niedziela, 29 kwietnia 2018

Wielka Prehyba - Mistrzostwa Polski w Długodystansowym Biegu Górskim

Autor zdjęcia: Jacek Deneka

Parametry
 
Miejsce: Szczawnica
Dystans 43 km
Suma podejść: 1925 m.
Limit: 9 godzin
Pogoda: gorąco, ok. 26 stopni, słonecznie, sucho.
Startujących: ok 600. Ukończyło w limicie 553.
Zwycięzca: Marcin Świerc - czas 3:26:46
 
Część I - Radosna
 
Byłem w Szczawnicy już kilkukrotnie ale na zawodach biegowych po raz pierwszy. Miejscowość piękna, zadbana, góry ładne, tylko ta pogoda niepokoiła. Nóż mi się w kieszeni otwierał, gdy kilka dni przed startem zaglądałem na portale pogodowe. Dwa, trzy dni przed startem - pogoda umiarkowana: 19-20 stopni, w dniu startu – tarach! - 26 stopni. Dzień po starcie znowu umiarkowana: 19-20 stopni. Cóż za złośliwość natury.
 
Przyjechałem do Szczawnicy przed północą. Nocleg na podłodze w szkole. Start rano o 9, z nad potoku Grajcarek. Ludzi dużo, startujących i kibiców. Ustawiam się gdzieś w 3-4 linii. Tylu tu mocarzy, że nie ma się co wychylać do przodu. Skupiam się na swoim planie, na "robocie", która jest do zrobienia. Minuta przed startem, stoję w bezruchu a zegarek pokazuje tętno 103. Serce już czuje, co się święci.
 
I poszło. Początek deptakiem nad potokiem, prawie płasko. Czas na spokojny rozruch. Nie chcę zacząć tu za szybko ale nie chcę tu też zamarudzić i zostać z tyłu. W górach bycie z tyłu oznaczać może trudne przeciskanie się na wąskich ścieżkach, w dalszym etapie wyścigu.


 Nie jest źle. Jest fajnie - słonecznie, ale jeszcze nie za gorąco. Czuję się dobrze co nie jest niczym dziwnym zważywszy, że to pierwsze kilometry. Raźno podchodzę ze Szczawnicy (430 m. n.p.m.) pod Dzwonkówkę (1000 m n.p.m.), w kierunku schroniska na Przechybie (1150 m n.p.m.). Co bardziej płaskie odcinki - podbiegam. Delektuję się nie tylko samą obecnością w tym miejscu, na tym wydarzeniu, ale też towarzystwem. Co rusz spotykam dawno niewidzianych przyjaciół i znajomych. Jeden Krzysiek, drugi Krzysiek, Piotrek, z którym robiłem Rzeźnika. Nawet znani ze słyszenia biegacze z mojego regionu. Zacne towarzystwo i aż chce się z nimi biec. Napieramy ramię w ramię, ja czasem wyprzedzę na podejściu, ktoś mnie weźmie na zbiegu, tasujemy się, mijamy. Mijają też kolejne kilometry.
 
Część II - Światła
 
Do Schroniska na Przechybie (13,5 km) docieram z czasem 1:22:56 jako 33 zawodnik. Tylko woda i lecę dalej. Nadal czuję się dobrze, choć niepokoi trochę wysokie tętno. A tymczasem słońce się ośmiela i grzeje coraz mocniej. Główne podejście mam już za sobą, wydaje się, że zostały tylko niewysokie "pryszcze". Na razie są łagodne górki i szeroka droga, a nawet kilka metrów po śniegu. W końcu osiągamy najwyższy szczyt biegu: Radziejową (1268 m), którą znam z robionego kilkukrotnie Biegu 7 Dolin. Stromy, również znany mi nieźle zbieg z tej górki i do drugiego punktu - Bacówka na Obidzy (23 km) dobiegam jako 32 zawodnik z czasem 2:13:43. Jest tu krótka "agrafka" - dobieg i nawrót po tej samej trasie. Za mną i przede mną znowu znajome chłopaki. Ktoś krzyczy w moją stronę coś o biegaczach z Podlasia. Kto to był - nie zdążyłem poznać. Biegnę jeszcze żwawo ale już czuję, zbliżające się osłabienie.
 
Cześć III - Bolesna
 
No i stało się - w końcu spuchłem. Kryzys dopadł mnie około 30 kilometra. To pięć kilometrów przed ostatnim punktem odżywczym. Żar leje się z nieba, nogi zrobiły się miękkie, czuję, że nie mam siły. Łykam przedostatni żel. Na łagodnych nawet podejściach przechodzę w marsz. Koledzy pouciekali do przodu a ja modlę się tylko, aby nie robić siary i nie iść piechotą na płaskim i na zbiegach. Biec świńskim truchtem, ale biec. No i jakoś biegnę, wlokę się do tego punktu. Na ścieżce robi się tłoczno, pełno ludzi wokół mnie, chyba z krótkiej trasy - Chyżej Durbaszki (trasa 20 km). Gdzieś tu "pyknęła” mnie Ewa Majer. Krzychu, który tu kiedyś biegł mówił mi, że na tym etapie jest sporo wrednych, stromych górek. I rzeczywiście: ścieżka wąska, jakieś korzenie, zwalone drzewa. Krótko ale stromo w dół, krótko ale stromo pod górę. Ciężko się tu rozbujać, niby nigdzie się nie potykam, ale nie chcę ryzykować "szczupaka" po skałach. Zbiegam umiarkowanie szybko, bez szaleństw ale i bez przesadnej asekuracji. Teraz myślę już tylko o schronisku pod Durbaszką położonym na 33 kilometrze. Byłem tam kiedyś z przyjaciółmi, znam ostatni etap trasy. Łagodne, trawiaste łączki jak w bajce o Shreku, głównie w dół. Nawet w tym skwarze powinny być przyjemne.
 
Cześć IV - Chwalebna
 
Jest Durbaszka (850 m n.p.m.) i jestem tu 32. Ludzie siedzą, jedzą, piją. Ja znów: tylko wodę, ostatni żel i do mety. Ostatnie 10 km, głównie zbiegi. Muszę wytrwać. Biegnę niestety wolno ale cieszę się, że w ogóle biegnę i na podejściach nie muszę odpoczywać. Z boku znowu widać piękne, ośnieżone szczyty Tatr. Ależ bajkowa sceneria. Chwilo, trwaj! Z błogiego zamyślenia wybudza mnie idący z naprzeciwka Mikołaj z „Ultra”, mobilizuje, abym gonił do mety. To gonię. Jeszcze parę krótkich, stromych górek i zaczyna się zbieg do Szczawnicy. Na tym etapie byłem już święcie przekonany, że dotrę na metę czysty i suchy. Ale nie. Organizator na ostatnie kilometry trasy nawiózł błota i pokrył nim naszą ścieżkę. Że też mu się chciało.
 
Deptak w Szczawnicy. Usiłuję zebrać ostatki sił, spożytkować wszelkie pozostałe paliwo, wbiec na metę możliwie szybko. Kończę jako 31 zawodnik z czasem 4 godziny, 18 minut 26 sekund. Średnie tempo całości: 6:01 na km. Już w następnych sekundach odbieram od wolontariuszy wodę i wlokę się do potoku. Zimnego, czystego, orzeźwiającego potoku. Natychmiast ściągam buty i moczę nogi. Zdaje się, że słyszę syk i parę unoszącą się z nad kończyn. Chłodzę twarz, ręce, popijam wodę. Ależ o tym marzyłem. Tak odpoczywając liczę straty: dwa paznokcie poszły, obtarcie skóry na pięcie i jeden odcisk. Trudno. Obtarcie czułem już kilkanaście kilometrów przed metą ale nie chciałem tracić czasu na zatrzymywanie i naklejanie plastra.

Z Rafałem Bielawą, specjalistą od biegów ultra w wersji XXXL

Powrót następnego dnia rano, po drodze jeszcze zwiedzanie pałacu Lubomirskich i Potockich w Łańcucie. Pogoda znów piękna, wiosna w rozkwicie, w dawnym ogrodzie magnackiej rezydencji efekt się jeszcze potęguje. Robię sobie "Dzień Dziecka" i dwukrotnie zaglądam do pobliskiej lodziarni po wafel z bitą śmietaną. A co, zasłużyłem.
 
Łańcut

Dwa dni później, już w domu ciągle schodzę po jednym schodku, trzymając się ściany lub barierki. Oj, nie dobrze. Tylko 43 km a tak mnie sponiewierało. Widać za mało trenuję, może za mały kilometraż? Nogi osłabły i źle to wróży na długie tegoroczne wyrypy, na które się nieopatrznie pozapisywałem. Trzeba chyba zwiększyć kilometraż ale na siłowni, gdzie sobie biegam na bieżni dwa dni w tygodniu ciężko mi wytrwać dłużej niż godzinę. Okropnie nudno.
 
Czy podczas biegu w Szczawnicy popełniłem błędy? Sprzętowe, żywieniowe - chyba nie. Zdaje mi się, że wszystko zagrało. Być może błędem było zbyt szybkie tempo na początku. Po czymś takim można się spodziewać, że w drugiej połowie będzie "dętka". Ale z drugiej strony wiedziałem, że w południe będzie upał a w takich warunkach "dętka" mnie nie minie. Jestem przekonany, że w upale spuchłbym niezależnie od tego, czy początek zrobiłbym wolniej, czy szybciej. Niestety, słabo znoszę wysokie temperatury. Dla mnie powyżej 20 stopni to już upał. W Szczawnicy upał był i mnie osłabił, lecz nie było aż tak źle, jak się obawiałem.
 
Myślę, że przetrwanie szczawnickiej patelni zawdzięczam po części paradoksalnie... kiepskim warunkom do trenowania pod góry, jakie mam u siebie. Niestety, okolice Białej Podlaskiej są płaskie jak stół do bilardu. Od zimy wszystkie podbiegi byłem zmuszony robić na mechanicznej bieżni. W siłowni jest z natury dosyć ciepło więc gdy tak zlany potem zachlapywałem konsolę i parkiet pod bieżnią, to trochę się przyzwyczaiłem do wyższych temperatur oraz niedostatku świeżego powietrza. W efekcie, gdy stanąłem na starcie szczawnickiego biegu byłem może słabo przygotowany do podbiegów i zbiegów, ale jako tako oswojony z temperaturą i duchotą. Takie to chyba szczęście w nieszczęściu.
 
Kończąc dziękuję organizatorom – cały szczawnicki festiwal był świetnie zorganizowany.
 

Brak komentarzy: