcześni mormoni. Przy plakacie kobieta prosi bym opowiedział, co wiem o ich wspólnocie. Cóż, dużo o mormonach nie wiedziałem, więc długo opowiadać nie musiałem. Przypomniałem sobie naprędce to, co czytałem i widziałem na amerykańskich filmach. Że żyją w stanach, że są wspólnotą dosyć zamkniętą, bardzo tradycyjną, że żyją niczym w XIX wieku, chodząc w strojach z minionej epoki, jeżdżąc w bryczkach i odrzucając współczesne cuda techniki. Nie zdawałem sobie wówczas sprawy, że w swojej niewiedzy pomyliłem mormonów z amiszami.

Przedstawicielka wspólnoty od razu rozbija w proch mój obraz typowego mormona i buduje mi przed oczami zupełnie inny. Na plakacie pokazuje jakiegoś dziadka, który w czasie II wojny Światowej był lotnikiem i bombardował hitlerowskie Niemcy. Mormon. Potem jakaś dziewczyna, młoda, mistrzyni kick-boxingu. Mormonka. Potem znowu jakiś gość, tym razem z Katmandu. Mormon. Pani prowadzi mnie następnie do dużego, nowoczesnego ekranu gdzie dalej obala moje wyobrażenie mormona jako osoby unikającej nowoczesnej techniki. W toku rozmowy tłumaczy, że mormoni nie stosują używek: nie piją alkoholu, nie palą papierosów, nie piją też kawy i herbaty. Kawy i herbaty też nie? – Zdziwiłem się. Chwilę później proponuje mi obejrzenie filmu o mormonach. Mają tu taką jakby sale kinową i mogą wyświetlać filmy przybliżające ich wyznanie. Hmmm.., chętnie. Mam świadomość, że właśnie oglądam na sobie proces, jak się werbuje nowych członków do wspólnoty, ale ciekawi mnie to i coraz bardziej wciąga. Chcę zobaczyć jak to u nich działa. Już widzę, że mormoni są tu bardzo dobrze zorganizowani i asertywni. Mają wszystko opracowane i przygotowane na wypadek gdyby przyplątał się do nich ktoś zagubiony. Ktoś właśnie taki jak ja. Pani w toku dalszej rozmowy stwierdza, że może lepiej żebym zamiast oglądać film przyszedł na ich „service”. Domyślam się z kontekstu, że chodzi tu o jakiś rodzaj mszy, ale zamiast „mass” mówi się u nich „service”. Dopiero po powrocie sprawdziłem w słowniku i wyczytałem, że „service” to nie tylko „usługa” czy „służba”, ale w kontekście religijnym też „nabożeństwo”.

Patrzę na zegarek, trochę się waham, ale w końcu odpowiadam, że chętnie pójdę na „service”. - Co tam muzeum – myślę – kolejna kolekcja starych dzbanków. Jakież to banalne. „Msza” u mormonów powinna być doświadczeniem dużo ciekawszym.

Czekam na nabożeństwo. Za kwadrans się zacznie. Schodzi się coraz więcej ludzi. Mormonka poznaje mnie z kolejnymi członkami wspólnoty, pochodzącymi z całego świata. Jest Amerykanin, ktoś z Brazylii czy Argentyny, Chińczyk. Ktoś inny mówi na powitanie: „cieść, jak się maś”. Zna kilka słów po polsku, bo jego rodzice poznali się w Polsce. Wszyscy są młodzi, odświętnie ubrani i bardzo życzliwi. Przyjemnie czochrają mnie za uchem chwaląc mój angielski. Z jednej strony mam świadomość, że jest to wspomniany wcześniej, sprytny sposób przyciągania do wspólnoty a z drugiej nie wyczuwam tu fałszu, przesadnej sztuczności. Wygląda to całkiem naturalnie.


Zaczyna się „service”. Wnętrze sali modlitewnej jest nowe, jasne i pozbawione jakichś symboli religijnych czy obrazów świętych znanych z naszych kościołów. Dosyć ascetyczne. W środku równie dobrze mógłby się odbywać zjazd komunistycznej partii. Tylko organy wskazują na kultową bądź kulturalną funkcję pomieszczenia. Są dla odmiany ustawione z przodu, w miejscu gdzie z kościołach katolickich jest prezbiterium.

