wtorek, 2 lutego 2016

Zimowy tygrys – woda wszędzie, błoto wszędzie, co to będzie, co to będzie…

Zdjęcie: PSWW Haller

Po pół roku bez startów w zawodach (biegowych, bo strzeleckich nie liczę) już prawie zapomniałem, jak to fajnie przypinać numer startowy a potem walczyć na trasie. Zespół pasma biodrowo-piszczelowego (ITBS) w grudniu ustąpił, zacząłem trochę biegać i w końcu trzeba było gdzieś wystartować. Nie czuję się jeszcze w formie, dlatego wolałem pobiec w czymś zespołowym i bez ciśnienia na wynik. Wybór padł na V Bieg Tygrysa. To długodystansowy, zespołowy bieg przeszkodowy, startowałem w nim już w sierpniu w parze z uczennicą z mojego liceum, Natalią Korszeń [relacja]. Teraz postanowiłem wybrać się na edycję zimową. Organizowano ją po raz pierwszy. Pisząc najkrócej: pojechałem, pobiegłem i dobiegłem. Moją foto-relację zamieścił portal festiwalbiegowy.pl. Zapraszam do poczytania a zwłaszcza do obejrzenia zdjęć, które dają pewne wyobrażenie o atrakcyjności trasy. Poniżej kilka słów o moich osobistych doświadczeniach z biegu.

[LINK do foto-relacji]

Plan A był taki, że namówię kilku uczniów z mojej nowej szkoły, zapakuję ich do samochodu, pojedziemy i postaramy się przebiec. Na sierpniowej edycji widywałem też licealistów, którzy walczyli na trasie i jakoś dawali radę. Ten plan jednak nie wypalił, bo potencjalni chętni mieli akurat studniówkę. Został zatem zmodyfikowany do wersji B: startuję z emerytowanym pułkownikiem z mojego liceum, Panem Arturem Arteckim. Na wysokie miejsce się nie nastawiałem, bo Pułkownik już nie biega i nawet przy maksimum dobrej woli trudno zaliczyć Go do juniorów. Mieliśmy tylko pojechać i ukończyć dobrze bawiąc się na trasie.

Niestety i ten zmodyfikowany plan nie został zrealizowany, bowiem Pułkownikowi dwa dni przed zawodami wypadła ważna sprawa osobista i nie mógł jechać. Wobec powyższego przyszedł czas na plan C: obdzwoniłem wszystkich szybszych znajomych, mieszkających w okolicach Wisznic, Białej Podlaskiej, Siedlec i Mińska, którzy mogliby chcieć pobiec ze mną w zastępstwie Pułkownika. Nic z tego. Na dwa dni przed weekendem wszyscy mieli już jakieś plany. Pozostało mi jechać samemu z nastawieniem, że organizatorzy zgodnie z regulaminem przypiszą mi jakąś postać, która też nie ma pary. To był plan D.

Owo „aranżowane małżeństwo” wypadło dla mnie pomyślnie. Dostałem Grześka, chłopaka z Poznania, trochę młodszego ode mnie i biegającego dopiero od 1,5 roku, ale celującego w biegi ultra, lubiącego naprawdę długie przebieranie nogami. Półżartem nazwaliśmy się zespół „Suunto” - obaj mieliśmy sunciaki: ja starą jedynkę, on nowiutką trójkę.

Domyślałem się, że Grzesiek prawie na pewno jest ode mnie słabszy biegowo, więc od razu wziąłem na siebie dźwiganie owego 5-kilogramowego drewnianego klocka. Wziąłem też linkę do holowania. Uznałem, że może się przydać na drugiej połowie trasy. Miałem też wziąć aparat w futerale i biegnąc spokojnie, spacerowym tempem robić fotki dla Festiwalu Biegowego. Ostatecznie, gdy zbliżał się start i poziom adrenaliny wzrósł postanowiłem aparat zostawić w depozycie. Zważywszy na to, jakie były dalej warunki – to była bardzo dobra decyzja.

Początek mnie zaskoczył. Od razy chlup do wody? Potem 30 kilometrów biegu na mokro? Ostro zaczęli organizatorzy, nie ma co. Nie raz już brodziłem w lodowatej wodzie na różnych Skorpionach czy Nocnych Masakrach, więc nie było to novum. Potem lód pokryty wodą, dalej grupa przeszkód. Z głębokich dołów wyłaziłem tym razem w miarę sprawnie, największe trudności miałem przy 3-metrowych drewnianych ściankach. Włażenie na te ścianki w butach nasiąkniętych wodą, z ociekającymi nogawkami było trudne. Wszystko ciążyło, noga nie chciała się zginać. Dodatkowo z tym drewnianym klockiem na plecach było na tyle ciężko, że na czas toru przeszkód oddawałem plecak Grześkowi. On na przeszkodach radził sobie dużo lepiej.

Długi, kilkunastokilometrowy odcinek do następnej grupy przeszkód pokonaliśmy biegiem i w miarę sprawnie. Grzesiek biegł; może nie za szybko, ale biegł. Jak na jego biegowy staż bardzo dobrze. Mijaliśmy kolejne zespoły. Po drodze było przerzucanie opony od traktora i rzut granatem do beczek. Dwa rzuty, dwa razy nie trafiłem, choć było o włos. Czekaliśmy za karę 2 minuty.

Po drodze, gdy mijaliśmy innych trafiały nam się różne przygody. Na przykład dobiegamy do jakichś kolesi, a tu widzę dym unoszący się sprzed twarzy. Para? Nie, ktoś biegnie popalając papierosa. Inni po drodze mnie kojarzyli; ktoś pamiętał, że pół roku temu biegłem z dziewczyną, z Natalią. Pytali gdzie mam Natalię, na co ja odpowiadałem, że dziewczyna jest w klasie maturalnej, uczy się, niewiele biega. W pewnym momencie dobiegłem do kogoś, kto sobie śpiewał. To się przyłączyłem. „Wszyscy mamy źle w głowach, że żyjemy, hej, hej, lalalala, hej, hej, hej….” – niosło się po lesie.

No i te nieszczęsne liczby i wierszyki. Niby jako historyk powinienem mieć dobrą pamięć, ale jakoś w momencie sportowej spiny jej nie miałem. Z wierszyka pamiętałem tylko kilka kluczowych słów, liczb wcale. Dobrze, że spotkaliśmy po drodze ludzi, którzy nam przypomnieli te liczby. Dzięki chłopaki! Nic mi one nie mówiły, więc zapamiętałem je na swój sposób.

Pierwsza: 4400 – 13 = 4387.

Druga: 6800 – 47 = 6753

I tak już je pamiętałem do końca.

Na drugiej grupie przeszkód najtrudniejsza znowu była ścianka. Grzesiek ją pokonał a ja za nic nie mogłem. Gramoliłem się na nią, jak niedźwiedź na ogrodzenie. Już się poddałem i zapytałem sędziów, jaka jest kara czasowa za jej ominięcie. „Nie ma kary czasowej, jest dyskwalifikacja” – usłyszałem. Co? O cholera. Popatrzyłem w strachu na Grześka. Ten zabrał ode mnie plecak z klockiem, i stanął pod ścianką. Stąpając po jego ramionach jakoś się na tę ściankę wgramoliłem. Ale nie było łatwo.

Zdjęcie: orzysz.wm.pl
Najobrzydliwszą przeszkodą na całym dystansie była ta, zbudowana z opon zawieszonych nisko nad błotną mazią. Trzeba się było przeczołgać prześwitem pomiędzy oponami a owym płynnym błotem. Było to jak pływanie w błotnej zupie. Wtedy sobie pomyślałem, jak to dobrze, że nie wziąłem aparatu. Mógłby nie przeżyć tej wyprawy.

Po osiemnastu kilometrach Grzegorz dał się w końcu namówić, że go poholuję. Związałem Go linką z sobą i zacząłem lekko podciągać. Do mety zostało 12 km nudnej, błotnistej drogi, którą już raz biegliśmy. Wokół nas w pewnym momencie nikogo nie było. Aż zacząłem się zastanawiać, czy czasem nie pomyliliśmy trasy. Nie pomyliliśmy. Ostatnie kilka kilometrów przed Orzyszem pokonaliśmy marszobiegiem.

W mieście ostatnia grupa przeszkód: te same, co na początku tylko w przeciwną stronę. Znowu oddałem Grzegorzowi plecak i jakoś poszło, nadspodziewanie sprawnie. Egzamin pamięciowy z liczb i wierszyka zdaliśmy ledwie co. Wymieniłem poprawnie dwie, 4-cyfrowe liczby, ale z wierszyka pamiętałem tylko strzępy. Sędziowie już nam grozili dyskwalifikacją. Ostatecznie jakoś tam coś podejrzałem, jeszcze coś wydukałem i litościwie nas przepuścili. Końcówkę pokonywaliśmy ścigani przez MIX-a. Przybiegliśmy niedługo przed nim, ale obawiałem się, że w klasyfikacji mogą być przed nami, gdyż miałem wrażenie, że wystartowali po nas. Nie pomyliłem się: przegraliśmy 5 miejsce o niecałe 2 minuty.

Na metę wbiegliśmy z czasem 4:08:27 jako 6 zespół OPEN na 103, które wyruszyły. Ukończyło w limicie 6 godzin 77 drużyn. Jestem zadowolony. Partner jak na przypadkowo dobranego trafił mi się dobry, bawiłem się świetnie, większej krzywdy sobie nie zrobiłem. Tylko klocek otarł mi lędźwiową część pleców i kolana trochę bolą, gdy trzeba uklęknąć do modlitwy. Mam też lekkie „zakwasy” w ramionach. Zajęliśmy niezłe miejsce, na co wcale nie liczyłem. Na mecie cieszyłem się, że nie zabrałem uczniów, koleżanki, której też proponowałem start ani Pułkownika, bo bieg okazał się trudniejszy, niż się spodziewałem.

Jak ktoś lubi się upodlić w błocie i na przeszkodach a przy okazji kręcą go wojskowe klimaty to polecam „Bieg Tygrysa”. Impreza to dobrze zorganizowana i coraz bardziej wymagająca. Nie znam się na biegach przeszkodowych bo w niewielu startowałem ale wydaje się, że na „Tygrysie” jest dużo więcej biegania niż gdzie indziej co powinno przyciągać długodystansowców. W sierpniu planowanych jest aż 6 tras w tym kilka, mogących zainteresować ultrasów: 

Maraton Tygrysa – 45 km, indywidualnie, z obciążeniem + 150 przeszkód

Sandokan – 65 km, bieg indywidualny/grupowy z obciążeniem w plecaku, gumowym karabinem (od orga), hełmem (od orga) i kamizelką taktyczną ważącą min. 2 kg (własną) + 200 przeszkód.

Ciekawie. Ja w sierpniu prawie na pewno nie wystartuję, bo jestem już zgłoszony, wylosowany i opłacony na UTMB.

Czy coś można w Biegu Tygrysa poprawić? Z mojego punktu widzenia dobrze byłoby zrobić pętlę, trochę urozmaicić trasę. Tak, aby uniknąć monotonnego wracania tą samą trasą, którą się już biegło. No chyba, że jest to oryginalna trasa „Dużej Beczki” z czasów istnienia jednostki karnej; wtedy, aby zachować wierność tradycji można ją zostawić. Także to straszenie dyskwalifikacją za niepokonanie przeszkody lub zapomnienie wierszyka wydaje mi się nazbyt surowe. Lepsza byłaby kara czasowa lub karne ćwiczenia. Można jeszcze wydłużyć interwały, według których wypuszcza się zawodników z linii startu. Korkowanie się trasy na przeszkodach i stanie w kolejkach, gdy liczy się czas bywało wkurzające.

Poza tym wszystko fajnie.

[LINK] do strony zawodów


Brak komentarzy: