piątek, 11 marca 2016

[Nowe] opisanie Ukrainy (3/6)

Żółkiew i Lwów

Pod arkadami na żółkiewskim rynku
W miarę ładne, ale zapuszczone. Takie mam wrażenie kręcąc się pierwszy raz w życiu po mieście hetmana Żółkiewskiego. Bardzo chciałem tu przyjechać, bo miejsce jest bardzo związane z Polską i jej historią. Założone w 1597 roku przez późniejszego autora kłuszyńskiej wiktorii, gdzie niecałe 7 tysięcy żołnierzy Rzeczypospolitej rozpędziło ponad 30-tysięczny korpus moskiewsko-szwedzki. Dziesięć lat później hetman Żółkiewski dowodził i zginął w bitwie pod Cecorą a dokładniej pod Mohylewem, cięty szablą najpewniej przez jakiegoś Tatara. Rano, po bitwie ciało hetmana znaleźli Turcy. Miało odciętą prawicę i głęboką ranę na skroni. Znalazcy odcięli głowę i jako trofeum powieźli do Konstantynopola. Resztę ciała zostawili. Hetmana pochowano w żółkiewskiej kolegiacie a na jego płycie nagrobnej wyryto cytat z „Eneidy” Wergiliusza: „Exoriare aliquis nostris ex ossibus ultor – powstanie kiedyś z kości naszych mściciel”. Ciekawe, że niedługo później Żółkiew znalazła się w rękach rodziny Sobieskich. Dzieciństwo spędzał w niej prawnuk Żółkiewskiego, późniejszy król Jan III Sobieski. Ponoć bardzo lubił tu przebywać, rozbudował miasto a Turków i Tatarów pobił w sławnej bitwie pod Wiedniem 1683 roku.

W dzisiejszej Żółkwi ładny i duży jest rynek. Położony na lekkim stoku w wyższej części ograniczony budynkiem z arkadami, spod których rozpościera się urokliwy widok na okoliczne wzgórza. Przy niższej części rynku znajduje się zamek. Akurat trafiliśmy na jakieś wykopaliska. Miejscowi archeolodzy coś tam wyciągali z błotnej dziury w ziemi, ale nie dogadałem się, czego szukali ani nie widziałem, aby coś ciekawego znaleźli. Można tam kupić bilet do zamkowego muzeum i na wejście na dziedziniec, ale nie warto (chyba, że chce się wesprzeć miejscowych), choć kosztuje grosze. Na dziedzińcu kupa gruzu i chwasty a w mini-muzeum mieszczącym się w jednym pokoju są jakieś rzeczy XX-wieczne.


Rynek i kolegiata w Żółkwi
Reprezentacyjnym i okazałym budynkiem jest stojąca przy rynku Kolegiata św. Wawrzyńca. Pobudowana jeszcze za życia hetmana, w krypcie kryje jego szczątki. W środku znajdowały się obrazy przedstawiające wielkie zwycięstwa fundatora i jego prawnuka. Nawiązywał do nich też zewnętrzny fryz świątyni. Kolegiata została niestety zniszczona za rządów komunistów, gdy w 1946 roku zamieniono ją na magazyn. Obrazy batalistyczne szczęśliwie przetrwały gdyż zostały na czas wywiezione. Po 1989 roku budynek był restaurowany przez polskich konserwatorów za zgodą i z pomocą władz ukraińskich. Niestety w środku nie byliśmy. Z zewnątrz budowla wygląda na zadbaną, wspomniany wyżej fryz okalający górną część ścian zachował się dobrze.

Pokręciliśmy się trochę po centrum, ale nie zabawiliśmy w Żółkwi długo. Jeszcze tego samego dnia chcieliśmy dojechać do Lwowa. Przed wyjazdem należało coś zjeść, aby mieć moc na dalszą drogę. Szukaliśmy tu, tam. To bazarek, to jakaś restauracja na Lwowskiej. Mroczna i pusta wyglądała wybitnie odpychająco. W końcu wylądowaliśmy pod parasolami na rynku. Zamówiliśmy coś wybranego z menu, ale ani ja, ani Kuba nie wiedzieliśmy dokładnie co. Nasz ukraiński pozostawiał delikatnie mówiąc wiele do życzenia. Ciekawe to uczucie, gdy zamawiasz coś, i nie bardzo wiesz, co też ci przyniosą. Nawet przyjemnie ekscytujące. Ja chyba dostałem jakieś takie uszka, jak małe pierożki (pielmieni). Nawet spożywcze tylko było ich około ¼ tego, co bym normalnie zjadł, aby być sytym. Dostaliśmy też zagadkową kiełbaskę, która przez przypadek znalazła się na naszym stoliku. Niemniej jako wiecznie głodni rowerzyści z chęcią dopłaciliśmy do rachunku. Wydaje się, że Żółkiew aż prosi się o jakąś dobrą i niedrogą jadłodajnię usytuowaną blisko rynku. Może była, ale przez te dwie czy trzy godziny pobytu po prostu jej nie znaleźliśmy.

Lwów. Jestem tu już drugi raz, byłem kilka lat wcześniej na wycieczce z biurem turystycznym „Quand”. W bieżącej opowieści nie będę się skupiał na atrakcjach turystycznych gdyż te już kiedyś trochę opisałem [LINK do relacji].

Jako „prawie rasowy lwowiak”, który spędził tu kiedyś cały jeden dzień przejmuję rolę przewodnika i pokazuję Kubie to, co już kiedyś widziałem. Jeszcze wieczorem wstępujemy na usypany w XIX wieku Kopiec Unii Lubelskiej na „Wysokim Zamku”. To miejsce widokowe, z którego rozpościera się piękna panorama miasta. Oczywiście na szczycie pełno ludzi: wycieczki, w tym i Polacy. Zdobywcy „góry” namiętnie robią „sweet-focie”. Robię i ja.

Nocujemy u młodej ukraińskiej rodziny, znajomych rodziny Kuby. Andrej spędził w Polsce 10 lat układając płytki i na powitaniu mówi do nas tak, że prawie nie słychać wschodniego akcentu. Brzmi jak rodowity Polak. Zarówno on jak i jego żona są bardzo gościnni i sympatyczni. Karmią nas, opowiadają o życiu na Ukrainie. Gospodarz może jechać do Polski, ale już nie chce, bo twierdzi, że dobrze pracując tyle samo zarobi we Lwowie. A tu ma i mieszkanie, i żonę.


Lwów nocą
Wieczorem wychodzimy na tour po mieście. Chcemy zobaczyć, jak Lwów żyje po zmroku. Okazuje się, że żyje bardzo dobrze, wręcz tętni życiem. Jest ciepło. Nieśpiesznie snujemy się po urokliwych i gwarnych o tej porze uliczkach starego miasta. Kamienice nie tak odnowione jak w naszych miastach historycznych, ale i tak urokliwe. Przy ulicach dużo zieleni. Wśród spacerujących jest bardzo dużo młodych ludzi, atmosfera wydaje się przyjazna i bezpieczna. Na końcu jednej z uliczek zagęszczenie wydaje się większe. To otwarta knajpa z ogródkiem na zewnątrz. Zasiadamy za stołem i zamawiamy duże piwo z paskami wędzonego sera kosztujące w przeliczeniu na nasze jakieś 3 złote. Przypadkowo i mimowolnie podsłuchuję ludzi z sąsiedniego stolika. Dobrze ubrany brodacz siedzący z grupą znajomych cieszy się po polsku, że dostał stypendium na kolejną książkę. Jakaś bohema, młode środowisko, ładnie, tanio, przyjaźnie. Taki trochę ukraiński Kraków albo Toruń. Czego chcieć więcej? – Fajnie w tym Lwowie – wydajemy z Kubą jednogłośny werdykt.

Następnego dnia oprowadzam kolegę po centrum. Pokazuję turystyczne standardy: monumentalny budynek opery, pomnik Mickiewicza, misternie rzeźbioną kaplicę Boimów, charakterystyczną Czarną Kamienicę, pomnik Nikifora, kilka zabytków sakralnych i Cmentarz Łyczakowski z grobami polskich żołnierzy oraz wybitnych ludzi kultury (Konopnicka, Zapolska). Decydujemy się na wejście do Muzeum Historii Religii usytuowanego – a jakże – w dawnych budynkach klasztoru Dominikanów. Wchodzę do środka oczekując brutalnej ateistycznej propagandy w stylu stalinowskim i jestem zaskoczony, gdy takowej nie znajduję. Być może po upadku ZSRR ostrze anty-religijnej wymowy ekspozycji zostało stępione i teraz jest to już zupełnie normalne muzeum.

Wstępujemy na znany mi bazarek ze starociami funkcjonujący za Kościołem Bożego Ciała. Ciekawe tam rzeczy mają: stare, w tym przedwojenne polskie książki, płyty, monety, medale. Wypatrzyłem między innymi stare wydania „Małego Modelarza” z lat 1982-1984. Mam ochotę kupić jakąś przedwojenną książkę, ale się waham, bo to dodatkowy ciężar na dalszą drogę a poza tym mogliby mnie za to zatrzymać celnicy. Ostatecznie odpuszczam.


Lwowski bazarek
Fajny jest też drugi bazarek, na który trafiamy, ten za operą. Nabędę tam od handlarzy mocno włochate skarpety z owczej wełny na tęgie mrozy, naturalny wiejski ser i naturalne mleko, „prosto od krowy” jak to się u nas kiedyś mawiało. W jednej chwili przypomniało mi się dzieciństwo. Wtedy, w późnych latach osiemdziesiątych mama wysyłała mnie do sąsiadów, którzy mieli krowę z małą kanką. Przynosiłem gęste, pieniące się i jeszcze ciepłe mleko. We Lwowie na bazarze pewnie sprzedają podobne, lecz dziś trudno mi to ocenić i porównać. Tyle czasu minęło. W każdym razie wszystko, co kupiliśmy od tych gospodarzy było smaczne, tanie i zjadliwe. Nie zatruliśmy się niczym, choć to, co jedliśmy i piliśmy przypuszczalnie nie spełniało żadnych unijnych norm.

„Nie ma jak Lwów” – chciało by się zacytować tekst popularnej niegdyś piosenki ale na nas już czas. W mieście było fajnie na tyle, że zabawiliśmy tu dłużej, niż pierwotnie planowaliśmy. Wobec tego część dalszej trasy musimy pokonać szybciej. Jedziemy na dworzec kolejowy mając w planach przejazd do Drohobycza aby stamtąd, już na rowerach, zahaczając o co ciekawsze miejsca kierować się powoli w stronę granicy. Główny dworzec kolejowy jest w sporym oddaleniu od starego centrum miasta, ale z pomocą mapy i życzliwych lokalsów spokojnie do niego trafiamy. Jest monumentalny jak socrealistyczne budowle i… z niego nie pojedziemy. Do Drohobycza jeżdżą pociągi z pobliskiego dworca podmiejskiego. Cóż nam pozostaje, idziemy na ten drugi. Na miejscu czekamy na pociąg zajadając czereśnie. Ja wciąż nie mogę uwierzyć, że za przewóz przez kilkadziesiąt kilometrów dwóch osób plus dwa rowery zapłaciliśmy w sumie 48 hrywien, czyli 8 złotych. To jak ćwierćdarmo.

(C.D.N)

[LINK] do galerii zdjęć

[LINK] do części 1
[LINK] do części 2

Brak komentarzy: