czwartek, 6 marca 2025

„Piątka” dla upamiętnienia antykomunistycznych partyzantów

2 marca, w niedzielne południe w Białej Podlaskiej odbył się XIII Bieg „Tropem Wilczym” na honorowe 1963 metry a następnie wyścigowe 5 kilometrów. Przygotowałem się do niego fizycznie i mentalnie. Fizycznie bo w lutym zacząłem trochę więcej biegać dochodząc prawie do 200 kilometrów w miesiącu. Jak na mnie w ostatnich 2 latach – wynik WOW! Mentalnie bo na tydzień przed startem przesłuchałem audiobooka Luizy Łuniewskiej „Szukając Inki. Życie i śmierć Danki Siedzikówny”. Dobry reportaż. Pokazuje nie tylko samą sanitariuszkę-nastolatkę zamordowaną strzałem w tył głowy w 1946 roku, ale też jej podlaskie a potem pomorskie środowisko. Autorka nie boi się przytaczać skrajnie różnych opinii o „Ince” i jej dowódcy „Łupaszce”, także tych nieprzychylnych. Dobra książka – bo jest też książka papierowa – polecam. Zbiegiem okoliczności okazało się, że po ukończeniu biegu honorowego na mecie zawieszono mi medal właśnie z wizerunkiem Danuty Siedzikówny.


Wyścigową „piątkę” Tropem Wilczym pobiegłem po raz szósty. Różnie mi to kiedyś szło: w 2024 nie biegłem, w 2023 miałem 19:41. Najlepiej wyszło w 2016 roku, gdy nabiegałem 17:50 i 5 miejsce OPEN. Cóż - piękne czasy - nie wrócą już. Zawsze można je jednak z nostalgią powspominać. W Białej przed biegiem gdzie się człowiek nie obrócił, tam widział znajomych sprzed lat. Z czasów, gdy co miesiąc gdzieś się startowało.

W tym roku trasa była podobna jak wcześniej. Start po uroczystościach przed więzieniem na Prostej, gdzie przetrzymywano bojowników o niepodległość. O 12:45 ruszyliśmy. Grupa w porównaniu do biegu honorowego nieliczna – 51 osób. Nie miałem Ambita bo akurat mi się rozładował. Nie wygłupiałem się też z ubieraniem startówek. Jak ktoś nie biega dychy poniżej 40 minut to nie ma to sensu. A poza tym, przy mojej wadze – o zgrozo 87 kg – bezpieczniej w butach przyzwoicie amortyzowanych. Było dosyć chłodno, ledwie kilka stopni na plusie, wiatr północy, miejscami wyraźnie odczuwalny. Trasę o dwóch pętlach, obfitującą w zakręty obstawiali dzielni uczniowie z mojego liceum. Trochę to mobilizowało, aby nie wyglądać na fajtłapę i nie wlec się gdzieś z tyłu.


Po starcie biegłem w okolicach 10 miejsca. Za mną Łukasz – tegoroczny maturzysta, przede mną Jacek i Rafał. Stawka wiadomo, z czasem się rozciągnęła. Starałem się nie szarżować, aby nie wypalić paliwa w połowie wyścigu. Pomimo asekuranctwa na trzecim kilometrze poczułem, że ciut zwalniam. Chłopcy z przodu się oddalili, Łukasz czaił się za moimi plecami. Chętnie bym go puścił, ale nie chciał. Za nim był jeszcze ktoś więc już wiedziałem, że spokojnego finiszu nie będzie. Będzie ścigańsko do końca. I tak było. Ostatni kilometr – pozujemy do obiektywu fotografa Krzyśka i za chwilę Łukasz uruchamia dopalacze i ucieka mi do przodu. Za nim ten drugi. Ha – ja też mam jakieś rezerwy więc gdy wychodzimy na ostatnią prostą – nomem omen ulicę Prostą – przyśpieszam i ja. Nie przynosi to jednak poprawy miejsca, co najwyżej niweluje stratę do uciekinierów. I jeszcze na ostatnich kilkuset metrach wyprzedza mnie Katarzyna – pierwsza wśród kobiet.

Na mecie jestem zdyszany, ale zadowolony. Obstawiałem 2 dziesiątkę OPEN i rzeczywiście przybiegłem 14-sty z czasem 20:31 brutto. Też mniej więcej tego czasu się spodziewałem. Jeszcze pamiątkowe zdjęcia, jeszcze ciepła grochóweczka i można z czystym sumieniem udać się do domu. Wygrał Tomasz Borowski z Janowa z czasem 16:15. Drugi był Rafał Golec, trzeci Dawid Skraburski. Gratuluję!

Najlepsi


środa, 29 stycznia 2025

Sportowe podsumowanie roku 2024

 Bieganie

Biegam dla zdrowia i kondycji, gdy mam czas i chęci – tak mógłbym jednym zdaniem podsumować miniony rok pod względem biegowym. Brak jest systematyczności i kilometrażu co wyraźnie widać w tabelce powyżej. Przebiegłem o 1/3 mniej, niż w 2023 roku (1517 km), a kiedyś potrafiłem biegać nawet 3500 km w roku. To, oraz 5 kilogramowa nadwaga sprawiły, że nie zapisywałem się na zawody. 

Jedyny bieg, w jakim dosyć przypadkowo wystartowałem to I Bieg Niepodległości w Barcelonie zorganizowany w niedzielę 10 listopada dla tamtejszej Polonii. Dystans wynosił symboliczne 1918 metrów. Była to pierwsza edycja biegu, bez profesjonalnego pomiaru czasu z użyciem chipów. Nie mam oficjalnego czasu ani wyników. Wiem, że przybiegłem 4-ty na kilkadziesiąt osób. Sympatyczne wydarzenie, które mam nadzieję w kolejnych latach będzie kontynuowane.

SUP

Bardziej wciągające, niż bieganie było w tym roku pływanie na SUP-ie, którego przecież też nie trenuje, ale lubię wyskoczyć na dłuższe wyprawy. W tym roku przepłynąłem 355 km, czyli prawie połowę tego, co przebiegłem. Po raz pierwszy zapisałem się też na SUP-owe zawody. Nie jestem technicznie dobry, deskę mam budżetową turingową: Hydroforce Fastblast - nie wyścigową. Jestem ultrasem-emerytem więc naturalnym wyborem był długi dystans. Niestety zawody na desce z wiosłem dopiero w Polsce raczkują więc na pierwszy SUP-owy maraton – I Parsęta River Trophy – musiałem pojechać aż do Kołobrzegu. 43 km zrobiłem w około 5,5 godziny, co dało mi 7 (ostatnie) miejsce. I tak fajnie było a rzeka Parsęta w sierpniu – bardzo ładna i wcale nie płytka. Pierwsze koty za płoty.


Drugim wyścigiem miał być All Sup Race w Warszawie – 11 km po Wiśle, w niedzielę pierwszego września. To głównie impreza integracyjna z możliwością ścigania dlatego mając możliwość przepisania się z grupy Race do Chill, obładowany zakupami, zrezygnowałem z wyścigu. Przepłynąłem sobie relaksacyjnie robiąc zdjęcia, nagrywając filmy. W drugiej połowie trasy włączyłem żwawe tempo więc w grupie Chill byłem jednym z pierwszych. Fajna impreza i co niezwykłe – darmowa. Warto być za rok.

Drugi rodzaj aktywności to długodystansowe wyzwania robione własnym sumptem. Eksploruję najchętniej rzeki: Krznę i Bug. W końcu kwietnia poprawiłem się na Krznie robiąc jej cały spławny fragment ciągiem, w jeden dzień. Wyszło 75 km z Jelnicy do Nepli w niecałe 13,5 godziny. Fajna wyprawa, pomimo niesprzyjającego wiatru. Niestety, taki odcinek można na Krznie robić tylko do maja – potem rzeka zarasta, spłyca się i jest spławna tylko w dolnym biegu. Opis wyprawy ukazał się w periodyku turystyczno-krajoznawczym „Poznaj Swój Kraj” (nr spóźniony 12/2023)

Drugie wyzwanie to kontynuacja wyprawy Bugiem. Z ubiegłego roku miałem już zrobiony cały Bug polski – od Serpelic do Narwi i potem jeszcze Narwią do Wisły (240 km). Został Bug graniczny i ukraiński. W połowie sierpnia z Kasią wzięliśmy się za Bug polsko-ukraiński. Zaczęliśmy we wsi Gołębie koło Hrubieszowa, gdzie Bug wpływa z Ukrainy. Dalej przez 4,5 dnia – od piątku rano do wtorku w południe płynęliśmy do trójstyku granic Polski, Ukrainy i Białorusi w Orchówku robiąc 230 km. Nocowaliśmy na brzegu. Czy się skąpaliśmy? Do rzeki przypadkowo wpadłem tylko raz, Kasia też raz. Ogólnie była to świetna wyprawa i mam nadzieję ją kiedyś opisać. Na razie ukazało się tylko krótkie wspomnienie na portalu Meteolu.pl o odkrytych przez nas po drodze archeologicznych „skarbach”. [LINK]

Czekając na Kasię. Ranek gdzieś przed Dorohuskiem

Rok zakończyłem ciekawie płynąc Krzną w Sylwestra, o północy, 6 km z Porosiuk do Ul. Orzechowej w Białej Podlaskiej. Nie – nie robiłem tego pierwszy raz – ćwiczyłem już wcześniej. Byłem ubrany w piankę, miałem na głowie czołówkę. Zacząłem spływ w 2024 roku, skończyłem w 2025. Ciekawie się pływa nocą. Poziom wody był niski więc było w miarę bezpiecznie. Zauważyłem, że trzeba jednak uważać na lód, który po kilku km zaczyna pokrywać deskę. Nie polecam takich wypraw na dalej niż kilka kilometrów, chyba że ktoś ma suchy skafander.

Spływ sylwestrowy 2024

Jeden z nocnych treningów w grudniu 2024

Na grupie SUP My Race, gdzie 754 SUP-erów z różnych stroń świata chwali się swoim dystansem  miałem niezłe miejsce w rankingu w sierpniu. W całorocznym podsumowaniu zostałem sklasyfikowany na 258 miejscu, 25 wśród Polaków. Pierwszym z rodaków był Józef Truszkowski (2205 km). Warto zauważyć, że najwięcej pływają Anglicy, Australijczycy i Francuzi. Polacy wysoko – na 4 miejscu – przed Włochami, Holendrami, Niemcami i Amerykanami.

Tyle ze sportu. Dużo tego nie ma. Było też trochę wycieczek rowerowych, trochę nurkowania, ale nie na tyle dużo, aby o tym pisać. Moja uwaga w tym roku, tak jak i w latach poprzednich przesunęła się bardziej w zajęcia pozasportowe: praca, pisanie o historii, gry, modelarstwo. Niestety z powodu braku czasu zawiesiłem też malowanie. Może i o innych aktywnościach kiedyś napiszę bo o bieganiu już nie bardzo jest co.

środa, 23 października 2024

75 km SUP-em non-stop

W 2023 roku przepłynąłem rzeczkę Krznę na Południowym Podlasiu w dwóch etapach (34+35 km) o czym i tu pisałem. 30 kwietnia 2024 udało się zrobić całość za jeden raz co było jednym z moich celów-wyzwań. Wyszło 75 km w 13h i 21 minut. Płynąłem od wioski Jelnica (Krzna Północna 5 km na zachód od Międzyrzeca Podlaskiego) przez Międzyrzec i Białą Podlaską do Nepli, gdzie Krzna wpada do Bugu. 



Wrażenia z wyprawy opublikował szacowny polski miesięcznik krajoznawczo-turystyczny „Poznaj Swój Kraj” (numer 702 - 12/2023). Kto chętny – zapraszam do poczytania. Niestety, czasopismo można kupić jedynie wysyłkowo bądź przez prenumeratę. Podobno koszty pobierane przez Empik są na tyle wysokie, że wydawca zrezygnował z tej formy dystrybucji. Smutne. Dobrze, aby miesięcznik, z tak długą historią, propagujący piękno rodzimego kraju; jego przyrodę i zabytki trwał i docierał do jak najszerszych kręgów.




poniedziałek, 30 września 2024

All SUP Race – po raz pierwszy na Wiśle

    Zakończenie wakacji to czas, gdy w wielu miejscach kuszą różne atrakcje. Czasem trudno zdecydować się, co wybrać, zwłaszcza gdy pogoda piękna. Na ostatni weekend przed rozpoczęciem szkoły postanowiłem pojechać na festiwal archeologiczny ARTE-fakty do Pruszkowa, który odbywał się w sobotę a w niedzielę na spływ Wisłą All SUP Race organizowany przez SUP Academy z Warszawy i MIAMI WARS. Impreza – o dziwo darmowa - miała mieć głównie charakter towarzyski. Cel: integracja warszawskiego środowiska supowiczów. Kto jednak chciał się pościgać, zamiast do grupy chill (chillout) mógł się zapisać do grupy RACE. Mam żyłkę do ścigania więc zapisałem się na RACE.


Trasa niezbyt długa i niezbyt krótka lecz w sam raz – około 11 km. Limit startujących: 100 osób. Na start na Plażę Romantyczną (Wawer) dojechałem autobusem 146, sporo przed czasem. Po drodze zahaczyłem niezdrowego Maca. Na miejscu o dziwo – tłumy! Nie tylko supowiczów, ale i wszelkich innych miłośników wypoczynku nad wodą. Ba, byli tacy, co się w Wiśle kąpali! Ja bym jednak nie wlazł. W biurze zawodów przepisałem się z grupy RACE na Chill. Miałem ze sobą różne bambetle, w tym 2 książki, które kupiłem w księgarni, ciężki power-bank, lampkę oliwną kupioną u „Rzymian”. Jak tu się ścigać z tobołami? Poza tym cóż – obiektywnie pisząc, znając swojego SUPa, swoje możliwości i pomny doświadczeń z maratonu w Kołobrzegu byłem świadomy, że nie miałem dużych szans w wyścigu.  Ostatecznie moje bambetle zabrała przemiła, nowo poznana dziewczyna (hematolog), która stanowiła support innej dziewczyny, ale trasy już nie zmieniałem. Popłynę sobie dla funu.


Schodzimy do startu. Zejście z wysokiej skarpy jest strome, schodkowe, ale dno kamienisto muliste. Trzeba uważać, aby taszcząc SUPa na dół nie skręcić stopy. Wyszło słońce i jest naprawdę ciepło i słonecznie. Zdejmuję long sleeva i płynę na górze w samej kamizelce. Tu wyjątkowo może być asekuracyjna a nie ratunkowa. Wedle regulaminu – musi być założona. Ma być też zapięty leash. Pomagam Mariance z SUP-em, wchodzimy na wodę. Przypięcie leasha i organizator daje sygnał, że można ruszać. Wygląda to dużo bardziej chaotycznie niż w biegach, ale płyniemy. Około 85 osób, kolejne kilkanaście wybrało ściganie i wystartują kilkanaście minut po nas.


Jak się płynie? Na początku tłumnie i radośnie. Ludzie gadają o tym i o tamtym. Większość wiosłuje na stojąco, część na siedząco. Niektórzy się przebrali. Słońce świeci, wiatr od frontu tak 10-12 km/h, ani nie słaby, ani nie silny. Wywołuje umiarkowane fale na rzece. Pomyślałem, że te 100 SUP-ów na Wiśle, fajnie musi wyglądać z mostu. Dopiero po kilkuset metrach przypomniałem sobie o Ambicie, dlatego długość zmierzonej trasy jest u mnie skrócona. Oglądam się, to kogoś zagadnę, robię zdjęcia, nagrywam filmy. Fajnie jest. Tak upływa pierwsze 3 km. Raz mało nie wpadłem bo tylko co minąłem duży konar, wystający z dna. Jednak Wisła i tu jest płytka, trzeba uważać na zatopione drzewa.


Gdy już z wszystkimi pogadałem, nakręciłem filmy i zrobiłem zdjęcia, zaczęło mi się nudzić. Włączyłem szybszy bieg i szybszą kadencję ćwicząc przy okazji technikę wiosłowania. Tym sposobem wysunąłem się na czoło chilloutowców, wkrótce jednak wyprzedził mnie zwycięzca opcji RACE – Józef Truszowski. Za nim jeszcze kolega z maratonu w Kołobrzegu oraz czwórka wiosłująca razem na dużym wieloosobowym SUPie – tzw. Dragon SUP. Cała rodzina, od małego na dziobie, po ojca na rufie. Muszę przyznać, że mieli tempo i mieli szybkość. Wraz z upływającymi kilometrami stawka się rozciągnęła. W II połowie trasy wiatr prawie zupełnie ustał. Zakłócenia powodowały jedynie łodzie motorowe, sporadycznie nas mijające. Ustawiałem się wtedy dziobem do fali, lub siadałem. Minęliśmy jeden most (Siekierkowski), w oddali majaczył już drugi (Łazienkowski). Za nim, na Czerniakowie, po lewej stronie stała barka i była meta. Na ostatnich 100 metrach ścigałem się jeszcze z kimś, ale przegrałem. Gdy wszyscy dopłynęli wybrali się na integrację do knajpy. Chciałem zostać ale nie mogłem, gdyż za 1,5 godziny miałem pociąg do Białej. Pluję sobie w brodę, że jednak mogłem bo Warszawa po raz kolejny nie chciała mnie wypuścić z objęć. Pociąg spóźnił się 45’. Szkoda.


Było fajnie. Chętnie wezmę udział za rok. Dzięki SUP Academy i MIAMI WARS.

czwartek, 22 sierpnia 2024

Parsęta River Trophy – pierwszy SUP maraton


Można pływać wypoczynkowo, można podejmować turystyczne, długodystansowe wyprawy, można też pojechać na zawody. Mając tak bogatą przeszłość zawodniczą w amatorskim sporcie biegowym jak moja byłoby dziwne, gdybym się nie pokusił na jakieś zawody w SUP. Wybór padł na maraton w Kołobrzegu. Daleko od Białej Podlaskiej, lecz dystans słuszny (43 km), rzeka którą nigdy nie płynąłem. Miała to być pierwsza edycja. Zapisałem się, opłaciłem. Proponowano mi przyjazd kilka dni wcześniej na główną imprezę: Planet Baltic SUP Race – międzynarodowe zawody w SUP-owych wyścigach na Morzu Bałtyckim. Nie zdecydowałem się z kilku powodów. Krótkie dystanse, na morzu nie mam żadnego doświadczenia i nie mam wystarczająco dobrego sprzętu. Wystarczy mi Parsęta RT. Wyścig miał być w poniedziałek. W niedzielę dojechałem pociągiem do Kołobrzegu taszcząc ze sobą SUP-a i namiot 2-osobowy z osprzętem. Nie nudziłem się po drodze gdyż akurat przeczytałem najnowszą książkę o pływaniu na SUP (Monika Bronicka – Deska SUP Wiosłuj na stojąco! - recenzja TUTAJ). Po drodze zastanawiałem się, jakim olejkiem się smarować i jak się ubrać, aby się nie spalić. Wszak lato tegoroczne takie upalne. Dojeżdżam do Kołobrzegu a tu zimno, deszcz i wieje. Masz ci los. Wykupiłem 2 doby na kampingu Baltic. 60 zł za dobę za osobę z namiotem. Pełno tam Niemców, puszczają głośno swój Teutonic Rock bądź EBM. Taki klimat, w sumie OK. Jeszcze wieczorem przeszedłem się do organizatora, popytać o szczegóły jutrzejszego startu. Po drodze zwiedziłem Kołobrzeg, dawna nazwa: Kolberg – jak nasz etnograf - Oskar Kolberg. Miasteczko dużo mniejsze, niż się spodziewałem, w sezonie wybitnie turystyczne, w czasie tragedii II wojny światowej zniszczone w ponad 90%. W porcie można pooglądać jednostki pływające w tym stare jachty. Obserwacja takielunku może być ciekawa zwłaszcza dla takich jak ja, którzy budują modele żaglowców.

Dzień startu

Poniedziałek, 9 rano. Przy Marine w Kołobrzegu powoli schodzą się ludzie. Jest nas mało, 20-30 osób. Oprócz Polaków są Czesi i jeden Litwin. To pierwsza edycja, ale i tak spodziewałem się liczniejszego grona. Mają z nami płynąć też kajakarze, oczywiście klasyfikowani osobno. Część osób jeszcze się waha, czy płynąć maraton 43 km czy może półmaraton (26 km). Znaczna cześć to zawodnicy z zakończonych wczoraj Planet Baltic, zmordowani po sprintach na Bałtyku. Ostatecznie na długi dystans decyduje się mniejszość. SUP-owiczów siedmiu, w tym część na sztywnych deskach; plus kilku kajakarzy, którzy już czekają w punkcie startu w Karlinie. Jest wśród nich utytułowany Piotr Rosada, uczestnik i zdobywca miejsc na podium w licznych maratonach i ultramaratonach kajakowych, w Polsce i za granicą. Deski pompujemy już w Kołobrzegu i pakujemy na przyczepkę. Czas dojazdu wykorzystuję aby podpytać organizatora o Parsętę. Okazuje się, że rzeka jest w większości nieuregulowana, a zatem kręta. W 75% płynie przez las, dużo w niej zatopionych konarów. Organizator jeszcze niedawno pływał z piłą i ciął bale w wodzie, aby udrożnić trasę. Woda niezbyt przejrzysta. Pierwotnie miała być jedna przenoska: w Pyszce jest uskok wodny i odwój – niebezpieczne miejsce. 11 lat temu utopiła się tam dziewczyna ze spływu kajakowego.  Teraz jednak organizator oświadczył, że możemy płynąć. O dziwo, w tak upalne i suche lato w ostatnim czasie w Parsęcie przybyło 20-30 cm wody. Gdy patrzę na rzekę – rzeczywiście: żadnych szuwarów, żadnych płycizn. Rzeka może nie wezbrana, ale taka zupełnie normalna. Jakże inaczej wygląda Parsęta od naszej płytkiej i zarośniętej Krzny w Białej Podlaskiej, o Zielawie nawet nie wspominając.

 

Karlino - przed startem

Płyniemy

SUP-y napompowane czekają na trawie na brzegu. Na siebie zakładam plecak biegowy z dwoma softflaskami, w zapasie w torbie przypiętej w bagażniku jeszcze 1,5 litra wody, która się nie przyda. Musimy nosić niewygodne, krótkie koszulki zawodnicze, takie jak w rajdach przygodowych, które zakładamy na plecak. Podpowiem tu dla organizatora, że lepsze byłyby laminowane lub gumowe numery startowe przypinane na rozciągliwym pasku, jak w triathlonie. Pamiątkowe zdjęcie całej grupy i chwilę później pada sygnał do startu. Nigdzie nie śpieszę bo wiem, że będę tu walczył o ukończenie w limicie 6,5 godziny a nie o podium. Odpływam z miejsca startu ostatni przypominając Piotrowi, że 3 lata temu przeze mnie czekał 3h na dekorację po 100km maratonie kajakowym na rzece Wieprz [LINK do relacji]. Wtedy płynąłem turystycznym „Wigraszkiem” i dopłynąłem ostatni, długo po wszystkich innych. Ale ukończyłem w limicie. Coś czuję, że tu będzie podobnie.

Zanim zdążyłem dobrze przyłożyć się do wiosła, już przygoda. 50 metrów od startu żyłka przewieszona w poprzek rzeki. Zawodnicy schylają się pod nią i płyną dalej. Gdy płynę ja z krzaków na brzegu odzywa się wędkarz: - A odczepiłby mnie pan tego woblerka? A huk, i tak jestem ostatni, minuta czy dwie mnie nie zbawi. Zawracam, i odczepiam „tego woblerka”. Wędkarz dziękuje i żali się, że ci przede mną nie chcieli pomóc. Tłumaczę mu, że to wyścig i to dlatego; w innym przypadku na pewno by pomogli. Nas SUP-erów wędkarze za bardzo nie lubią bo potrafimy niechcący wpłynąć w żyłki lub spłoszyć ryby, dobrze choć tu dołożyć cegiełkę na rzecz pojednania.

 


Na pierwszych kilometrach płynę sam i jestem ostatni. Jest słonecznie, przyjemnie chłodno tylko wieje od frontu silny, północny wiatr. Podziwiam rzekę rzeczywiście krętą, upstrzoną konarami; w głębi lasu widać skarpy. Są dwa mosty w tym jeden po kolejce wąskotorowej, do tego na lewym brzegu dwa grodziska wczesnośredniowieczne. Zwierząt nie widzę żadnych, ale nie ma w tym nic dziwnego skoro płynę ostatni. Ci przede mną wypłoszyli co ciekawsze okazy. Nikt się w rzece nie kąpie, wędkarze są, ale nieliczni. Staram się mijać ich przy przeciwległym brzegu. Generalnie wrażenia wizualne są pozytywne. Popijam regularnie, co 10 kilometrów wciągam żel lub Dextro. Mam na ręku Suunto Ambit z GPS-em ale bez paska pomiaru tętna. Coś sobie ubzdurałem, że aby zmieścić się w limicie muszę płynąć tempem 6:30 na kilometr. Tymczasem macham, macham - a na zegarku wychodzi 8-9 minut na kilometr. Słabizna. No nie zdążę - zaraz od tyłu dogoni mnie motorówka organizatora, która ma łapać zakały nie rokujące na ukończenie w limicie. To niepokoi, do tego ten wściekły wiatr. W takim wypadku szybko włączam sprawdzoną metodę: siadam po turecku i niczym Indianin wiosłuję na siedząco. Wiem, że tak płynę szybciej bo mam wyższą kadencję, wiatr mnie tak nie hamuje i nie targa SUP-em. Wychodzi tempo około 7-7:30 na kilometr.

 

Jedyna osoba, którą (na chwilę) dogoniłem

Około 7 kilometra w oddali przed sobą w końcu kogoś dostrzegam. Przedostatnim zawodnikiem jest Asia, która płynie na dmuchanym Starboardzie. Zbliżam się do niej bardzo, bardzo wolno, pomimo, że wiosłem macham raźno. Tak mi się przynajmniej wydaje. Uskok wodny w Pyszce, który jest bodaj na 13 kilometrze, przepływam spokojnie. Na brzegu stoi ratownik od organizatora, tak na wszelki (tfu, tfu) wypadek. Na 17 kilometrze, w końcu dogoniłem Asię. Chwila rozmowy i Asia uświadamia mi, że mamy spory zapas limitu i nie mamy się czego obawiać. Zachodzę w głowę, jak ja sobie ten czas przeliczyłem. To wstaję i przez kilka kolejnych kilometrów płynę na stojąco. Oczywiście Asia wtedy odpływa mi do przodu, ale przynajmniej już się nie boję, że nie zdążę.

Gdzieś w połowie drogi, gdy jeszcze płynę obok Asi, trafia się atrakcja: tarasujący rzekę świerk przerzucony od brzegu, do brzegu. A kilka dni temu trasa była sprawdzana i zawałek nie było. Obok świerku zacumowana czerwona motorówka ratowników. Mówią, że opcje są dwie: albo przerzucić SUP-a przez konar na rzece, albo obnieść brzegiem. Wybieram opcję brzegową. Żegnając się ratownicy uspokajają, że nas limit już nie obowiązuje. Mamy spokojnie i bezpiecznie płynąć do Kołobrzegu. 

 



Na drugiej połowie trasy, gdy wiosłuję stojąc, Asia znika mi z przodu. To, oraz wkurzający frontalny wiatr, dokuczliwy zwłaszcza od Rościęcina (33 kilometr), gdy zalesiony brzeg stopniowo ustępuje polom i łąkom, sprawia, że wracam do pozycji siedzącej. Mogę dopłynąć ostatni ale nie chcę, aby tam na mnie na mecie czekali zbyt długo.

Ostatnie 10 kilometrów – końcówka. Tu już czuć Kołobrzegiem. Najpierw duży, nowy most na drodze ekspresowej nr 6, na 38 kilometrze już widać miasto: dźwigi i wieżę kościoła - chyba tego, w którym wczoraj byłem na mszy. Znowu dostrzegam w oddali Asię. Wpływamy w miasto i oglądamy je z koryta Parsęty. Mosty, fontanny w wodzie i bulwar przed Mariną Solną, po którym spacerują wczasowicze. W końcu jest: Most Portowy, przy kołobrzeskiej Marinie – to tu jest meta. Kilka osób wiwatuje, udziela mi się, zaczynam wiwatować i ja. Z tego wszystkiego zapominam, że jeszcze trzeba przepłynąć metę, którą stanowią dwie żółte bojki ustawione na środku rzeki, pod mostem. W ostatniej chwili zmieniam kurs, przepływam i JEST. Pierwszy SUP-maraton ukończony. Pierwszy dla mnie i też pierwszy dla organizatora.


Zakończenie

Przypłynąłem oczywiście ostatni. Czas 5 godzin i 38 minut był rzeczywiście odległy od limitu. Sędzia i organizator okazał się liberalny w stosunku do mojej, nie do końca poprawnej techniki płynięcia. Bogiem a prawdą nie był to SUP – Stand Up Paddling a raczej SDP – Sit Down Paddling. Wkrótce obok Mariny rozpoczęło się zakończenie. Dostaliśmy małe dyplomy z metalową przypinką, wypisanym czasem i miejscem w kategorii. Choć na 7 osób na długim dystansie byłem ostatni to mam wypisane 3 OPEN. Jak do tego doszło? W przeciwieństwie do Zenka - wiem. Otóż na tych 7 SUP-erów oddzielnie sklasyfikowano SUP-y sztywne (hard) – 3 osoby, oddzielnie dziewczynę (Asię) na SUP-ie dmuchanym i oddzielnie mężczyzn na SUP-ach dmuchanych – 3 osoby. Po ceremonii zakończenia był w altanie grill, zupa, piwko dla chętnych i rozmowy o sprzęcie, o planach na przyszłe wyjazdy. Za długo tam nie zabawiłem, bo chciałem pójść na pobliską plażę i spróbować po raz pierwszy popływać SUP-em po morzu. Ostatecznie zrezygnowałem bo wiało, było pochmurno i późno. Może i dobrze bo nie był to dobry dzień. Tego samego dnia żołnierz od nas z jednostki w Białej Podlaskiej będąc na szkoleniu na poligonie w Wicku poszedł sobie popływać w Bałtyku i utonął. Bądź łaskawy dla jego duszy, Panie.

Polecam Parsęta River Trophy. Fajna rzeka, dosyć dzika i ładna; dobry dojazd koleją, nocleg w wersji budżetowej nie zrujnuje portfela, można przy okazji zaliczyć morze i plażing. Dystans na tyle długi, że opłaca się przyjechać, nawet z Białej Podlaskiej. Limit wcale nie jest straszny. Jak ktoś nie lubi - nie koniecznie trzeba się ścigać. Można tak jak ja, po prostu przepłynąć trasę. Dokładnie tak, jak niektórzy zaliczają maratony biegowe. W tym roku było kameralnie, pewnie w kolejnych latach liczba uczestników będzie się zwiększać.

Pełne wyniki długiej trasy

wtorek, 20 sierpnia 2024

Monika Bronicka – DESKA SUP Wiosłuj na stojąco! - recenzja

    


    Wraz z szybkim rozwojem nowej formy rekreacji i sportu, jaką jest wiosłowanie na desce na stojąco (SUP) pojawia się literatura przybliżająca tę aktywność. Najnowszą pozycją dostępną w Polsce jest „DESKA SUP Wiosłuj na stojąco! Wzmocnij ciało, uwolnij umysł, bądź bliżej natury” wydana przez wydawnictwo Pascal z Bielska Białej. Książkę zamówiłem w przedsprzedaży, po cenie promocyjnej. Jej obecna cena okładkowa to 79,99 zł. Nie jest to mało, ale biorąc pod uwagę jakość wydania, autora oraz niewielką liczbę tytułów o podobnej tematyce – nie jest też dużo. Oto wrażenia z lektury.

Autorką jest Monika Bronicka, reprezentantka Polski na Igrzyskach Olimpijskich w żeglarstwie w 2000 i 2004 roku. Jak sama pisze ze sportami wodnymi zaznajamiała się od dziecka i po dojściu na szczyty w sporcie żeglarskim przerzuciła się na SUP-y. Była w tym nowa, ale że wiedzę o wodzie, o psychologii i fizjologii sportu miała już w małym paluszku to poszło jej łatwiej niż typowej debiutantce. Wkrótce trzy razy została mistrzynią Polski w SUP-ie (2020, 2021, 2022). Obecnie prowadzi SUP-owe szkolenia i zajmuje się rodziną. Kompetencje autorki są mocną stroną recenzowanej książki.

Książka dosyć ciężka; wydana na białym papierze, bogata w kolorowe zdjęcia i grafiki. Autorka zaczyna od krótkiej historii SUP-owania powołując się na internetowe, anglojęzyczne źródło. Podaje zalety wiosłowania na stojąco a następnie – już obszerniej – opisuje budowę deski, jej typy, elementy składowe zestawu, uzupełniające wyposażenie. Wyjaśnia słownictwo, co czyni książkę przystępną dla osób nowych (fin, pivot, fiberglass, hydrofoil, rocker, itp.). W tabelce klarownie porównuje deski pneumatyczne i deski sztywne oraz pianki neoprenowe i suche sztormiaki. Pomocna jest też tabelka przeliczająca cale na centymetry. 

Kolejnym ważnym elementem książki jest cześć poświęcona technice: stawanie na SUP-ie, wiosłowanie, wchodzenie na pokład, gdy z niego spadniemy. Fajnym i ciekawym fragmentem książki, rzadko poruszanym na SUP-owych forach w przeciwieństwie do porad sprzętowych, jest scenariusz zajęć na desce. Jak kogoś uczyć pływania, jakie ciekawe zabawy można wprowadzić (SUP waterpolo, joga na SUP-ie, bieganie po deskach). Widać, że autorka wykorzystała tu własne doświadczenie szkoleniowe.

Kolejnym elementem jest sprawa SUP-owych kontuzji – na szczęście rzadkich - oraz aspekty prawne: gdzie możemy pływać a gdzie nie, gdzie możemy chodzić brzegiem. Kto ma pierwszeństwo na wodzie: żaglówka, motorówka, czy my. Autorka przytacza cytaty z aktów prawnych i jest to wartościowa część lektury.

Przedostatni rozdział – Jak stać się mistrzem SUP-a to porady dla tych, którzy chcą rywalizować w raczkujących u nas dopiero, zawodach sportowych. Ostatni rozdział – SUP-owe rozmowy – to wywiady z ludźmi, którzy na deskach pływają. Od amatorów, przez ludzi wykorzystujących SUP-y do ratownictwa, po zawodników i trenerów sportowych.

Książka liczy 270 stron liczbowanych. Niby sporo, ale tak naprawdę mało bo sporo jest zdjęć i kolorowych grafik. Przeczytanie całej książki trwa krócej, niż podróż pociągiem z Białej Podlaskiej do Kołobrzegu, z przesiadką w Warszawie i w Pile, na SUP-owy maraton Parsęta River Trophy (43 km). [LINK do relacji].

Lektura ma szereg zalet i ogólnie jest dobrą, wartościową pozycją dla tych, którzy chcieliby wykorzystać SUP-y do rekreacji nad jeziorem, jak i dla tych, którzy mają zacięcie do rywalizacji. Autorka położyła nacisk na elementy, które najlepiej zna: kwestie sprzętowe, technika i sport. Tematy inne: na przykład SUP joga (brak choćby kilku przykładowych figur) czy SUP-wyprawy (brak przykładowych, atrakcyjnych tras) są tu potraktowane marginalnie. 

Monice Bronickiej gratuluję wydanej książki a zainteresowanym polecam. Sam pływam już na desce od 3 lat, przewiosłowałem na niej setki kilometrów, śledzę internetowe fora i myślałem, że sporo wiem. A jednak dużo się dowiedziałem.