niedziela, 4 marca 2018

38. Półmaraton Wiązowski 2018 – smak słodko-kwaśny

Bardzo stara impreza, według ulotki, którą dostałem w pakiecie, ten podwarszawski półmaraton rozgrywany jest od 1981 roku. Znany jest z tego, że otwiera sezon na biegi uliczne w Polsce, po zimowym okresie przygotowawczym. Chciałem w nim wystartować gdyż pasował mi termin a ponadto nigdy w Wiązownej nie biegłem. Nawet wtedy, gdy przez kilka lat mieszkałem w stolicy.

Warunki w tym roku były dobre. Około minus 2 stopni, suche ulice, słonecznie, miejscami wietrznie ale nie jakoś porywiście. W mojej ocenie pogoda na 4+. Do tego trasa miała być szybka. Jedynie na 12 kilometrze trzeba było spodziewać się podbiegu.

Warunki w ogólności wydawały się dobre na życiówkę. Organizatorzy podstawili „zająców” na różne czasy, w tym na 1:30 i 1:20. Co w tej sytuacji postanowiłem zrobić ja? Zaryzykować. Spróbować podczepić się pod „zająca” na 1:20 i biec ile się da. Najlepiej do końca. Życiówkę mam 1:20:30 ale zrobiona była w czasach, gdy byłem w dużo lepszej formie. Zdecydowałem biec bez muzyki a nawet rozważałem bieg bez zegarka i paska od pulsometru. Wiem, to pomaga utrzymać tempo. Ale z drugiej strony myślę, że częste spoglądanie na tętno i zegarek hamuje mnie psychicznie. Zobaczę wysokie tempo i szybkość wyższą od planowanej i zwalniam. Tym razem postanowiłem pobiec nie patrząc na zegarek. Przed startem wypiłem „sok z gumijagód”, skitrałem w kieszonce dwa żele, przywitałem się z „zającem” zawierzając mu swój los i byłem gotowy.

 
Wbrew pozorom jestem na tym zdjęciu. Zdjęcie: WarszawaBiegnie.PL

Bieg. Tłok i dużo ludzi. Za „zającem” na 1:20 puściło się ze 30 osób. Kilometry mijają i jakoś trzymam. 4-ty, 5-ty. Na 7 kilometrze zając zaczął mi uciekać. – No ładnie pomyślałem, przy tempie 3:45 - a takie powinien trzymać „zając” - myślałem, że dociągnę choć do 10 kilometra. Tymczasem jest siódmy, a mi „zając” odchodzi na 20 metrów. Był to na szczęście chwilowy kryzys. Wciągnąłem żel, podgoniłem grupę. W zasadzie grupkę. Około 8 kilometra z pierwotnej bandy goniącej za „zającem” na 1:20, zostało nas 6. Trzymałem się grupy z wywalonym do piersi jęzorem. A „zając”? Jak to „zając”: gadka-szmatka to z jednym to z drugim, wyluzowany, widać, że był na wycieczce turystyczno-krajoznawczej.

Zbiegamy w dół, niedługo jest agrafka i nawrót z powrotem do Wiązownej. Jeszcze przed półmetkiem dogonił nas i minął Pan Leszek Stubiński z Piszczaca. Potem do grupy dodreptała jakaś dzieweczka. Malutka, sięgająca mi ledwie po piersi. Ale szybka, skubana. Dzielnie trzymała się w grupie na 1:20. Ostatecznie była chyba 4 wśród kobiet i przybiegła przede mną.

Na 12 kilometrze podbieg przed którym mnie ostrzegano. Był, trochę zwolniłem ale nie zmasakrował mnie za bardzo. Dalej trzymałem się za „zającem”. Niestety, tylko do 14 kilometra. Jakieś 7 kilometrów przed metą „zając” z kilkoma towarzyszącymi osobami zaczął mi odchodzić. 10 metrów, 20, 30.... Nie miałem siły lub wystarczającej woli walki, aby go dojść. Po nawrotce zaczęło wiać w twarz. Poczułem, że nogi robią się ołowiane. Wciągnąłem drugi, ostatni żel. Jeszcze z 5 kilometrów do mety.

 
Końcówka. Zdjęcie: Aktywni Węgrów

Na ostatnich kilku kilometrach trochę się pozbierałem. Odżyłem. „Zająca” na 1:20 jeszcze widziałem przed sobą ale był już może 300 metrów przede mną. Wiedziałem, że go nie dojdę, po prostu zaciskałem zęby, aby te ostatnie kilkanaście minut męki wytrwać godnie. Wcześniej brałem od dzieci ciepłą herbatę. Na końcówce już po prostu zaciskałem zęby i nic nie brałem na punktach. Biegłem sam, aż do mety. Ostatni kilometr pobiegłem szybciej wiedząc, że to ostatni kilometr. Tu trzeba wykrzesać ostatki sił. Zobaczyłem metę a zegarek na niej dosłownie kilkanaście metrów przed końcem. Wskazywał 1:20:30. Kurna!!!!

Przekroczyłem metę w 1:20:33 brutto (1:20:30 netto). Pobiegłem 3 sekundy wolniej niż moja życiówka nabiegana na półmaratonie w Radomiu w... 2013 roku. Poprawa najlepszego wyniku z przed 5 lat była tak blisko, w zasięgu dosłownie kilkunastu kroków. 4 sekundy!

Miejsce zająłem 45 na 1557 zawodników. Wśród mężczyzn byłem 41. Cóż, obsada była mocna więc zajęte miejsce ma dla mnie znaczenie drugorzędne. Na żadne podium tu nie liczyłem. W swojej kategorii wiekowej byłem 11 na 539.

Ważniejszy jest czas i staram się o nim myśleć pozytywnie. Cieszę się, że szklanka jest w połowie pełna a nie rozpaczam, że jest w połowie pusta. W końcu nabiegałem swój drugi najlepszy wynik w półmaratonie. Marzyłem o poprawie życiówki ale nie bardzo wierzyłem, że się uda. Nie udało się, fakt, ale z wyniku jestem i tak zadowolony. Mogę podsumować, że „wiązowska potrawa” smakowała mi bardziej słodko, niż kwaśno. Było fajnie.

Następny start: IV Dycha do Maratonu w Lublinie. Chyba, że jeszcze wcześniej treningowo 5 km na Dzień Kobiet. Zobaczę.



Plan trasy ze strony organizatora

4 komentarze:

Łukasz Węda pisze...

Dobrze szło. Mówiłem, że to fajny bieg i dobra organizacja. Ukończyło ponad 1500 zawodników.

Paweł Antoni Pakuła pisze...

Dzięki Łukasz. Rzeczywiście, pisałeś w poprzednim komentarzu "będziesz Pan zadowolony" no i jestem. Profesjonalny bieg, dosyć wysoki poziom. Płaska, szybka trasa, dobry termin bo nie za gorąco. Tylko ta szkoła, w której jest biuro zawodów to mam wrażenie - pęka w szwach.

A dziwię się, że Ty nigdzie nie biegłeś, tylko morsowałeś. Nawet "Tropem Wilczym" w Białej. Dlaczego?

Łukasz Węda pisze...

Szkoła od 2015 już pękała przy 1500 i nie sądziłem że jeszcze można dopchać hehe
Skupiłem się na sobotniej sile biegowej i niedzielnym wybieganiu. Pozavym pracowalem w niedziele i nie planowalem startu. Zresztą w planie treningowym nie chciałem sobie mieszac.

Leszek Deska pisze...

Ja bhym się cieszył - bardzo dobry czas, przecież życiówka była na innym przygotowaniu. No a ten podbieg tam jest męczacy. Raz tylko biegłem Wiązowną, fajna impreza!