DATA
|
NAZWA
|
DYSTANS
|
RODZAJ
|
CZAS
|
MIEJSCE
|
7 luty
|
Thames Trot
Ultra 50 „The Boat Race”
|
50 mil
(77,5 km)
|
Terenowy bieg ultra w terenie (Anglia)
|
06:55:20
|
10 na 313
|
14 marca
|
V Bieg na szczyt Rondo 1
|
37 pięter
|
Bieg po schodach na szczyt wieżowca
|
05:14,58
|
55 na 82 (mężczyźni)
|
28 marca
|
III Cross Maraton Jana Kulbaczyńskiego po Ziemi Kodeńskiej
i Piszczackiej
|
Ok. 41,9 km
|
Maraton terenowy, płasko
|
02:55:53
|
2 na 46
|
18 kwietnia
|
Harpagan H-49
|
100 km
|
Pieszy maraton na orientację
|
12:11:30
|
1 na 296
|
10 maja
|
3. PZU Maraton Lubelski
|
42,195 km
|
Maraton uliczny
|
03:45:04
(pacemaker na 3:45)
|
191 na 624
(bez rywalizacji)
|
30 maja
|
Bieg Rzeźnika Ultra
|
141 km
|
Bieg górski liniowy
|
20:45:01
|
2/3 na 248
|
4 lipca
|
IV Półmaraton Tradycji
|
21 km
|
Półmaraton terenowy, płasko
|
1:25:27
|
7 na 214
|
24 lipca
|
Grossglockner Ultra Trail
|
110 km
|
Bieg górski liniowy (Austria)
|
21:57:57
|
23 na 239 (zapisanych)
|
22 sierpnia
|
IV Bieg Tygrysa
|
26 km
|
Bieg terenowy, przeszkodowy, w parach
|
03:13:41
|
12 na 100 drużyn
|
Mozolne wychodzenie z kontuzji. Zdjęcie: Bieg Tygrysa (organizator) |
Podsumowanie roku tym razem powinno być krótkie, bo sporo działo się tylko w pierwszej jego połowie. W końcu lipca kontuzja zwana zespołem pasma biodrowo-piszczelowego (ITBS) dała mi szlaban na poważne starty i treściwsze treningi prawie do końca roku. Ale zacznijmy od początku, czyli od statystyk.
W ubiegłym roku przebiegłem 3575 km, z czego lwią cześć w miesiącach styczeń – lipiec. Od sierpnia do grudnia nabiegałem jedynie 611 km. Rekordowy na plus był maj – 589 km, rekordowy na minus październik – 19 km. W sumie przebiegłem 505 km mniej, niż w roku 2014. Oprócz biegania w śladowych ilościach wykorzystywałem rower zwykły (przejechałem 517 km) i rower magnetyczny (tylko 3 godziny i 30 minut treningu). Ten ostatni niedawno przehandlowałem młodemu obywatelowi Ukrainy z Donbasu.
Starty. Było ich tylko 9, o ponad połowę mniej niż w roku ubiegłym (21). Ostatni miał miejsce w sierpniu. Jakie biegi dominowały? Cztery to biegi ultra i one się dla mnie najbardziej liczyły. Do tego trzy dłuższe biegi lokalne (półmaraton i dwa maratony), jeden zapoznawczy bieg po schodach i jeden drużynowy bieg przeszkodowy. Co nietypowe, nie było popularnych biegów na 10 km. W końcu 2014 roku uznałem, że czas zmniejszyć częstotliwość startów, więcej odpoczywać i skupić się na ultra. W założeniu miało to pozwolić uzyskać lepsze rezultaty, unikać kontuzji i przetrenowania. Chyba się pomyliłem. Nie uniknąłem kontuzji, która być może była powiązana z przetrenowaniem. Nie biegam też szybciej, bo na treningu nie jestem w stanie wykrzesać z siebie tyle samozaparcia, aby pobiec równie szybko, jak biegam podczas wyścigu. Wniosek? Czas przywrócić do łask krótkie i szybkie biegi.
Co się udało a co spartoliłem? Gdyby brać pod uwagę tylko pierwszą połowę roku to napisałbym, że było świetnie. Patrząc na wszystkie 12 miesięcy, było przeciętnie. Do sukcesów zaliczyłbym na pewno niespodziewaną wygraną na wiosennym Harpaganie na trasie 100 km. To orienterska setka, więc tu nie wszystko jest do przewidzenia i nie zawsze wygrywają faworyci. Okoliczności tak się dla mnie ułożyły, że przybiegłem pierwszy. Wygrałem jedną z dwóch najbardziej prestiżowych setek na orientację w Polsce. Pierwszy raz. Świetna rzecz.
Inne udane biegi? Na pewno zaliczyłbym do nich drugie miejsce na crossowym maratonie w Kodniu. Bieg lokalny, oprócz powszechnie znanego i nie zawsze dobrze kojarzonego Piotra Kuryły nikogo mocnego tam nie było, ale czas jak na crossowy maraton po błocie wyszedł mi nadspodziewanie niezły.
Zadowolony jestem też z 10 miejsca i generalnie udanego biegu wzdłuż Tamizy w Anglii. Być może byłbym w stanie nieco mocniej przycisnąć, uszczknąć kilka minut i przesunąć się jeszcze ze 3 miejsca do przodu, ale nie narzekam. Nie było idealnie, ale było dobrze.
Rzeźnik ultra. Drugie miejsce wśród bardzo wąskiego grona finisherów to niewątpliwie powód do zadowolenia, choć trzeba pamiętać, że mocnej obsady tam nie było. Najgrubsze ryby rodzimego, górskiego ultra na razie leniwie omijały to nowe kuriozum, jakim jest Bieg Rzeźnika ultra. Przyglądały się, pozwoliły wpierw poskubać to nowe „coś” okonikom, takim jak ja, Grzegorz Uramek czy Piotr Sawicki. Impreza wyszła dosyć dramatyczna i - między innymi z powodu wymagających limitów - trudna. A to ostatnie słowo w świecie biegowego ultra zwykle nie odstrasza, lecz przyciąga. Działa jak filuterny uśmiech i głęboki dekolt u urodziwej koleżanki z klasy. Za kilka miesięcy chętnych do wzięcia się za bary z „najtrudniejszym ultra w Polsce” niewątpliwie będzie więcej. Chyba, że organizatorzy zmiękną i złagodzą limity na punktach. Wtedy może być różnie.
Czas przejść do mniej przyjemniej części sprawozdania, powiedziałbym nawet, do zupełnie nieprzyjemnej – do wtop. Tu z racji niewielu startów niewiele jest do opowiadania. Najsłabiej poszedł mi bieg po schodach na szczyt warszawskiego wieżowca. Dętka już na 9 piętrze z 37 do pokonania, w rezultacie słaby czas i nędzne miejsce. Był to jednak mój pierwszy, zapoznawczy start w towerrunningu, więc się nie przejmuję. Posmakowałem co to jest i smak nie przypadł mi do gustu.
No i Grossglockner. Nie mogę tego biegu zaliczyć do udanych, choć znalazłem się w wąskiej grupie tych, którzy ukończyli. Nie był to łatwy bieg, był miejscami trudny technicznie, więc z samego ukończenia się cieszę ale głęboki kryzys już w pierwszej połowie; czas i miejsce na mecie to nie powód do chwały. Oczywiście piszę to przykładając miarę do samego siebie w tamtym czasie. Wierzę, że w takiej formie, w jakiej wówczas byłem stać mnie było na więcej. Cóż, błędy się mszczą. Słabsze dyspozycje się zdarzają. Nie tylko mi, najlepszym także. Co gorsza wyjazd zakończył się kontuzją i pogrzebaniem planów startowych na następne kilka miesięcy. Miało być 100 km w Winshoten w Holandii, potem Łemkowyna. Wszystko szlag trafił.
Rok się zakończył i w sumie nie był zły. Były sukcesy, więc narzekać nie wypada i nie zamierzam tego robić. Cieszę się z tego co było dobre, nie tylko z wyników ale i z turystyczno-przygodowych walorów wyjazdu do Anglii i Austrii. Zamykając rok patrzę w przyszłość z ostrożnym optymizmem. Pod koniec listopada zwalczyłem zespół pasma biodrowo-piszczelowego i znowu zacząłem biegać. Biegać, nie trenować. W grudniu spokojnie sobie truchtałem coraz dalej i dłużej. Tak, aby powoli wejść w rytm treningów. W ostatnim miesiącu roku przebiegłem blisko 300 km. Teraz coraz częściej staram się nie tylko biegać, ale też trenować. Zwiększam dystans ale ciężko mi się rozruszać i rozbujać do prędkości, jakimi pędziłem po lasach jeszcze rok temu. 83 kilogramy żywej wagi robi swoje. To o 3-5 kg więcej niż przed kontuzją. Pofolgowałem sobie w okresie przymusowego roztrenowania zajadając paluszki, czekoladki i wafelki to teraz mam za swoje.
Co przyniesie 2016 rok – zobaczymy. U mnie sporo zależy od tradycyjnie niestabilnej sytuacji zawodowej i ogólnie osobistej. Po kilkumiesięcznym odpoczynku od intensywnego biegania jestem wypoczęty psychicznie i chętny do treningów, do startów, do rywalizacji. Na nic się nie napalam, nie snuję wielkich planów nie trąbię o nich na lewo i prawo. Zobaczymy, co będzie. Sprawozdania o ewentualnych zwycięstwach i porażkach na pewno ukażą się na blogu.
W ubiegłym roku przebiegłem 3575 km, z czego lwią cześć w miesiącach styczeń – lipiec. Od sierpnia do grudnia nabiegałem jedynie 611 km. Rekordowy na plus był maj – 589 km, rekordowy na minus październik – 19 km. W sumie przebiegłem 505 km mniej, niż w roku 2014. Oprócz biegania w śladowych ilościach wykorzystywałem rower zwykły (przejechałem 517 km) i rower magnetyczny (tylko 3 godziny i 30 minut treningu). Ten ostatni niedawno przehandlowałem młodemu obywatelowi Ukrainy z Donbasu.
Starty. Było ich tylko 9, o ponad połowę mniej niż w roku ubiegłym (21). Ostatni miał miejsce w sierpniu. Jakie biegi dominowały? Cztery to biegi ultra i one się dla mnie najbardziej liczyły. Do tego trzy dłuższe biegi lokalne (półmaraton i dwa maratony), jeden zapoznawczy bieg po schodach i jeden drużynowy bieg przeszkodowy. Co nietypowe, nie było popularnych biegów na 10 km. W końcu 2014 roku uznałem, że czas zmniejszyć częstotliwość startów, więcej odpoczywać i skupić się na ultra. W założeniu miało to pozwolić uzyskać lepsze rezultaty, unikać kontuzji i przetrenowania. Chyba się pomyliłem. Nie uniknąłem kontuzji, która być może była powiązana z przetrenowaniem. Nie biegam też szybciej, bo na treningu nie jestem w stanie wykrzesać z siebie tyle samozaparcia, aby pobiec równie szybko, jak biegam podczas wyścigu. Wniosek? Czas przywrócić do łask krótkie i szybkie biegi.
Co się udało a co spartoliłem? Gdyby brać pod uwagę tylko pierwszą połowę roku to napisałbym, że było świetnie. Patrząc na wszystkie 12 miesięcy, było przeciętnie. Do sukcesów zaliczyłbym na pewno niespodziewaną wygraną na wiosennym Harpaganie na trasie 100 km. To orienterska setka, więc tu nie wszystko jest do przewidzenia i nie zawsze wygrywają faworyci. Okoliczności tak się dla mnie ułożyły, że przybiegłem pierwszy. Wygrałem jedną z dwóch najbardziej prestiżowych setek na orientację w Polsce. Pierwszy raz. Świetna rzecz.
Inne udane biegi? Na pewno zaliczyłbym do nich drugie miejsce na crossowym maratonie w Kodniu. Bieg lokalny, oprócz powszechnie znanego i nie zawsze dobrze kojarzonego Piotra Kuryły nikogo mocnego tam nie było, ale czas jak na crossowy maraton po błocie wyszedł mi nadspodziewanie niezły.
Zadowolony jestem też z 10 miejsca i generalnie udanego biegu wzdłuż Tamizy w Anglii. Być może byłbym w stanie nieco mocniej przycisnąć, uszczknąć kilka minut i przesunąć się jeszcze ze 3 miejsca do przodu, ale nie narzekam. Nie było idealnie, ale było dobrze.
Rzeźnik ultra. Drugie miejsce wśród bardzo wąskiego grona finisherów to niewątpliwie powód do zadowolenia, choć trzeba pamiętać, że mocnej obsady tam nie było. Najgrubsze ryby rodzimego, górskiego ultra na razie leniwie omijały to nowe kuriozum, jakim jest Bieg Rzeźnika ultra. Przyglądały się, pozwoliły wpierw poskubać to nowe „coś” okonikom, takim jak ja, Grzegorz Uramek czy Piotr Sawicki. Impreza wyszła dosyć dramatyczna i - między innymi z powodu wymagających limitów - trudna. A to ostatnie słowo w świecie biegowego ultra zwykle nie odstrasza, lecz przyciąga. Działa jak filuterny uśmiech i głęboki dekolt u urodziwej koleżanki z klasy. Za kilka miesięcy chętnych do wzięcia się za bary z „najtrudniejszym ultra w Polsce” niewątpliwie będzie więcej. Chyba, że organizatorzy zmiękną i złagodzą limity na punktach. Wtedy może być różnie.
Czas przejść do mniej przyjemniej części sprawozdania, powiedziałbym nawet, do zupełnie nieprzyjemnej – do wtop. Tu z racji niewielu startów niewiele jest do opowiadania. Najsłabiej poszedł mi bieg po schodach na szczyt warszawskiego wieżowca. Dętka już na 9 piętrze z 37 do pokonania, w rezultacie słaby czas i nędzne miejsce. Był to jednak mój pierwszy, zapoznawczy start w towerrunningu, więc się nie przejmuję. Posmakowałem co to jest i smak nie przypadł mi do gustu.
No i Grossglockner. Nie mogę tego biegu zaliczyć do udanych, choć znalazłem się w wąskiej grupie tych, którzy ukończyli. Nie był to łatwy bieg, był miejscami trudny technicznie, więc z samego ukończenia się cieszę ale głęboki kryzys już w pierwszej połowie; czas i miejsce na mecie to nie powód do chwały. Oczywiście piszę to przykładając miarę do samego siebie w tamtym czasie. Wierzę, że w takiej formie, w jakiej wówczas byłem stać mnie było na więcej. Cóż, błędy się mszczą. Słabsze dyspozycje się zdarzają. Nie tylko mi, najlepszym także. Co gorsza wyjazd zakończył się kontuzją i pogrzebaniem planów startowych na następne kilka miesięcy. Miało być 100 km w Winshoten w Holandii, potem Łemkowyna. Wszystko szlag trafił.
Rok się zakończył i w sumie nie był zły. Były sukcesy, więc narzekać nie wypada i nie zamierzam tego robić. Cieszę się z tego co było dobre, nie tylko z wyników ale i z turystyczno-przygodowych walorów wyjazdu do Anglii i Austrii. Zamykając rok patrzę w przyszłość z ostrożnym optymizmem. Pod koniec listopada zwalczyłem zespół pasma biodrowo-piszczelowego i znowu zacząłem biegać. Biegać, nie trenować. W grudniu spokojnie sobie truchtałem coraz dalej i dłużej. Tak, aby powoli wejść w rytm treningów. W ostatnim miesiącu roku przebiegłem blisko 300 km. Teraz coraz częściej staram się nie tylko biegać, ale też trenować. Zwiększam dystans ale ciężko mi się rozruszać i rozbujać do prędkości, jakimi pędziłem po lasach jeszcze rok temu. 83 kilogramy żywej wagi robi swoje. To o 3-5 kg więcej niż przed kontuzją. Pofolgowałem sobie w okresie przymusowego roztrenowania zajadając paluszki, czekoladki i wafelki to teraz mam za swoje.
Co przyniesie 2016 rok – zobaczymy. U mnie sporo zależy od tradycyjnie niestabilnej sytuacji zawodowej i ogólnie osobistej. Po kilkumiesięcznym odpoczynku od intensywnego biegania jestem wypoczęty psychicznie i chętny do treningów, do startów, do rywalizacji. Na nic się nie napalam, nie snuję wielkich planów nie trąbię o nich na lewo i prawo. Zobaczymy, co będzie. Sprawozdania o ewentualnych zwycięstwach i porażkach na pewno ukażą się na blogu.
6 komentarzy:
Po zdjęciach, które publikujesz nigdy bym nie powiedział, że ważysz 83-3/5kg. Możesz napisać ile masz wzrostu?
Jestem wysoki, 189 cm. Przekłada się to na wagę.
Ja też jestem ofiarą przymusowego ponad miesięcznego roztrenowania, dla odmiany jednak przez kontuzję śródstopia, nie ITBS. Ech, i również sobie pofolgowałam, więc znam ten ból... Ale czuje, że jak już wyjdę z tej kontuzji i wrócę do biegowych łask, to będzie to udany biegowo rok, czego i Tobie życzę!
Dzięki Emila i wzajemnie!
Powodzenia w treningach i startach w 2016!!!
Krzysztof
Dzięki Krzysztof, Tobie też, trzymaj się na tym Rzeźniku Ultra!
Paweł
Prześlij komentarz