niedziela, 6 marca 2016

[Nowe] opisanie Ukrainy* (1/6)

Wyjazd

Zdjęcie Kuba R.
To jedziemy. Kuba, kolega z Warszawy namówił mnie na kilkudniową wycieczkę rowerową na Ukrainę. 3-7 czerwca 2015 – długi, czerwcowy weekend. Lato, gorąco, pogoda zapowiada się wspaniała. Plan jest taki, że jadę seatem do Lublina, zgarniam tam Kubę z rowerem, który dojechał tu autobusem z Warszawy. Rozkładamy jego rower, pakujemy do samochodu i lecimy na przejście graniczne w Budomierzu. To miejscowość za Tomaszowem Lubelskim. Zostawiamy na kilka dni samochód na granicy, po polskiej stronie, przekraczamy przejście na rowerach i dalej to już hulaj dusza. W planach podróż mniej uczęszczanymi drogami przez dziką Ukrainę do Żółkwi, potem do Lwowa, następnie pociągiem do Drohobycza a potem w zależności od tego ile nam zostanie czasu albo zahaczenie o ukraińskie Bieszczady albo powrót w stronę granicy. Spanie w krzakach, lasach, przygodnych miejscach z wyjątkiem Lwowa. Tam mamy zaklepany nocleg u znajomych Ukraińców, przyjaciół rodziny Kuby. Plan jest, wszystko jest. Spakowałem plecak, rozłożyłem rower i w drogę.

Najgorszy ze wszystkich


Pierwszy nocleg zaliczyliśmy w lesie po polskiej stronie, jeszcze przed przejściem. Proponowałem Kubie, że wezmę jeden namiot, bo mam taką lekką jedynkę ważącą nieco ponad kilo. Ale Kuba na to:

– Nie, po co, ja wezmę jeden namiot, będziemy spać w jednym, po co dźwigać? Mam to przećwiczone choćby z niedawnego wyjazdu na Cypr gdzie też byliśmy rowerami i spaliśmy razem.

Cicho napominam, że czasem lekko pochrapuję, ale Kuba zdaje się trwać przy swoim. To ostatecznie nie wziąłem swojej jedynki. Rano, po pierwszym noclegu, podczas którego zdarzyło mi się zapewne wydać kilka różnych dźwięków, wstałem pierwszy. Jakiś czas później wychodzi Kuba. Przymknięte od niewyspania oczy zdradzają nienajlepszy nastrój. Padają pierwsze słowa:

- Antek, jesteś najgorszy ze wszystkich.

Przejście


Zdjęcie: Kuba R.
Przejście graniczne w Budomierzu. Dojeżdżamy rano, żadnej kolejki. Słońce świeci. Już za chwilę, zaraz za nim czeka nas przygoda. Znalazłem wygodne i zdaje się bezpieczne miejsce na samochód. Niedaleko budki strażnika. Podjadając truskawki skręcamy rowery. Są już prawie gotowe, gdy podchodzi pani ze Straży Granicznej.

- A wy chcecie przejechać granicę na rowerach? – dopytuje.
- No tak, a jakżeby inaczej.

Okazuje się, że to przejście samochodowe. Nie przejdzie się go ani na piechotę, ani na rowerach. Ups…, tego Kuba nie doczytał. Decydujemy się przejechać granicę samochodem, z rowerami w środku a potem zostawić samochód zaraz za granicą. Strach nim jeździć po Ukrainie, tyle się swego czasu nasłuchałem o ukraińskich milicjantach, o wymuszanych łapówkach, o fatalnych drogach. Nie mam na łapówki.

Na przejściu z Polakami idzie gładko, ale po stronie ukraińskiej jadę za daleko. Trzeba cofać. Dziwne jest to przejście, są jakieś budki blisko siebie, w których nikt nie siedzi. To nie znaczy, że trzeba jechać dalej. Okazuje się, że trzeba wyjść z samochodu, obejść pustą budkę i szukać ukraińskiego pogranicznika, który najpewniej siedzi w drugiej budce, po przeciwnej stronie. Bałagan, albo zamtuz jak to drzewiej mawiano. Pierwsze słowa od pograniczników i już ochrzan, że znaków czytać nie umiem. Jakich znaków? W myślach już się szykuje na mandat. W końcu pretekst już jest, żal nie skorzystać. Tak pewnie myśli strażnik. Ale nie. Coś tam jeszcze grozi i ostrzega, że jak by mnie złapali ich milicjanci to… ech. No dobra, będę uważał. Patrzy na stare zdjęcie w moim starym paszporcie,

- a Bitlesów słuchał? – pyta.

Mina urzędnika niby groźna, ale oczy się śmieją. Puszczają nas, jedziemy. Eeee, nie jest tak strasznie. Kilometr lub dwa za przejściem jest budka ukraińskiego strażnika. Niedaleko jakiś cmentarz i polna droga. Niezłe miejsce na samochód… o ile strażnik nie jest kolekcjonerem samochodowych części lub z takowymi nie współpracuje. Pytam czy można zostawić.

- Taaak, można.
- Ale my na kilka dni.
- Oj, to nie wiem, niebezpiecznie.

Jednak zostawiam. Samochód stary, liczę, że nic się nie stanie. Potem całą drogę będę się zastanawiał, czy samochód jeszcze stoi na kołach, czy już na kołkach.

Droga


Zdjęcie: Kuba R.
Wskoczyliśmy na rowery i jedziemy. Najpierw pierwsza wioska: Gruszew. Potem Niemirów, Magierów i Żołkwa czyli po polsku Żółkiew. Kuba wiezie nasz namiot w sakwach i swoje rzeczy. Ja sakw nie mam stąd wszystko, czego potrzebuję wiozę w plecaku na plecach. Partner mi współczuje, ale dam radę. Bardziej boję się o tyłek, bo on bardzo się z rowerowym siodełkiem nie lubi. A spodenek z „pieluchą” też nie kupiłem, czego bardzo żałuję. Cóż, najwyżej będę dużo jechał na stojąco. Na kierownicy mam mapnik „made by jasiekpol”. Jestem nawigatorem.

Gładki asfalt jest może przez dwa, trzy kilometry za przejściem. Potem już prawdziwa prowincjonalna Ukraina. Już wiemy, skąd brak kolejki na przejściu. Szuter i miejscami asfalt, najczęściej wyżarty tak, że przypomina ser szwajcarski. Na pagórkowatym terenie, zwłaszcza na zjazdach trzeba bardzo uważać. Ale i ten slalom pomiędzy dziurami, czasem skoki, daje mi dużo radości.

Technicznie trudno jest nie tylko na asfalcie, ale i na polnych drogach. Kuba, główny projektant wyjazdu i wszelkich atrakcji godnych zwiedzenia myślał, że taka drugorzędna droga nie jest zła. Ale teraz jest na Ukrainie pierwszy raz na rowerze i dowiaduje się, co znaczą tutejsze warunki. Leśna droga z koleinami z zaschłego błota jak by tu jeździł czołg. Miejscami jedziemy, miejscami trzeba zejść z roweru i prowadzić. Czasem są kałuże. Fajnie jest je umiejętnie omijać, lawirować pomiędzy nimi a jakimiś uskokami. Klawa ta rowerowa wycieczka.

W którymś momencie się przeliczam i jadę przez kałużę, która wygląda na płytką. Wygląda – tak, to dobre słowo. W efekcie cały rower, spodenki, nogi, buty, mam zachlapane. Łańcuch skrzypi obrzydliwie. A kilka dni temu odebrałem rower z serwisu. Wszystko cykało. Niech to szlag.

Kilka godzin później jesteśmy na stacji benzynowej, chcemy kupić benzynę do umycia łańcucha. Mamy butelkę, Kuba chwyta za wąż, naciska i… nic. Wkrótce dowiadujemy się nowej rzeczy o Ukrainie. Na niektórych tutejszych stacjach trzeba najpierw pójść do okienka, zapłacić za tyle benzyny ile chce się wlać i dopiero wtedy można sobie przelać taką ilość, za jaką się zapłaciło. Czyżby bywali tu tacy, którzy tankowali a potem nogi za pas?

Łańcuchy umyliśmy, została nam w butelce resztka benzyny. Myślący ekologicznie Kuba postanawia zniszczyć tę resztkę poprzez… wylanie na asfaltowym poboczu i podpalenie. Nie zdążyłem zaprotestować i teraz jestem coraz bardziej przerażony, widząc czarny dym buchający z naszego „ogniska”, usytuowanego niedaleko ruchliwej ulicy. Oczyma wyobraźni już widzę patrol milicyjny, który przypadkowo pojawia się w pobliżu i za tę bezmyślność wlepia nam mandat. Na szczęście nic takiego się nie dzieje. Dobrze, że paliwa było mało. Gdy ognisko jest ugaszone wsiadamy na rowery i zmykamy stamtąd w pośpiechu przed nadchodzącym pracownikiem stacji.


Zdjęcie: Kuba R.
Prowincja ukraińska niedaleko granicy z Polską. Wygląda ciekawie i na swój sposób ładnie. Może dlatego, że naszym zdaniem interesująco wygląda wszystko to, co jest inne niż u nas. Jedziemy przez las, przez pola. Zwraca uwagę jakby większa ilość nieużytków. Przypominają mi się stepy, ale tu oczywiście o stepach mowy być nie może. Na polach z czasem widać pracujących ludzi. Patrzę na samochód, który mijamy. Co? Polskie rejestracje? Czyżby Polacy kupowali tu ziemię, zaraz za granicą i przyjeżdżali ją uprawiać? Zastanawiamy się z Kubą, dlaczego. Odpowiedź dostaniemy pod koniec naszej wycieczki.

Chłoniemy obrazy ludzi, samochodów, motocykli z koszem typu „Ural” czy „Dniepr” będących radziecką kopią niemieckich BMW. Za którymś kolejnym razem mijamy pracującą na polu parę. Mężczyznę i kobietę. Zaprzęgnięty mężczyzna ciągnie mały pług, którym z tyłu steruje kobieta.

Tu feminizm już wygrał – myślę ze złośliwym uśmiechem. Pani Magdalena Środa byłaby tym widokiem zachwycona.

* Tytuł cyklu nawiązuje do znanego źródła historycznego z XVII wieku poświęconego Ukrainie a napisanego przez francuskiego pisarza, inżyniera i kartografa służącego polskim królom, Wilhelma Beauplana.

C.D.N.

[LINK] do galerii zdjęć

Brak komentarzy: