piątek, 16 czerwca 2017

Dyszka tu, połówka tam czyli moje podwórkowe starty w rodzinnych stronach

 II Majowy Bieg „Na Wisznicką Milę”

Zdjęcie: Gmina Wisznice
Proszę, jak to bieganie się rozwija – Wschód Polski pod względem ilości imprez biegowych był zawsze w tyle za częścią zachodnią ale i tu czas nie stoi w miejscu. W moich Wisznicach wystarczyło, abym wyszedł 500 metrów od domu i już mam imprezę biegową na różnych dystansach, w sumie na 133 uczestników. Fakt, że to zawody typowo „podwórkowe”: w biegu na 10 km wystartowały ledwie 22 osoby w tym 4 kobiety, po polnych drogach, bez żadnych chipów do pomiarów czasu ani nawet numerów startowych. Każdy miał jedynie w kieszeni karteczkę z nazwiskiem. Ale jest: pierwsza „dycha” w Wisznicach.

Osobom niewtajemniczonym wyjaśnić należy jeszcze nazwę imprezy. Dlaczego piszę, że pierwsza „dycha” skoro impreza ma numer „2”? Ponieważ w ubiegłym roku bieg główny „Wisznickiej Mili” zorganizowany został na dystansie 5 km. Druga sprawa – „wisznicka mila”. Czyżby był jakiś lokalny, wisznicki system miar, w którym mila miałaby 10 km? Skąd. Bieg główny miał dystans 10 km natomiast przed nim wystartowały biegi krótsze: dla dzieci i młodzieży. Był też bieg na 1609 m czyli właśnie na współczesną milę anglosaską. Dziwić trochę może, odniesienie do obcego na tych terenach, anglosaskiego systemu miar a nie do bliższego nam, stosowanego w dawnej Rzeczypospolitej. U nas w XVI-XVIII wieku mile przecież też były: polskie, litewskie czy ruskie. Ich długość zmieniała się w zależności od rodzaju i czasów wahając w przedziale około 5500 – 8500 metrów.

Jak się biegło? Meta była w centrum Wisznic zaś biegaczy wywieziono dwoma busami na linię startu, na polne peryferia Dubicy – sąsiedniej miejscowości. Wystartowaliśmy na sygnał drąc po żużlowej a następnie polnej drodze, robiąc po drodze jedną pętlę. Warunki łatwe nie były: słońce, około 25 stopni, prawie żadnego cienia, piasek na drodze zwykle sypki. Z powodu gorąca mazgaił się nie będę. „Jest zima to musi być zimno” – tłumaczył pani kierowniczce palacz w „Misiu” [Miś – kotłownia]. Teraz „jest lato to musi być gorąco” – tak możemy sparafrazować misiową sentencję. Trzeba być na upał przygotowanym nawet, gdy ktoś – tak jak ja – go nie lubi. Fortunnie dało się na trasie schłodzić: dwukrotnie przebiegaliśmy obok punktu z wodą. Inny czynnik pozytywny to taki, że wiejący dosyć silny wiatr dmuchał najczęściej w plecy.

Rywalizacja przebiegła w zasadzie zgodnie z moimi przedstartowymi przewidywaniami. Przed wyścigiem spotkałem znajomego ucznia z lokalnego liceum, Rafała Klimka. Przypuszczałem, że z nim przegram bo jest ode mnie szybszy. Im krótszy wyścig, tym mniejsze mam z Nim szanse. Biega zwykle do 5 km więc mogłem się łudzić, że na ostatnich kilometrach biegu na dychę spuchnie i zwolni. Rzeczywiście, trochę zwolnił ale nie na tyle, aby dać się dogonić. Przybiegł trzeci (38:15).

Przyjechał też Marek Jaroszuk z Łomaz z którym zawsze przegrywam dyszki i piątki. Marek, piłkarz lokalnej drużyny, utalentowany biegacz – amator znany w regionie, w dłuższych biegach nie startuje. Ten przybiegł drugi (37:18).

No i był jeszcze jeden biegacz, dla mnie nieznajomy – czarny koń wyścigu. Po ubraniu, startówkach na nogach, bardzo szczupłej sylwetce wyczułem biegowego charta. Nie pomyliłem się: Dawid Kwiatkowski z Lublina wygrał rywalizację z wynikiem 35:29.

A ja? Cóż, z czasem 38:57 przybiegłem czwarty. Zacząłem po 3:42, potem na tym piachu i słońcu nieco spuchłem i biegłem po 4:00. W niezłym stanie wbiegłem na metę tracąc do poprzedzającego Rafała 42 sekundy. Oczywiście, że był to bieg na „własnym boisku” i chciałem się przed wiszniczanami pokazać z jak najlepszej strony. Cudotwórcą jednak nie jestem. W ciągu ostatniego roku VDOT spadło mi z 58 na 55 i osiągam adekwatne do tego stanu wyniki. Z kim miałem wygrać to wygrałem, z kim miałem przegrać to przegrałem. Niespodzianek nie było.

A sam bieg był świetnym treningiem przed innymi, większymi imprezami. Jeśli tylko będę mógł to za rok znowu wystartuję.

4. Maestrocafe Półmaraton Chełmski

Chełm leży 80 km od moich Wisznic a zatem strony nie wydają się "rodzinne", ale rodzinnymi są. Tam mieszkały moja śp. babcia i śp. mama, gdy uciekły z Wołynia przed widłami i siekierami. Tam jeszcze dziś żyje część mojej rodziny. W młodości wielokrotnie przyjeżdżałem do Chełma, chętnie jeżdżę i dziś, choć już znacznie rzadziej. Miasto na pagórkach pełne starych kamienic i brukowanych ulic, stary cmentarz, babcia kochająca zwierzęta, karmiąca gołębie na parapecie swojego okna, z którego widać gmach PKWN - tak mi się kojarzy Chełm.
 
Biegłem tu już kiedyś połówkę - pierwszą edycję (2014). Półmaraton okazał się dosyć upalny, mocno pagórkowaty na pierwszych kilometrach i słabo obsadzony. Miłym zaskoczeniem było dla mnie 3 miejsce OPEN na 228, choć uzyskany czas nie był żadną rewelacją (01:21:36). Z resztą przez większość wyścigu biegłem drugi, dałem się wyprzedzić na końcówce [LINK do relacji].
 
W tym roku pojechałem na czwartą edycję. Co się zmieniło? Przede wszystkim trasa. Start z miejskiego parku, całkiem ładnego, mającego dobrą infrastrukturę i potencjał do bycia bazą zawodów biegowych. To zdecydowanie plus. Do tego trasa - stała się bardziej miejska. Pierwotna wersja prowadziła bardziej po obrzeżach miasta, nad Zalewem „Żółtańce”. Obecna wersja wiodła biegaczy głównie po mieście a że miasto leży na pagórach, to i tych podbiegów było jakby więcej (wg. organizatora +/- 140 metrów).
 
 
 
Był to mój pierwszy półmaraton w tym roku, po różnych problemach z czasem do treningu więc nie zamierzałem kozaczyć. Pierwotnie miałem pobiec w tempie ok 3:50 na km. Gdy zobaczyłem w dniu zawodów upał i bezchmurne niebo przesunąłem poprzeczkę zakładanego tempa na 4:00 na kilometr. Ostatecznie postanowiłem pobiec jeszcze trochę inaczej: na tempo i tętno. Z badań robionych w ubiegłym roku wyszło mi, że powyżej tętna 179 uderzeń na minutę przekraczam próg anaeobowy co z kolei powoduje, że przy dłuższym takim biegu muszę się zadziabać. Wobec tego zdecydowałem biec w granicach 3:50-4:00 i pilnować, aby nie przekroczyć tętna 179 HR.
 
Co wyszło w praktyce z takiego biegu "na zaciągniętym hamulcu"? To, czego się można spodziewać: Bieg w miarę lekki, bez kryzysów ale i bez świetnego czasu. Początkowy etap rywalizacji mocno mnie zaskoczył. Na pierwszych kilometrach widziałem prowadzącego, który biegł wolno, niewiele szybciej ode mnie. Na oko nie szybciej niż 3:40 na km. Młody, szczupły, szybki - przyszły zwycięzca biegu (01:17:08). Oglądał się za siebie pewnie zdziwiony, że nikt go nie goni i nie zmusza do biegu szybciej. Za nim grupka kilku osób, potem ja, gdzieś pod koniec pierwszej dziesiątki. Już na początku widać było, że poziom rywalizacji nie będzie tu wysoki lecz wybitnie amatorski.
 
Biegłem swoje starając się mniej trzymać tempo a bardziej płynnie reagować na zmianę pochyłości terenu, to zwalniając na podbiegach, to wracając do szybkiego tempa na zbiegach. Na jednym ze stromych podbiegów na brukowanej uliczce w centrum miasta zwolniłem wyraźnie. Wykorzystało to chyba pięciu biegaczy, którzy mnie wyprzedzili spychając poza pierwszą dziesiątkę zawodników. Był to może 4, może 5 kilometr trasy. Po cichu liczyłem, że chłopcy robią tu błąd cisnąc ostro pod górę i zapłacą za to na końcowych kilometrach. Tak mi podpowiadało doświadczenie z biegów górskich i ultra i jak się zdaje miałem rację. Wszystkich lub prawie wszystkich tych, co mnie wyprzedzili wyprzedziłem ja, w drugiej połowie trasy.
 
Zdjęcie: Sto kolorów kuchni
Stopniowo wymijałem puchnących lecz nie w szaleńczym tempie. Biegłem asekuracyjnie, trzymając się planu nie przekraczania bariery 179 HR. W okolicach 14 kilometra zacząłem być coraz bardziej zmęczony, tętno zaczęło rosnąć a ja, aby nie szaleć w strefie tętna 180 i wyższym musiałem zwolnić.
 
Przez długi czas, na ostatnich kilometrach widziałem 2 chłopaków biegnących może 200, może 400 metrów przede mną. Byli blisko, pewnie były szanse się z nimi pościgać ale zbyt asekuracyjny bieg sprawił, że przyśpieszyłem dopiero na ostatnich setkach metrów, zbyt późno. Chłopcy biegli razem co zapowiadało, że na finiszu będą się ścigać o 4-5 miejsce i włączą sprint biegnąc "w trupa". Efekt był więc taki, że przybiegłem tuż za nimi uzyskując czas 01:24:45, 6 miejsce OPEN na 265 i pierwsze w kategorii M40.

 
Zrobiłem fotorelację z tego biegu dla Festiwalu Biegowego [LINK do relacji]
 

2 komentarze:

W poszukiwaniu motywacji pisze...

Ciekawe opisy ciekawych biegów. Oba postaram się uwzględnić wśród startów na przyszły rok .Pozdrawiam .

Paweł Antoni Pakuła pisze...

Cześć Tomek,

Jasne zapraszam, zwłaszcza do Wisznic :)

Do zobaczenia w Platerowie za tydzień?

Pozdrawiam
Paweł