Siadam skromnie w ostatniej ławce. W momencie rozpoczęcia sala zapełniona jest w jakichś 80%. Zaskoczony jestem strukturą wieku wyznawców. Zamiast znanych z kościołów katolickich starszych pań i panów zwanych w niektórych środowiskach pogardliwie „moherowymi beretami” są głównie ludzie młodzi, tacy po 20-30 lat. Większość w białych koszulach. Generalnie są mniej kolorowo i odświętnej ubrani niż wierni z kościołów w Polsce.

Nabożeństwo zaczyna się od kilku pieśni. Wszyscy otwierają śpiewniki rozłożone w ławkach i śpiewają ze śpiewnikami w rękach. Przeglądam. Są starannie wydane. Następnie jakiś mężczyzna wchodzi na mównicę i odbywa się coś, co wygląda jak głosowanie. Niestety mój angielski nie pozwala mi zrozumieć, o co dokładnie chodziło. Nie wiem, co głosowali. Po głosowaniu na mównicę wchodziły kolejne osoby i opowiadały historię dzieląc się swoimi doświadczeniami religijnymi. Jeden z mężczyzn przemawiał z dużym zaangażowaniem, miałem wrażenie, że wręcz ze łzami w oczach.

Następnie nastąpiła jakaś mormońska wersja eucharystii, inna niż znana z kościoła katolickiego. Służący przy „service”, odpowiednicy naszych ministrantów roznieśli koszyki z połamanym chlebem i poczęstowali zebranych. Był to zwykły chleb taki jak w sklepie, nie cienki opłatek jak u nas. Przez moment się wahałem, co zrobić jak ministrant podejdzie do mnie. Nie jestem członkiem ich wspólnoty. Czy jeśli np. miałem grzeszne myśli ledwie dzień wcześniej a teraz poczęstuję się chlebem to nie popełniam w ich oczach jakiegoś świętokradztwa? Jestem tu gościem i chcę się zachowywać godnie, stosownie do miejscowych zwyczajów; nie jestem jakimś prymitywnym lewakiem z „FEMENu” czy innego „Charlie Hebdo”.

W końcu podszedł i wyciągnął ku mnie koszyk. Wziąłem. Chleb smakował zwyczajnie. Inny „ministrant” zaczął tymczasem roznosić koszyk z jakimiś płynem rozlanym do dziesiątków małych pojemników. Każdy z zebranych brał jeden pojemniczek wielkości naparstka i duszkiem wypijał zawartość. – Był chleb, to teraz pewnie wino – myślę w pierwszej chwili. – Ale zaraz, przecież oni nie piją alkoholu, więc to nie może być wino – uświadomiłem sobie chwilę później. Gdy przyszła kolej na mnie wziąłem swój naparstek i wypiłem. To była woda.

Nabożeństwo trwało nieco ponad godzinę. Wychodząc podziękowałem grzecznie za gościnę. Próbowano mi dać na pożegnanie Księgę Mormona, dopytać się jak długo jeszcze będę w Londynie, itp. Wyjaśniłem, że jestem polskim katolikiem, ułomnym co prawda ale jednak i chciałbym katolikiem umrzeć. Powiedziałem, że bardzo mnie ciekawiło, jak wygląda ich wspólnota i jak wyglądają nabożeństwa. Porównałem to, co widziałem z katolicką mszą i oznajmiłem, że szczególnie zaskoczyła mnie struktura wieku wiernych, że jest tak dużo młodych ludzi. Wyjaśniono mi, że to było specjalne nabożeństwo dedykowane dla ludzi młodych i singli. Aha, to wiele tłumaczyło.

Wyszedłem od mormonów bogatszy o nowe, ciekawe doświadczenie.

Gdyby ktoś chciał dowiedzieć się więcej podaję [LINK] do artykułu zamieszczonego na katolickim portalu a opisującego szczegółowiej wspólnotę mormonów.

(C.D.N – część ostatnia opowieści o angielskich przygodach za kilka dni)


[LINK] do części 1
[LINK] do części 3

Brak komentarzy: