sobota, 4 kwietnia 2015

Anglia turystycznie – na marginesie Thames Trot Ultra 50 – część 3



Londyn - muzea

 Po wizycie u mormonów (patrz: poprzednia część opowieści) wybrałem się do pobliskich muzeów: Muzeum Historii Naturalnej i Muzeum Wiktorii i Alberta. W pierwszym już kiedyś byłem, w drugim jeszcze nie. Oba to potężne instytucje kulturalne prowadzące działalność w nowoczesnym stylu. Można tam coś obejrzeć, odpocząć, coś zjeść, coś kupić. Eksponaty nie są poukrywane w zakurzonych gablotach jak w tradycyjnym muzeum, ale część z nich można pomacać, można wziąć do ręki. Dookoła pełno jest multimediów, kolorowych plansz, urządzeń pozwalających łatwiej zrozumieć opisywane historie. W Muzeum Historii Naturalnej była na przykład spora ekspozycja poświęcona wulkanom i trzęsieniom Ziemi. Zwiedzający mogli wejść na platformę oddającą wnętrze japońskiego sklepu. W pewnym momencie cała platforma wypchana ludźmi zaczynała się trząść symulując trzęsienie ziemi. Ciekawe, dla młodszych na pewno bardzo atrakcyjne. Jako były pracownik dużego muzeum widzę tu wpływ czegoś, co można określić „disneylandyzacją” muzeów. Już nie oryginalne eksponaty są najważniejsze, ale opowiedzenie historii. Jak nie ma eksponatów – to trudno. Opowiada się historię bez nich. Przy użyciu plansz, wyświetlaczy, kopii zabytków, różnych bajerów. Sporo ostatnio powstaje takich muzeów bez eksponatów. Niektórzy starzy muzealnicy ganią ów trend, bo chcieliby w nich widzieć tradycyjną instytucję pokazującą oryginalne eksponaty i prowadzącą działalność badawczą. Inni chwalą większą przystępność nowej formy, większą atrakcyjność dla młodzieży i przeciętnego zwiedzającego. W moim przekonaniu najlepszy jest tu jakiś złoty środek.

Oba z tych muzeów są potężne i oba przeszedłem na szybko i tylko w części. Nie warto ich tak zwiedzać chyba, że ktoś nie ma czasu i nie ma innego wyjścia. Najlepiej poświęcić na jedno z nich jeden dzień albo nawet rozłożyć na dwa dni. Zbyt dużo jest tam zbiorów do obejrzenia na raz. Bardzo ciekawe rzeczy widziałem w Muzeum Wiktorii i Alberta. Przyznam, że wcześniej go nie doceniałem. Myślałem, że największe zbiory są w British Museum a to, to jakieś prywatne, niewielkie. A jednak Muzeum Wiktorii i Alberta jest duże i ciekawe. Pełno rzeźb mistrzów, świetna kolekcja sztuki starożytnej, renesansowej i z Dalekiego Wschodu. Najbardziej zainteresowała mnie Kolumna Trajana – rzymska kolumna pokryta płaskorzeźbami przedstawiającymi walki wojsk rzymskich z Dakami. To pierwszorzędne źródło do wojskowości rzymskiej i świata barbarzyńskiego czasów cesarstwa. Trochę się na początku zdziwiłem, skąd tu ta kolumna? Przecież powinna być w Rzymie. Czyżby angielscy kleptomani i ją gwizdnęli tak jak i wiele innych rzeczy? Okazało się, że to gipsowa kopia wykonana w II połowie XIX wieku dla studentów architektury. Cóż, jednak kopia, ale i tak robiła wrażenie. Okazało się, że podobnych gipsowych kopii jest w tym muzeum jeszcze wiele. Wśród nich Mojżesz i wielgachny, ponad pięciometrowy Dawid Michała Anioła.

Sklepy i ulice

Chaos, ruch, piesi i samochody. Ulice są tu gwarne. Drobny dreszczyk emocji można poczuć za każdym razem przebiegając ruchliwą ulicę na czerwonym. Tutaj to dozwolone, ale na własne ryzyko. Już i w Polsce jest spora grupa ludzi domagająca się zniesienia kar za przejście jezdni na czerwonym świetle. Ostatnio nawet gdzieś się pokazywali, chyba zbierali podpisy pod stosowną petycją. Czy tak powinno być? Waham się. Jakoś nie słychać by w Wielkiej Brytanii z powodu braku zakazu przechodzenia na czerwonym wydarzało się szczególnie dużo wypadków. A jednak na zdrowy rozsądek wydaje się, że ten zakaz i groźba kary powstrzymuje, co niektórych przed zbytnim ryzykanctwem.

Anglicy nie wlepiają mandatów za przejście na czerwonym świetle, ale za wyrzucenie niedopałka na ulicę już tak. Przyłapie cię na tym policjant i już jesteś 50 funtów do tyłu. Boli, zwłaszcza kogoś, kto dopiero się tu sprowadził i jeszcze nie opływa w bogactwa.


Sklepy są tu najróżniejsze tak jak i ludzie. Nie jestem specjalistą od shoppingu w Londynie, więc nie będę się wymądrzał. Z pewnością Polacy mieszkający tu od lat i zainteresowani tematem wiedzą dobrze gdzie i kiedy pójść, by kupić coś fajnego. Przeciętny turysta taki jak ja z pewnością przejdzie się po Oxford Street gdzie znajdzie mnóstwo sklepów z ciuchami. Większość marek występuje także w polskich galeriach. Nie jest tu tak, że aby coś kupić trzeba mieć wypchany portfel. Sieć sklepów Primark (na Oxford Street są co najmniej dwa) jest bardzo tania, nawet jak na warunki polskie. Komu pieniądze wysypują się już w kieszeni ten może przejść kilka ulic dalej, do dużego domu handlowego Harrods. Można tam nabyć najróżniejsze rzeczy luksusowe, ale ceny są najczęściej bardzo wysokie.

Niemiłą niespodzianką, jaka mnie w Londynie spotkała to utrudnienia w poruszaniu się po mieście. Gdy kiedyś tu byłem zwyczajnie kupowałem bilet u kierowcy i jechałem autobusem miejskim, gdzie chciałem. Teraz już tak nie mogłem. Kierowca odpowiedział mi, że on biletów nie sprzedaje. Zapytałem kogoś na przystanku, o co chodzi i okazało się, że aby skorzystać z komunikacji miejskiej trzeba kupić za kilka funtów tzw. Oyster card a następnie za kolejne kilka funtów ją doładować. Miałem zostać w tym mieście ledwie półtorej dnia, więc stwierdziłem, że mi się to nie opłaca. Miałem hostel blisko centrum i wszędzie chodziłem pieszo.

Ulice w Londynie, przynajmniej te w centrum, które widziałem są umiarkowanie czyste. Odniosłem wrażenie, że nie ma tu tylu porozrzucanych wizytówek z zaproszeniami do burdeli czy innych domów uciech. Pamiętam, że w okolicach weekendu w centrum Warszawy było tego zatrzęsienie. Tu w Londynie jest chyba mniej.

W brytyjskiej stolicy pomieszkiwałem krótko jeszcze zanim Polska wstąpiła do Unii. Teraz spodziewałem się, że Polaków na ulicach będzie bardzo dużo. A jednak nie rzucali się tak w oczy. Gdzieś tam kogoś spotkałem od czasu do czasu, słyszałem polski język przechodząc obok budowy, ale generalnie myślałem, że podobnych sytuacji będzie więcej. Albo Anglia jest na tyle pojemna, że lekko wchłonęła tak liczną rzeszę moich rodaków i niewiele ją to zmieniło albo ta liczna rzesza tak się już zasymilowała i wtopiła w miejscowe społeczeństwo, że stała się mało widoczna.

To (jeszcze) nie pustynia

Anglia to nie tylko narodowościowy, ale i religijny kocioł. Wydaje się, że tradycyjne anglikańskie wyznanie znajduje się w odwrocie a laicyzacja zatacza coraz szersze kręgi. Ten trend dotyczy chrześcijaństwa chyba w całej Europie.

Nie należy jednak widzieć sprawy czarno-biało i przesadnie jej upraszczać. Przykładowy epizod: w poniedziałek chodziłem po centrum Londynu i zajrzałem do dzielnicy Soho. Tam, na Soho Square stoi kościół. Katolicki, nosił imię św. Patryka. Wszedłem do środka, akurat odbywała się msza. W środku były 23 osoby. Czyli proszę: zdaje się Soho, gejowska dzielnica Londynu, zdawać by się mogło „jądro Sodomy” a tu poniedziałek, i msza jest, i jacyś ludzie są. To wcale nie jest chrześcijańska pustynia jak mogłoby się zdawać.

O tym jak prawie zostałem muzułmaninem…


 Najlepsze, choć nie koniecznie przyjemne przygody czekały mnie na koniec. Już miałem wyjeżdżać z Londynu, już lecieć po plecak do hostelu a następnie na przystanek i na lotnisko. Idę przez Oxford Street, już jestem przy końcu ulicy a tu patrzę: stoją dwaj muzułmanie i rozdają materiały o islamie, w tym i Koran. Kiedyś czytałem, że coś takiego ma miejsce na jednym z polskich, antyislamskich portali. I teraz widzę to na żywo. Temat przemian społecznych i religijnych, zwłaszcza islamizacja żywo mnie interesuje, więc choć musiałem już pędzić na samolot to postanowiłem chwilę z owymi dwoma panami porozmawiać.

Podszedłem do stolika i zacząłem rozmowę. Obaj byli młodzi, jeden to Marokańczyk drugi biały, angielski konwertyta. Każdy, jako szanujący się muzułmanin nosił brodę. Oczywiście nie przyznałem im się, że kilka lat temu angażowałem się w protesty przeciwko samobójstwu przez islamizację. Że biegłem maraton z koszulką „stop islamizacji Europy” czy też, że protestowałem przeciw budowie meczetu w Warszawie.

Podszedłem do nich całkowicie życzliwie, nie napadłem ani fizycznie ani werbalnie. Z resztą nie było ku temu powodów, gdyż dziś myślę, że za narastający konflikt pomiędzy światem zachodnim a światem muzułmańskim odpowiedzialna jest bardziej zdemoralizowana i bezmyślna liberalna lewica niż muzułmanie. Muzułmanie po prostu korzystają z tego, że trafili na głupców. Biorą to, co im się daje. Wzrastająca rola społeczności islamskich w stosunku do wymierających tubylców najzupełniej normalnie oddaje mechanikę odwiecznego prawa przyrody: w miejsce tego, co stare, nadgniłe i upadające wchodzi to, co młode, witalne i ekspansywne.

W czasach schyłkowego antyku barbarzyńcy szturmowali od północy granice Cesarstwa Rzymskiego zaś Rzymianie nie mogąc uszczelnić granicy na Renie i Dunaju wpuszczali ich, nawet zatrudniali w swojej armii. Niedługo później przybysze „odwdzięczyli się” za gościnę łupiąc Rzym i niszcząc zachodnie cesarstwo rzymskie. Bardzo podobna sytuacja ma miejsce dzisiaj: współcześni barbarzyńcy szturmują współczesny, upadający Rzym, tyle, że tym razem od południa. W północnej Afryce kwitnie proceder przerzucania imigrantów do Europy, za odpowiednią opłatą oczywiście. Lewica w charakterystyczny dla siebie sposób niezbyt zainteresowana przestrogami płynącymi z dawnych wydarzeń za to bardziej wpatrzona w realizację swoich utopii przyjmuje ich z otwartymi rękoma. Zamiast nakarmić i odesłać z powrotem na afrykański brzeg, trzyma w obozach w Europie i dodatkowo demoralizuje dając pieniądze za nieróbstwo. Czy można mieć w takim razie pretensje do przybywających? Gdybym ja był biednym murzynem z biednego kraju i wiedział, że gdzieś za wielką wodą jest taki kraj gdzie mnie na pewno przyjmą, nakarmią i nie trzeba pracować to sam bym się pchał na te łodzie.

Każdy rozsądnie myślący człowiek zdaje sobie sprawę, że pomóc jak najbardziej trzeba, jest to ludzkie i chrześcijańskie, ale lepiej pomagać na miejscu, gdzie dzieje się źle a nie wspierać wielkie przesiedlenia ludności. Masowe migracje przecież nic nie dają, nie leczą sytuacji w kraju, gdzie mają miejsce tragedie. Mało tego: istnieje niebezpieczeństwo, że przybysze przeniosą chaos ze swojego kraju, do kraju, który ich przyjął.

Dlaczego zatem rządząca Europą liberalna lewica postępuje tak jak postępuje? Człowiek o poglądach lewicowych, najczęściej równie życzliwy jak naiwny pomyśli, że to z dobroci serca i życzliwości. W moim przekonaniu nic podobnego. To czysta polityczna kalkulacja i mam tu swoją teorię. Otóż lewicowi stratedzy, ludzie już przebiegli i wyrachowani wymyślili sobie, że aby pokonać odwiecznego przeciwnika, czyli prawicę wspierającą się na Kościele trzeba z Europy stworzyć wielokulturowy twór sprowadzając masowo imigrantów, najlepiej wyznań inne niż chrześcijańskie. Upiecze się wtedy dwie pieczenie na jednym ogniu: z jednej strony osłabi się Kościół, tradycyjną podporę prawicy a z drugiej powiększy swój elektorat. Bo gdy biedni przybysze w końcu dostaną obywatelstwo i będą mogli głosować to, na kogo zagłosują? Na tych, co mówią: „ograniczmy socjal i imigrację, wymagajmy więcej, chrońmy tradycyjne wartości” czy na tych, co mówią „damy wam więcej socjalu, będziemy chronić prawa mniejszości, otworzymy szerzej granice i róbta co chceta”? Oczywiście, że na tych drugich. 


Czyli wielokulturowość to na pierwszy rzut oka taka lewicowa „wunderwaffe” – cudowna broń. Podwójne uderzenie w prawicę. Oczywiście by ją sprawnie wprowadzić trzeba troszkę „nagiąć prawdę” by przekonać społeczeństwo. Niemców lewicowi intelektualiści oszukali wmawiając, że Turcy to tylko „gestarbajterzy” – przyjadą, zarobią i wyjadą. Nie wyjechali. Dziś jest ich tam ze 3 miliony a rządzący mówią, że islam jest częścią Niemiec. Nasze pożal się Boże liberalno-lewicowe elity tradycyjnie małpujące z Zachodu wszystko, co dobre i wszystko, co złe niczym afrykański kacyk w kolonii, muszą posłużyć się mistrzowską kazuistyką, aby przekonać ludzi, że zjedzenie żaby, po której na Zachodzie mają już mdłości jest w rzeczywistości dobre. Lewicowe media krytykują tych, którzy protestują przeciw osiedlaniu w kraju społeczności muzułmańskich argumentując, że to dyskryminacja, że rasizm, że ksenofobia, że muzułmanów jest w Polsce śladowa ilość i nie stanowią zagrożenia. A kiedy w takim razie należy walczyć z niebezpieczeństwem jak nie w zarodku? Jak będzie ich 3 miliony lub 5 tak, jak we Francji? I co wtedy zrobić z kilkoma milionami problematycznych gości, których się sprowadziło? Wyprosić? Gdzie? Jak?

Napisałem powyżej, że wielokulturowość to na pozór lewicowa „wunderwaffe” na prawicę. Dlaczego na pozór? Dlatego, że to broń bardzo niebezpieczna i nieobliczalna; taka, która prawdopodobnie obróci się przeciwko tym, którzy ją stosują. Sojusz współczesnej ateistyczno-tęczowej lewicy z plemiennym islamem jest tak egzotyczny, że aż dziw bierze, że jeszcze trwa i dopiero niedawny atak na francuski brukowiec „Harlie Hebdo” pokazał jakiś w nim rozłam. W moim przekonaniu tęczowa lewica sprowadzając islam by mieć bat na prawicę w istocie wywołała demona, który, gdy tylko podrośnie i będzie odpowiednio silny obróci się przeciwko niej. Atak na „Harlie Hebdo” to pierwszy groźny pomruk dorastającego demona. Drugi to stopniowe powstawanie partii muzułmańskich reprezentujących interesy i wartości muzułmańskich przybyszów.

Pofantazjuję teraz dosłownie. W literaturze fantastycznej, chyba czytanej przez lewicowców równie rzadko jak książki historyczne podobne historie to temat stary i zgrany, co najmniej od czasów Howarda. Typowa historia jest taka: Grupa równie ambitnych, co nieostrożnych spiskowców wskrzesza starożytnego maga, który ma im pomóc przejąć władzę w królestwie. Mag się budzi, ale zamiast być potulnym narzędziem zabija głupców, którzy go wywołali i sam zaczyna siać spustoszenie. Ot, banalna historia z literatury fantasy. Czy jednak taka bajeczka nie będzie trochę podobna do historii współczesnej Europy, to się okaże.

Chciałbym żeby było dobrze, ale jestem tu pesymistą i przypuszczam, że najprawdopodobniej w niedługiej przyszłości europejskie ulice spłyną krwią. I za tą krew i jej sprzątanie winni będą najbardziej ci, którzy, na co dzień mówią o pokoju, o miłości, o pacyfizmie, o pięknie wielokulturowości. W życiu nie przyjdzie im do głowy, że to ich wina. Że to wina ich ryzykownej, społecznej inżynierii. Będą oskarżać „faszystów”, „islamofobów”, „islamskich terrorystów” i „ksenofobicznych Europejczyków skręcających – o zgrozo - w prawo”. Zupełnie jak komuniści w bolszewickiej Rosji, którzy twierdzili, że komunizm jest dobry a ludzie głodują z powodu knowań reakcjonistów i kułaków.

Rozpolitykowałem się, sieję tu jakieś wywrotowe teorie nawiedzonego prawicowca, którym wcale do końca nie jestem. Choć może wcale nie są to jakieś radykalne teorie, nie są radykalne dzisiaj. Jeszcze kilka lat temu podobnie katastroficzne wizje głosiło kilku prawicowych „oszołomów”. Dziś nawet poważne stacje telewizyjne puszczają programy, w których zastanawiają się „czy ulice europejskich miast  spłyną krwią” (był taki program, chyba w telewizyjnej „jedynce” lub „dwójce”, niestety nie potrafię podać linka). Nawet znana z manipulacji i zakłamania „Gazeta Wyborcza” (można poczytać choćby TU) publikuje artykuły nietypowe dla siebie, bo łączące islam z terroryzmem. Powyższy przydługi wywód załączyłem tylko po to, by uzasadnić, dlaczego nie uważam religijnych muzułmanów za głównych winnych narastającego konfliktu. Wróćmy do tematu, do spotkanych w Londynie islamskich agitatorów.


Zdecydowałem, więc, że dam szansę tym chłopakom wypowiedzieć się. Przedstawić swój pogląd na narastający konflikt „wyznawcy islamu kontra reszta świata”. Chciałem ich posłuchać i zacząłem zadawać pytania. Pierwsze co powiedzieli to to, że w mediach jest dużo kłamstw, dużo antyislamskiej propagandy. Oni stoją tu, bo chcą pokazać, czym naprawdę jest Islam. Powiedziałem im, że najbardziej obawiam się w Islamie zmuszania wyznawców innych religii do przejścia na Islam. Pytałem, dlaczego tak jest, że jak gdzieś islam dominuje to inne religie są prześladowane? Dlaczego zmusza się do przejścia na Islam? Dlaczego burzy Kościoły? Wreszcie, jaki jest stosunek wyznawców islamu do przemocy? Oni mi na to, że islam jest pokojowy, ale jest teraz atakowany, więc muszą się bronić. Na informację, że jestem chrześcijaninem oni odpowiedzieli, że Jezus i Maryja też są w Islamie ważni i że też ich szanują. Znowu zadaję pytanie: dlaczego, jeśli ktoś nie jest muzułmaninem to tak trudno mu żyć w kraju muzułmańskim? To oni wyciągają z rękawa znany przykład Andaluzji. Że w średniowieczu mieszkali tam przedstawiciele chrześcijaństwa, islamu i judaizmu i wszyscy żyli w zgodzie. Potem wyszedł temat Izraela. Co ważne to nie ja go zacząłem, tylko oni. Widać było wyraźnie, że mają na punkcie Izraela jakiegoś „kota”. Rozmówcy zaczęli mi tłumaczyć, że zanim powstało państwo Izrael na Bliskim Wschodzie był spokój. Potem przyszli Żydzi i teraz ciągle się tam kotłuje. Cały ten konflikt to wina Żydów i Izraela. Cóż, tu niczego innego się nie spodziewałem. Następnie pokazywali mi cytaty z Koranu mówiące o życiu w przyjaźni i pokoju. Oczywiście znam cytaty z tej samej księgi mówiące o czymś wręcz odwrotnym, ale nie miałem tam czasu i możliwości by je przytaczać. Nie byłem na taką dysputę przygotowany.

Bardzo się już śpieszyłem na samolot, więc na koniec zapytałem chłopaków, czy mogę zrobić z nimi zdjęcie i czy mogę opowiedzieć moim przyjaciołom w Polsce to, co od nich usłyszałem. Zgodzili się. Zrobiliśmy wspólne zdjęcie, dali mi na koniec płytę DVD o Islamie, i Koran po angielsku.

… i ile mnie to kosztowało.

Po rozstaniu z muzułmanami miałem bardzo mało czasu na wydostanie się z Londynu i dotarcie na lotnisko Stansted. Zabrałem plecak z hostelu i poszedłem na Baker Street. Miał tam być przystanek Easy Bus’ów kursujących na lotnisko. Problem był taki, że jeszcze nigdy z tego miejsca na lotnisko nie jechałem i nie wiedziałem, gdzie dokładnie jest ów przystanek. Nie był przy samym przystanku metra, lecz w jednej z bocznych uliczek. Straciłem na jego szukanie z 15 minut. Kolejne kilkanaście straciłem wtedy, gdy pierwszy bus mnie nie zabrał, bo nie miał już miejsca. Nie miałem rezerwacji, bo myślałem, że w poniedziałek tłoku nie będzie. Pomyliłem się fatalnie - był. Pierwszym nie pojechałem, mogłem jechać dopiero następnym. Wyjazd z Londynu ślimaczył się niemiłosiernie. Trafiliśmy na korki. Gdy dotarłem na lotnisko pojawiłem się w terminalu o godzinie „0” – dokładnie w momencie, gdy mój samolot odlatywał. Cholera, spóźniłem się na samolot. Wiedziałem, że kiedyś to niezdrowe zainteresowanie islamizacją wyjdzie mi bokiem i właśnie wyszło. Musiałem czekać na kolejny samolot, który był następnego dnia rano. Noc na lotnisku to nic strasznego. Najgorsze było to, że trzeba było dopłacić do biletu. I nie było to 50 złotych a znacznie więcej. Ała. Bolało.


[LINK] do części 1
[LINK] do części 2

Brak komentarzy: