środa, 15 października 2025

Wiosłując dolnym Wieprzem

Jak NIE zapisywać się na zawody (fragment wspomnień)

Czerwiec 2021, wypożyczalnia kajaków w Kośminie nad Wieprzem. Odbieram dziwny, naklejany numer startowy, który mocuje się nie na sobie jak w biegach ulicznych, lecz przykleja na kajak. Do opłaty startowej dopłacam za jego wypożyczenie i transport. Będzie to zwykły kajak turystyczny, jednoosobowy. Moja deklaracja, że chcę nim płynąć dłuższą trasę – 104 km wyraźnie zaskakuje i ożywia organizatora. Jeszcze nie wiem dlaczego: kajak jak kajak, czy to duża różnica? Na pytanie, czy trenowałem przed startem odpowiadam enigmatycznie „trochę...”. Przecież nie powiem mu otwarcie, że nie trenowałem i że jutro będę siedział pierwszy raz w kajaku w tym roku. Jeszcze mnie nie puści na tę długą trasę. – No sam jestem ciekaw, jak to się skończy – kończy rozmowę Pan od kajaków.

Na campingu rozbijam namiot i przyglądam kajakom zapakowanym już na przyczepkę transportową. Ale maszyny: smukłe, o ostrych kształtach, bardzo wąskie. Mają ster na rufie, a nawet wysuwany kil. Swojego jeszcze nie widziałem. Robię kilka zdjęć tym na przyczepce. Podchodzi do mnie dziewczyna, przyjaźnie zagaduje. Ja że pierwszy raz, że będę miał kajak od organizatora. – On pierwszy raz, będzie płynął 104 km na „turystyku” – podaje wiadomość dalej do swoich znajomych, najwyraźniej stałych bywalców takich imprez. Panowie podchodzą, zapoznają się, lekko uśmiechają, trochę kręcą głowami. – Oj, nie na takich kajakach kończyli – mówi jeden. Patrzy na mnie pocieszająco trochę jak na skazańca, któremu mówi się, że to tylko szybkie dziabnięcie toporem i po wszystkim. Nie będzie długo bolało. Towarzystwo wprowadza mnie w temat kajakarstwa a ja zaczynam sobie uświadamiać, że tu wszyscy mają szybkie kajaki wyścigowe, a ja jeden na tym „turystyku” będę się wygłupiał. W głowie zaczyna się sączyć strach i stres. – Będę płynął aby się mieścić w limitach na poszczególnych odcinkach - postanawiam. Nie dam rady dopłynąć? Trudno. Zwiozą mnie. Organizator mówił, że w razie czego telefon i po mnie przyjeżdżają. Luz blus Paweł, jakoś będzie. 

Następnego dnia wczesnym rankiem witam się z moim kajakiem zapakowanym na przyczepkę. Ładny, żółciutki. Tylko jakiś taki dużo bardziej pękaty niż konkurencji. ”Wigraszek” mu na imię. Będzie moim środkiem transportu na dobre i na złe, przez następne kilkanaście godzin.


Maraton kajakowy na rzece Wieprz – zawody w cyklu CANOA CUP

Od 2019 roku na Wieprzu organizowany jest maraton kajakowy. Zawody odbywają się zwykle w końcu czerwca a organizatorem są organizacje pozarządowe: Lokalna Grupa Działania „Zielony Pierścień” z prezesem Zbigniewem Pacholikiem, Fundacja „Przyroda – Tradycja – Ludzie” oraz Lokalna Grupa Działania „Doliną Wieprza i Leśnym Szlakiem”. Baza zawodów mieści się na kempingu w Kośminie, przy zabytkowym klasycystycznym dworku z początku XX wieku, należącym do rodziny Kossaków. To tu młodość spędziła Zofia Kossak-Szczucka, autorka popularnych przed wojną powieści historycznych, w czasie okupacji współzałożycielka Rady Pomocy Żydom „Żegota”, działaczka konspiracyjnych organizacji katolickich. Niestety, dziś na skutek zawieruchy wojen światowych w pięknie położonym nad Wieprzem dworku po Kossakach zachowały się jedynie polichromie przypisywane Wojciechowi Kossakowi.


Amatorzy kajakarstwa, którzy w liczbie kilkudziesięciu co roku stawiają się w Kośminie mają do wyboru trzy trasy. Trasa główna, najbardziej prestiżowa liczy 104 kilometry i zaczyna się w Lubartowie. Decyduje się na nią zwykle kilkunastu najbardziej doświadczonych i dysponujących najlepszym sprzętem kajakarzy. Dla mniej wytrwałych dedykowana jest trasa 43 km z Jeziorzan. Zwolennicy kajakarstwa zupełnie rekreacyjnego wybierają zwykle trasę rodzinną długości 21 kilometrów ze startem w Baranowie. Meta wszystkich trzech tras mieści się przy dworku w Kośminie. Różnicą oprócz dystansu jest też godzina startu. Najwcześniej, o 6 rano startuje trasa długa. Na pokonanie 104 kilometrów kajakarze mają 14 godzin, czyli muszą dopłynąć do Kośmina do 20:00 wieczorem. Proporcjonalnie późniejszą godzinę startu oraz krótsze limity czasowe mają kajakarze na trasach średniej i krótkiej. Organizator zapewnia oprócz miejsca noclegowego na kampingu, przewozu kajaków, całej obsługi związanej z rywalizacją sportową także trzy punkty gastronomiczne na trasie. Na życzenie wypożycza też kajaki, lecz nie są to wysokiej klasy kajaki wyścigowe, a jedynie zwykłe turystyczne.


Kajakowy maraton na rzece Wieprz wchodzi w skład cyklu 10 maratonów kajakowych rozgrywanych corocznie w różnych częściach Polski. Długość tras tych zawodów jest różna, nie krótsza jednak niż 42 kilometry. Uczestnicy mogą poznawać piękno polskich rzek ścigając się w wybranych zawodach pojedynczych lub też skrupulatnie zaliczać maratony po kolei zbierając punkty w ramach całego Pucharu CANOA. Stowarzyszeniem organizującym rywalizację w ramach CANOA CUP kieruje Piotr Rosada, doświadczony i utytułowany polski kajakarz, wielokrotny zwycięzca opisywanego maratonu na rzece Wieprz.

Zgłaszając się do startu w 3. Maratonie Kajakowym na Rzece Wieprz nie miałem większego doświadczenia w kajakarstwie co opisałem na wstępie przywołując wspomnienia. Szczęśliwie dla mnie pogoda nie przeszkadzała: pochmurno, nieco ponad 20 stopni, wiatr od dziobu ale niezbyt silny. Rzeka zaskoczyła swoją dzikością i wybitnie meandrującym korytem. Starając się ścinać zakręty często trafiałem na mielizny, słabo widoczne w niezbyt przejrzystej wodzie. Po drodze można było podziwiać strome skarpy zamieszkałe przez jaskółki brzegówki i inne dzikie ptactwo, zatopione drzewa z wystającymi z wody konarami, czasem pale będące reliktami dawnych mostów. Choć nad brzegiem rosną drzewa to rzeka wije się zwykle wśród pól nie prowadząc prawie nigdzie przez las. W konsekwencji kajakarze są bardziej narażeni na upał i silny wiatr. Pozytywną stroną kajakarstwa na Wieprzu na odcinku obejmującym trasę zawodów jest prawie zupełny brak konstrukcji hydrotechnicznych: zapór, jazów, śluz czy progów wodnych. Nie musiałem nigdzie wychodzić na brzeg i przenosić kajaka.

Zawodnicy startujący w maratonie są przez prawie cały czas otoczeni dziką przyrodą. Tu i ówdzie widać na brzegach pracujących rolników, czasem przepłyną pod mostami, w oddali zamajaczy biała wieża kościoła. Można nawet natrafić na groźnie wyglądające kukły przebrane w kurtki „straży wędkarskiej”. Choć uczestnicy maratonu nie mają czasu ani okazji aby zajmować się tradycyjną turystyką to warto wiedzieć, że miasta, miejscowości i tereny nad dolnym Wieprzem mają bogatą historię. Lubartów zwany był dawniej Lewartowem ma XVI-wieczną metrykę i należał do możnych rodów Firlejów oraz Sanguszków. Był prężnym ośrodkiem arianizmu – radykalnego odłamu reformacji w pierwszej Rzeczypospolitej. W mieście zachowały się XVIII-wieczne zabytki w tym pałac Sanguszków oraz bazylika św. Anny projektu Pawła Fontany. 

Blisko Wieprza choć nie nad samą rzeką położony jest Kock. W jego pobliżu uchodzi do Wieprza rzeczka Tyśmienica. Miasteczko zamieszkiwali dawniej głównie Żydzi, w tym cadyk chasydzki Menachem Morgenstern. Kock znany jest też dobrze historykom wojskowości. W XIX stuleciu pod miastem rozegrało się kilka bitew. W 1809 roku w walkach z Austriakami zginął tu Berek Joselewicz, pułkownik wojska polskiego żydowskiego pochodzenia. Wreszcie to pod Kockiem w dniach 2-5 października 1939 roku rozegrała się ostatnia duża bitwa wojny obronnej Polski, w której generał Kleeberg na czele Samodzielnej Grupy Operacyjnej „Polesie” starł się z żołnierzami niemieckimi. Kolejna miejscowość na trasie to pięknie położona w pradolinie Wieprza wieś Jeziorzany - dawne miasto założone w XVI wieku. Pierwotnie nosiło nazwę Przetoczno, potem Łysobyki. Wieś przechrzczono na Jeziorzany niedawno, dopiero w czasach Gomułki. Po drodze do opisanego już Kośmina w pobliżu koryta rzeki znajdziemy jeszcze Sobieszyn – wieś należącą do rodu Sobieskich oraz Baranów – kolejny, dawny ośrodek reformacji – tym razem w odmianie kalwińskiej.


Na całej długości odcinka maratonu, w rejonie dolnego i środkowego odcinka rzeki w połowie sierpnia 1920 roku wojska polskie rozpoczęły kontrofensywę przeciwko rosyjskim komunistom – bolszewikom. Atak zakończony sukcesem wywołał panikę i odwrót z przedpola Warszawy wojsk niosących „walkę z religią, z wyzyskiwaczami, postęp i równość społeczną”. W nawiązaniu do rozegranej kilka lat wcześniej bitwy nad Marną, w której Francuzi i Brytyjczycy w dramatycznych okolicznościach zatrzymali atak niemiecki i zwanej „Cudem nad Marną” Bitwa Warszawska nazwana została „Cudem nad Wisłą”.

W takich okolicznościach przyrodniczo-historycznych wiosłowało mi się dobrze i zgodnie z planem mniej więcej do połowy trasy. Potem, jak to często bywa w długodystansowych wyścigach – przyszedł kryzys. Bolały ręce i siedzenie a z nieba lał się żar. Pojawiły się wątpliwości czy dopłynę na czas oraz myśli o rezygnacji. Ostatecznie pomimo mojego dyletanctwa w wyścigach kajakowych udało się ukończyć, głównie dzięki doświadczeniu wyniesionemu z biegów ultradystansowych. Dopłynąłem jako ostatni po 13 godzinach i 30 minutach, pół godziny przed limitem czasowym. Zwycięzca Piotr Rosada „zrobił” trasę w 8 godzin i 23 minuty. Przedostatni zawodnik przypłynął dwie godziny przede mną dlatego trochę mi było niezręcznie, że wszyscy czekali na mnie z dekoracją i oficjalnym zakończeniem.


Z kajakiem ci nie po drodze? – można też na desce SUP

Od tego roku organizatorzy postanowili poszerzyć grono uczestników maratonu o wioślarzy SUP. Stand Up Paddling czyli wiosłowanie na stojąco (SUP) to coraz częściej widywana w Polsce forma rekreacji, popularna zwłaszcza nad jeziorami w okresie wakacyjnym. Dmuchana deska z wiosłem nie kosztuje dużo (ceny już od ok. 1000 zł), łatwo ją przenieść w plecaku w dowolne miejsce, napompować ręczną pompką a po pływaniu spuścić powietrze i złożyć do tego samego plecaka. SUPy wykorzystywane są też do dłuższych wycieczek, jogi, wędkarstwa i wyścigów sportowych. 

Wśród kilkunastu amatorów tej ostatniej aktywności, którzy zgłosili się na 7. Maraton Kajakowy byłem i ja. Postanowiłem po kilku latach powrócić na trasę wyścigu po dolnym Wieprzu, tym razem na desce SUP. Zaproponowano nam do wyboru dwie trasy: średnią z Jeziorzan i krótką z Baranowa. Finalnie na trasę 43 km wyruszyło tylko trzech mężczyzn, o jednego za mało, aby wyróżnić osobną kategorię i podium. Pokonanie trasy w piękny, słoneczny, może trochę zbyt wietrzny dzień zajęło mi nieco ponad 5 godzin. 


Większym wzięciem wśród SUP-erów cieszyła się trasa krótka – 21 km. Tu zwolennicy wiosłowania na stojąco nawet przeważali nad kajakarzami. Wśród mężczyzn najszybciej trasę pokonał Bartłomiej Iwaniak (02:32:27) a wśród kobiet Sonia Borkowska (02:49:42). 

Uczestnicy maratonu oczekując na oficjalne ogłoszenie wyników odpoczywali przed dworkiem Kossaków, regenerowali siły posiłkiem zapewnionym przez organizatora i sponsorów. Po oficjalnym zakończeniu Pan Zbigniew Pacholik zaproponował oprowadzenie po dworku, z czego część osób chętnie skorzystała. Główny sponsor – Spółdzielnia Mleczarska Ryki - zabrała resztę uczestników na swoją nie lada atrakcję, którą była możliwość bezpłatnego wzlotu balonem i podziwiania panoramy okolic Kośmina o zachodzie słońca.

Organizator liczy, że w przyszłym roku, na 8. Maratonie Kajakowym na rzece Wieprz grono kajakarzy i wioślarzy SUP będzie jeszcze liczniejsze. Jako uczestnik dwóch edycji tego wyścigu polecam i zachęcam.



czwartek, 18 września 2025

Swedbank Vilniaus maratonas 2025 - relacja

Przedwojenne Wilno

"Wilno, jak mówią jego przedwojenni mieszkańcy, to miasto serdeczne i najpiękniejsze ich zdaniem na świecie. Przy ujściu Wilejki do Wilii. Okolone z trzech stron lesistymi wzgórzami. Polskie Ateny. Z kościołami i z Matką Boską w Ostrej Bramie, z cerkwiami i synagogami. Z placami i z zaułkami, wileńskim barokiem i klasycyzmem, gdzie w eleganckich cukierniach, z których najmodniejsze były trzy "Sztralle" - czerwony, zielony i czarny - siedziało się nad gazetą, i mała czarną. Ukochane miasto Adama Mickiewicza i Józefa Piłsudskiego. Z eleganckim hotelem "St. Georges" zwanym nie inaczej jak "Żorżem". Z tradycją kaziuków, zdobionych piernikowych serc i smorgońskich obwarzanków. Ze szkołami, klasztorami i uniwersytetem. I z lupanarem „Cioci Rózi” o którym nikt nie śmiał powiedzieć że to nierząd, bo przecież sam rząd tam bywał".

(Cytat z audiobooka "Szukając Inki. Życie i śmierć Danuty Siedzikówny" autorstwa Luizy Łuniewskiej. 19 odcinek, 2 minuta).

Bieg

- Odważnie – powiedziała koleżanka siedząca przy stoliku w hotelowej stołówce. Był to komentarz do mojego menu, w którym znalazły się: dwie kanapki z dżemem, jajko na miękko i kawa. To wszystko na 2 godziny przed startem maratonu. Komentarz był jak się okazało celny, gdyż w drodze z hotelu „Panorama” na miejsce startu tak mi się zagotowało w brzuchu, że gdyby nie szczęśliwie otwarty po drodze hotel z gościnnie dostępną toaletą, nie wiem jak by się to wszystko skończyło. Przeczyściło mi układ pokarmowy dokumentnie. Trochę się martwiłem odwodnieniem i możliwą dalszą kontynuacją problemów, ale i cieszyłem: wszak będę lżejszy.

Nad rzeczką Wilejką

Dotarliśmy na Plac Katedralny. Stoi przy nim wielka, klasycystyczna Archikatedra św. Stanisława Biskupa i św. Władysława, którą znam z podręcznika do historii oraz pomnik Giedymina, legendarnego założyciela miasta. Jest pół godziny przed startem. Trochę przeraża długaśna kolejka do depozytu, ale obsługa i biegacze sprawnie zdają rzeczy więc zdążam w sam raz, aby ustawić się na starcie. Ludzi sporo - kilka tysięcy - startuje razem półmaraton i maraton. Trasa przez pół drogi ta sama. Pogoda fajna, 16-18 stopni, jest trochę chmurek, nie czuć silnego wiatru. Trasa według planu wydała mi się skomplikowana i pokręcona. Obstawiam swój wynik na pomiędzy 3:30 a 4:00. Trudno dokładnie oszacować, bo z jednej strony wiosną i w lipcu biegałem regularnie po około 200 km, w sierpniu zaś jedynie 80 km biegu i 341 km wiosłowania na SUP. Jak to wpłynie na możliwości biegowe? Nie wiem.

Poleciał hymn i zaraz po nim sygnał do startu. Włączyłem Garmina po jakichś 2 minutach, gdy mijałem bramę startową. Będzie mi wskazywał czas netto (od przekroczenia bramy startowej) a nie brutto (od wystrzału startera). Powoli, powoli, wraz z innymi obok przechodzę w trucht. Jest kostka brukowa, tłumy obok bo ustawiłem się w strefie 3:30-4:00. Ciężko tu coś szybciej zacząć, choć pierwsze setki metrów prowadzą zbiegiem w dół. Przy wiwatach kibiców powoli wchodzimy w rytm. Tempo planowałem początkowo 6:00, po kilometrze-dwóch przyśpieszenie do 5:30, potem – jeśli będzie dobre samopoczucie – podkręcenie do 5:00-5:10. 

Pierwsze kilometry zweryfikowały założenia. Zacząłem biec dosyć szybko w tempie docelowym 5:10 a nawet poniżej 5:00. Czułem się w miarę dobrze, noga podawała. Wiem, że na pierwszych kilometrach to nie sztuka, że tłum niesie, że jest pozytywna euforia. Cóż jednak, skoro biegnie mi się dobrze, nie czuję zbytniego wysiłku oddechowego, to dlaczego się hamować? Było w tym wszystkim sporo szarpania tempa gdyż na pierwszych 10 kilometrach trasa obfitowała w zakręty, fragmenty z brukiem i podbiegi. Na tych ostatnich nie walczyłem z tempem lecz zwalniałem, nawet do 6:30 na kilometr. Doświadczenia podpowiadało mi ostrożność. Po długim podbiegu, który – jak koledzy potem wspominali - był na 9 kilometrze, pobiegliśmy w zacienione alejki parkowe. Tu już nie było tak kręto i pagórkowato. Cień, rozrzedzenie tłumu oraz miłe dla nóg łagodne zbiegi budowały fajną, maratońską atmosferę. Można było zagadać z biegnącym obok Litwinem, pożartować. Mijając dosyć gęsto ustawione stoliki z wodą pilnowałem, aby za każdym razem łyknąć trochę wody utraconej gwałtownie w hotelowej toalecie.

Trasa (organizator)

Na 14 kilometrze ciągle czułem się dobrze. Tempo 4:50-5:00 cały czas pasowało. Zjadłem żel, który zabrałem do kieszonki. Wybiegliśmy nad Wilję i biegliśmy, kilka kilometrów płaskim nabrzeżem rzeki. Czuć tu było i wiatr i słońce. Usłyszałem syreny, potem ujrzałem karetkę i ratowników pochylonych nad leżącym biegaczem. Cóż, zdarzają się takie sceny na ulicznych maratonach. Wbiegliśmy na most i zaraz za nim rozchodziły się trasy półmaratonu i maratonu. Uff…, ubyło ponad 2800 osób, bo tyle startowało w półmaratonie. Zostało około 1500 maratończyków. Trasa się przerzedziła, można było teraz bardziej optymalnie pokonywać zakręty. Niestety, do półmetka przez tłum i niemożność biegu najkrótszą ścieżką dorobiłem się 400 metrów ekstra. Tak wynikało z porównania odczytów mojego Garmina i tabliczek ustawionych przy trasie. Niedobrze, bo na mecie będzie to oznaczało 2 minuty czasu w plecy. 

Od czasu do czasu minąłem znajomych z naszego bialskiego klubu biegacza „Biała Biega”. Cześć z założenia biegła rekreacyjnie, część była mocniejsza ode mnie, lecz tego akurat dnia miała słabszą dyspozycję. Na agrafkach widziałem biegnących z naprzeciwka a wyprzedzających mnie: Kasię Pajdosz i Dawida Skraburskiego. Oni, oraz Rafał Pajdosz, który odsadził mnie na tyle, że nawet go nie widziałem, będą nas mecie przede mną. 


Na 28 kilometrze dogoniłem w końcu zająców biegnących na czas 3:30. Trochę już czułem zmęczenie, ale jeszcze nie było źle. Cały czas trzymałem tempo 4:45-5:00 na płaskim. Chwilę schowałem się za grupą, ale nie odpoczywałem zbyt długo. Korciło, aby wyprzedzić i zrobić zapas. Kto wie, czy na samej końcówce nie będzie znowu morderczych podbiegów, a zające nawet na nich nie zwolnią tempa. Wyprzedziłem ich biegnąc znowu długą, prostą ulicą nad rzeką. Mijały kolejne kilometry. Po trzydziestym czułem już wyraźny dyskomfort. Wcześniej zjadłem pół banana, potem jeszcze jeden żel, tym razem ze stolika organizatora. Regularnie popijałem wodę. Nogi zrobiły się cięższe, jakby mozolniej mieliły kilometry. Ból przy dużym palcu u prawej stopy oznaczał, że pękł odcisk. Nie bolało długo, byłem już przyzwyczajony. Pewnie na mecie jak zwykle będę miał zafarbowaną na czerwono skarpetkę.

Ostatnie 5 kilometrów – jest ciężko. Wróciliśmy w okolice starego miasta, znowu te cholerne podbiegi, zakrętasy i kostka. Wydaje mi się że zwolniłem, ale mozolnie trzymam tempo 5:00-5:10. Zające na 3:30 doganiają mnie i na podbiegu na 40 kilometrze uciekają troszeczkę do przodu. Niedużo, może 100, może 200 metrów. Widzę ich, ale dogonić nie mam siły. Wodą już się tylko polewam dla schłodzenia; wiem, że pić nie ma sensu. Wbiegamy przez mostek na Zarzecze. Wrzawa kibiców narasta, wiem, że jesteśmy niedaleko finiszu. Zostały ostatnie dwa, potem jeden kilometr. Są drzewa, jest park, czyli już tuż, tuż. Poprawiam pasek z numerem startowym przesuwając go na przód. Trzeba jakoś wyglądać jak się na tą upragnioną metę wpadnie. W końcu jest. Zbieram siły na ostatni zryw, podnoszę ręce w górę w geście siły i zwycięstwa. Na twarzy rozkwita banan. Nastolatki z obsługi biegu zawieszają mi medal, dają wodę. Zegar na mecie pokazywał 3:30 z haczykiem, zaś mój Garmin 3:28, i to przy pokonanym dystansie 42 km i 640 metrów. A zatem będzie brutto powyżej 3:30 a netto 3:28. 

Naszych przy mecie nie widzę. Obolały, z odciskami na stopach idę po depozyt, potem pamiątkowe zdjęcie na ściance i na loda za 3,50 euro. Zanim jeszcze wrócę do hotelu pójdę na Zarzecze, pod bar przy moście na Wilejce, tam, gdzie nad wodą zawieszona jest ławeczka i gdzie wczoraj brodziłem po łydki w chłodnej wodzie. Idę tam znowu, tym razem bezwstydnie rozbieram do spodenek i ładuję do rzeczki cały. Jest przejrzysta, rosną w niej roślinki, nie śmierdzi. Wiem, że chłodna woda znakomicie przyśpiesza regenerację po ciężkim biegu. Myję się nie zważając na nic a tymczasem przechodnie robią zdjęcia. Znać, że widok kogoś klęczącego we wrześniu w środku Wilejki, w wodzie po pas, w samych spodenkach, nie jest tu popularny. Trudno, nikt mnie tu nie zna, nie będą mieli okazji wytykać palcami. 


Wynik końcowy to 3:30:35,6 brutto, 3:28:32,4 netto. Zważywszy, że dołożyłem sobie około 400 metrów ekstra, nie jest źle. Miejsce 267 na 1560, którzy ukończyli (były ponadto 54 DNF-y). Kategorii wiekowych nie wyodrębniono. Z naszej grupy bialskiej przybiegłem czwarty. Najlepiej trasę zrobili Pajdoszowie: Rafał nabiegał 3:08 i był 5 wśród Polaków (78 miejsce OPEN). Jego żona Kasia z wynikiem 3:26 była pierwszą Polką i 8 kobietą na mecie. Ładnie pobiegł też Dawid Skraburski – 3:15 i miejsce 118 na 1560. Podium wileńskiego maratonu zdominowali biegacze krajowi. Widać nie ma tu zwyczaju zapraszania murzyńskich mistrzów. Może nagrody za zwycięstwo są symboliczne i nie opłaca się startować komercyjnie? Nie sprawdzałem. W każdym razie pierwszych ośmiu najlepszych to Litwini. Wygrał Lukas Tarasevicius z czasem 2:28. Wśród kobiet triumfowała jego rodaczka Modesta Buzeryte. Nabiegała 2:55.

Jaki był maraton w mieście obcym, a jednocześnie tak Polakom bliskim? Ciekawy, dobrze zorganizowany, z mocno pokręconą trasą. Na pierwszych 10 kilometrach trasa jest trudniejsza, z licznymi zakrętami, brukiem i podbiegami. Garmin pokazał mi 231 metrów podbiegów, a to jak sprawdzał Rafał znacznie więcej, niż w uchodzącym za trudny Maratonie Lubelskim. Nie jest to trasa na ambitną życiówkę, ale na fajny, bliski wyjazd zagraniczny opcja godna polecenia. Rekomendację wzmacniają turystyczne walory miasta.

Ostra Brama (przed wojną)

środa, 27 sierpnia 2025

SUP CUP OLSZTYN – pierwsze doświadczenia w SUP-owych sprintach

 Co ja robię tu – uuuu - co ty tutaj robisz?!

Każdy, kto mnie zna wie, że lubię dystanse długie. W bieganiu najlepiej czuję się na maratonach i biegach ultra – na 100 km i dalej. Na SUP-ie podobnie – Fajnie płynęło mi się całą Krznę (79 km) na raz, potem Bug etapami po 40-70 kilometrów, podobnie na Parsęta River Trophy a w końcu w tym roku wisienka na torcie – Sup King Marathon Salaca 100 – 100 km na Łotwie non-stop. Dlaczego zatem pojechałem szmat drogi na SUP-owe zawody, których dystans nie przekroczy 1 (słownie: JEDNEGO) kilometra? Odpowiedzi są dwie. Po pierwsze po to, aby sprawdzić jak to jest na sprincie i wyścigu technicznym. Aby przetestować inne deski, które będzie można przymierzyć, aby podpatrzeć, jak na krótkim dystansie radzą sobie lepsi ode mnie. I odpowiedź druga: mam wakacje, mogłem ten wyjazd potraktować w kategoriach turystycznych. Po wszystkim planowałem opłynąć podolsztyńskie jezioro Ukiel, zwiedzić samo miasto, może wracając też coś po drodze.

Przygotowanie

Jechałem autem z Białej do Olsztyna. Na końcówce było mi już ciężko, tym bardziej, że trasa ze Szczytna do Olsztyna była kręta i pagórkowata. Przed północą trafiłem na zarezerwowany wcześniej Agro Camping położony tuż nad jeziorem. Za samochód, namiot i osobę zapłaciłem 70 zł. Szybko spać i w sobotę rano po śniadaniu jadę te kilka kilometrów na plażę w Olsztynie, gdzie mają odbyć się zawody. Zaraz zaraz – ale którą plażę? Regulamin podaje plażę nr 3. A zatem jest kilka plaż. Google Maps wskazuje tylko jedną, ogólną plażę w Olsztynie dlatego pytam miejscowych. Idę brzegiem jeziora – zabudowanym infrastrukturą turystyczną jak w Okunince - te kilkaset metrów w lewo, we wskazane miejsce. Jest jakaś zaciszna zatoczka - widzę, że dziewczyny uprawiają SUP-jogę. OK, są SUP-y, ale to nie tu. Idę dalej. Rzeczywiście, stoi już dmuchana bramka od Dacathlonu, w jeziorze pływają żółte boje, pomiędzy którymi będziemy się ścigać. Biuro w namiocie na plaży. Ludzi niewiele. Kilkanaście osób. Rzucam okiem  na deski bo ciekawi mnie, ile osób będzie miało profesjonalne, sztywne deski. Jest tylko jedna sztywna dłubanka. Reszta to pneumatyki. Wcale nie takie wąskie. Odbieram pakiet startowy, idę przeparkować samochód bliżej plaży, przygotować SUP-a. Mam jeszcze czas.

Zaczynamy od sprintu 200 metrów

Mój SUP to wyścigowy Gladiator 14x25 Elite Race. Deska jak na wyścig z innymi pnematykami nie powiem – bardzo dobra. Chłopaki na plaży, którzy mają deski wyścigowe lub touringi, lecz nie tak wąskie jak moja, cmokają z zachwytem. - taka deska pewnie sama płynie – mówią. - może płynie, ale na pewno potrzebuje dobrego wioślarza – myślę. Zakładam koszulkę startową z numerem 21 (do zwrotu). Jezioro taflę wody ma w miarę spokojną, jest ciepło, warunki rzekłbym bardzo dobre. Trochę sobie ćwiczę, kontrolnie wpadam do wody, sprawdzam, jak się opływa boje. Sędzia zbiera nasz wszystkich, tłumaczy zasady, dzieli te kilkadziesiąt osób na grupy wiekowe i płciowe. Ja kwalifikuję się do kilkuosobowej grupy Masters Men. Płyniemy ostatni.

Pierwszy wyścig polega na przepłynięciu 200 metrów od linii pomiędzy dwoma bojami do plaży i wbieg z wiosłem (bez SUP-a) w bramkę Decathlonu ustawioną kilka metrów od brzegu. Prosta sprawa, żadnych zakrętów. Ustawiając się na starcie trochę stremowany wpadam do wody. Cóż, inni przede mną też wpadali. Zawody mają w nazwie „amatorskie” i to wyraźnie widać. Wyróżnia się tylko jeden człowiek, Przemek Wojciechowski, według zapowiedzi sędziego były zawodnik PRO (fesjonalny), który ma deskę sztywną szerokości 21. On jednak przyjechał tak sobie, nie będzie się liczył w klasyfikacji. 

Sygnał START i lecimy. Ruszyłem nieźle. Zapomniałem włączyć Garmina ale nic to. Deska nabiera prędkości, jestem w czołówce. Wojciechowski oczywiście bije nas na głowę, jeden na dmuchańcu mnie wyprzedza. Jestem drugi, już minęło 2/3 dystansu. SUP mi trochę skręca więc postanawiam zmienić stronę wiosłowania. Zostało kilka metrów do brzegu – BŁĄD! Trzeba było dowiosłować jakkolwiek. Tak to wytraciłem minimalnie prędkość, ktoś obok mnie wyprzedził i spadłem na 3 miejsce. Uff.., szybko było. Stresująco. Trochę zbyt, jak dla mnie. Mogło być II miejsce podium, jest trzecie, ale i tak jestem zadowolony. Jednak nie jestem taki słaby.

Dekoracja będzie po wszystkim, teraz przerwa około 2 godziny na posiłek, odpoczynek, przestawienie bojek do drugiej części – wyścigu technicznego. Ten czas wykorzystuję na pogaduchy, na jedzenie, na testowanie SUP-ów które przygotowali pracownicy wiosłujcie.pl i Starboard. Testuję touringowego Starboarda i Aqua Marinę. Fajne są, zwłaszcza Starboard bo nie ma uniesionego dziobu, ale to touringi. Touringa już mam. 

Z Przemkiem Wojciechowskim konsultuję temat wiosła, mogę też popływać na jego sztywnej dłubance 21 cali. Pierwszy raz w czymś takim i nie jest źle. Jest węższa od mojego Gladiatora, na którym sam nie czuję się pewnie, ale dosyć stabilna. To pewnie przez to, że ma wydłubany kokpit i stoi się dosyć nisko, na wysokości lustra wody. Choć pierwszy raz pływałem na czymś tak wąskim to ani razu nie wpadłem. Fajnie było, ale pozostanę przy pneumatyku. Jest wolniejszy, ale bardziej pakowny, daje możliwość większej autonomii.

Część druga – wyścig techniczny na 800 metrów

Po przydługiej przerwie – obiedzie, odpoczynku, testach desek przymierzamy się do drugiego ścigania. Tym razem ma to być około 800 metrów pomiędzy 4 bojami ustawionymi w kształt lejka. Dwie bojki bliżej plaży są ustawione węziej, dwie w głębi jeziora szerzej. Trzeba przepłynąć pomiędzy tymi bliżej i opłynąć od zewnątrz te dwie w oddali. Warunki trochę się pogorszyły. Spochmurniało, po południu zaczęło bardziej wiać. Pojawiły się fale, czasem potęgowane przez ludzi na skuterach wodnych. Widać było, że tym razem będzie trudniej. Zakręty przy bojach i wiosłowanie wzdłuż brzegu czyli z boczną falą.

Moja kategoria Mastersi Men składa się z około 9 osób i startuje ostatnia. Mamy czas, aby przyjrzeć się grupom, które startują wcześniej. Jest na co patrzeć bo dzieje się! Niektórzy wpadają do wody już na starcie, inni gdzieś po drodze. Niektórzy są na desce 2-gi raz w życiu i ciężko im w ogóle dopłynąć. Cóż - tak jak pisałem wcześniej – jesteśmy wszyscy amatorami. 

W końcu staję na brzegu, na linii startu. Deski mamy pod pachą w pogotowiu, wiosła w ręku. Leasha nie musimy przypinać ani zakładać kamizelki - pilnuje nas WOPR więc jest zabezpieczenie. Mamy opłynąć boje i wbiec z wiosłem w bramkę zostawiając SUP-a na brzegu. Rozbrzmiewa sygnał startowy i dwie sekundy później u mnie już przygody. W zamieszaniu i ścisku na płyciźnie spadam z deski. Wchodzę i znowu spadam. Katastrofa! Jestem ostatni. Z uśmiechem ale już bez wielkiej woli walki pędzę za grupą. Z 9 pozycji znowu awansuję na około 6. Mam szybszą deskę i to procentuje. Po nawrotce, gdzieś przy tych bocznych falach spadam po raz drugi. - Nie no, to już podcina mi skrzydła dokumentnie. Znowu jestem ostatni, coś tam gadam do innych koło mnie, żartuję. Teraz już aby dopłynąć. Po nawrotce, na końcówce jeszcze przyśpieszam i mijam jednego sympatycznego wioślarza tak, abym nie był ostatni. Wbiegam na metę przedostatni. Niestety, tu nie udało się nic ugrać.

Jak było?

Było z pewnością pouczająco. Jestem wytrzymały na długim dystansie, ale wąską deskę mam jeszcze opanowaną słabo. Nic dziwnego, przecież mam ją dopiero pół roku. Choć pivotów tu nawet nie próbowałem (czasem je robię ale na spokojnie, u siebie na jeziorze), to i tak spadałem z deski. Jest sporo do poprawy. Tym bardziej, że sędzia i instruktor pokazywał nam w międzyczasie, jak się pływa. U mnie, np. zwrócił uwagę, że za wąsko trzymam wiosło. Ogólnie zobaczyłem, że pod względem sportowym na podobnych zawodach nie mam czego szukać. Braki w technice, jestem już za stary, za ciężki. Przemek Wojciechowski – ode mnie  dużo sprawniejszy technicznie – jest już na SUP-owej emeryturze. To do czego ja się zabieram? Takie krótkie, szybkie i techniczne zawody to nie dla mnie. Nic tu nie osiągnę. Na maraton SUP, na duży ultra wyścig w rodzaju Salaca100 chętnie się wybiorę, ale nie na coś takiego. Może, jak będzie coś blisko to przyjadę, ale na pewno nie pojadę nigdzie daleko.

O 16-tej jest zakończenie. Staję na podium za III miejsce w sprincie, odbieram drobne nagrody i drewniany, brązowy medal. To była pierwsza edycja zawodów. Organizatorzy dziękują wszystkim, którzy przyjechali. Ogłaszają, że za rok zawody też się odbędą, wtedy już może nawet będzie oddzielna kategoria dla zawodników PRO.

Część turystyczna

Jeszcze tego samego dnia udałem się do centrum miasta, na starówkę. Jest w miarę ładna. Zwiedziłem Muzeum Warmii i Mazur z wystawą o ziołolecznictwie, o Koperniku, o sakralnych rzeźbach, o Olsztynie w filmie. Wystawa „W damskiej gotowalni” uświadamiała zwiedzającym, że nazwa gotowalnia może być myląca. Wcale się tam nie gotowało obiadu tylko szykowało (toaleta, ubranie) do wyjścia - (przy)GOTOWYWAŁO się. Na marginesie - kafelek z gotowalnią występuje m.in. w ciekawej grze planszowej pod tytułem „Obsesja”. Na wieży w sali była wystawa prac znanego malarza Edwarda Dwurnika, autora ponad 8000 obrazów na płótnie. Trochę bazgroły jak to w sztuce współczesnej, ale niektóre interesujące, zwłaszcza te, które komentują życie społeczno-polityczne w PRL. Potem pizza i z powrotem na camping.

E. Dwurnik "Konfesjonał w plenerze"

Plan na następny dzień był taki, aby spróbować w całości lub w części opłynąć jezioro Ukiel. Deszcz nad ranem skutecznie mnie jednak zniechęcił. Wyjechałem z pochmurnego campingu z myślą, że zrekompensuję sobie te niedzielne plany w inny sposób. 

Odwiedziłem znajdujące się akurat po drodze Jedwabne. Nigdy tu wcześniej nie byłem; myślałem,  że to zabita deskami wieś na końcu świata. Tymczasem to takie sobie miasteczko. Dziś głośne z tragicznej śmierci miejscowych Żydów w czasie II wojny światowej. 10 lipca 1941 spędzono ich do stodoły, którą potem podpalono. Wiemy na pewno, że oprócz Żydów byli przy zbrodni niemieccy mundurowi i polska ludność cywilna. Kto był sprawcą? Według Żydów zrobili to Polacy. Twierdzą, że chodzi im jedynie o prawdę historyczną, nawet tę bolesną dla Polaków. Polacy doszukują się w tym drugiego dna -  asa w rękawie w grze o wyłudzenie odszkodowań od współczesnego państwa polskiego (Przedsiębiorstwo holokaust). Argumentują, że dopóki nie nadeszli Niemcy, nic się tu złego Żydom nie działo. Dopiero ich obecność doprowadziła do tragedii. Według doktora Jarosława Szarka z IPN „wykonawcami tej zbrodni byli Niemcy, którzy wykorzystali w machinie własnego terroru pod przymusem grupkę Polaków. I tutaj odpowiedzialność w pełni pada na niemiecki totalitaryzm” (cyt. za Krytyka Polityczna). Sprawa do dziś pozostaje niewyjaśniona i skrajnie upolityczniona. Badań archeologicznych dokończyć nie można bo polski rząd nie chce narazić się lobby żydowskiemu w USA. Spór nie stygnie: pomimo zagrożenia atakami hejterów lub donosów do prokuratury pojawiają się co raz nowe książki, artykuły, filmy i... pomniki.

Pomnik upamiętniający zamordowanych Żydów w Jedwabnem

Pierwszy pomnik to ten najbardziej znany, na który przyjeżdżają władze państwowe i poświęcony pamięci spalonych w stodole Żydów. Prosty sześcian z wmurowaną spaloną deską, niewiele słów, u stóp tabliczka z cytatem z Jana Pawła II o holokauście i złożone kwiaty od przedstawicieli władz. 

Doktor Marek Baterowicz podaje za Ewą Kurek, że w Jedwabnem był też drugi pomnik dla odmiany „upamiętniający Polaków, których w latach 1939-1941 Sowieci zamordowali na Syberii dlatego, że sąsiedzi Żydzi donieśli do NKWD, że wskazani przez nich Polacy nie kochają komunizmu” (cyt. za Stodola Grossa). 

Ostatnia tablica z "Pomnika prawdy o zbrodni w Jedwabnem"

Trzeci to „Pomnik prawdy o zbrodni w Jedwabnem” grupa ośmiu głazów ustawionych niecałe dwa miesiące temu na prywatnym polu przez środowiska narodowe, około 50 metrów od oficjalnego pomnika. Powiewa tam na wysokim maszcie polska flaga, w pobliżu spacerują bociany. Teren jest kamerowany dla ochrony  przed „nieznanymi sprawcami”. Metalowe tablice przymocowane do głazów nie tylko podkreślają udział Niemców w zbrodni, ale też kreślą skrótową historię zamieszkania Żydów na terenie Polski nie omijając faktów kolaboracji Żydów z wrogami Polaków, szczególnie z komunistami. Tablice te już budzą kontrowersje w mainstreamie, prokuratura już pracuje. Jak dalej potoczą się jej losy – zobaczymy. Tylko naiwni mogą wierzyć, że historycy w tak upolitycznionej sprawie i w warunkach takich jakie są, podadzą nam obiektywną prawdę. Stare porzekadło mówi, że „historię piszą zwycięzcy” więc zależnie od tego, kto będzie nami rządził, taka będzie narracja.

Muzeum Rolnictwa w Ciechanowcu

Drugim punktem w drodze powrotnej było Muzeum Rolnictwa w Ciechanowcu. Ciekawe, dosyć duże. Bez przewodnika a z biletem spacerowym w ręku przejdziemy się pomiędzy domkami, wiatrakiem, kościołem drewnianym, ale zwykle nie zajrzymy do środka domostw. Do murowanego budynku muzeum w centrum też się nie wchodzi. W domkach będących częścią wystawy stoi wyposażenie, i aby je zobaczyć trzeba brać przewodnika. Nie wziąłem ale i tak miło spędziłem czas. W części dawnych gospodarstw nadal hodowane są zwierzęta. Po prawej stronie można zobaczyć ciekawą wystawę o księdzu Janie Krzysztofie Kluku, znanym botaniku z Ciechanowca, wielce zasłużonym dla rozwoju ziołolecznictwa. Dalej w grządkach rośnie to, czym ksiądz Kluk się zajmował – rośliny lecznicze.

wtorek, 22 lipca 2025

25. Marsz Śledzia – relacja nowicjusza

Plan trasy (materiały organizatora)

O co chodzi?

Marsz Śledzia jest unikatową na skalę Polski, a podejrzewam że i na skalę Europy, imprezą turystyczną z elementami sportów ekstremalnych. Polega na pokonaniu trasy około 12 km morzem granicą Zatoki Puckiej i Gdańskiej na Morzu Bałtyckim, z Kuźnicy do Rewy. Jako, że trasa pokrywa się z przebiegiem wypłycenia znanego jako Rybitwa Mielizna pływanie jest tu tylko dodatkiem. Większość trasy idzie się po kostki, po kolana, po pas w wodzie lub zupełnie po w miarę suchym piasku. Jedynie początkowe kilkaset metrów (Kuźnicka Jama) oraz końcowy odcinek około kilometra (Głębinka) trzeba pokonać wpław. Limit uczestników ze względów bezpieczeństwa wynosi 100 osób. Chętnych jest więcej, pomimo wysokich jak na warunki polskie kosztów (około 150 euro) oraz obowiązku wzięcia udziału w trwającej miesiąc rywalizacji wirtualnej, która w tym roku polegała na biegu lub marszu oraz zrobieniu jednego dłuższego treningu pływackiego open water w kwietniu. Tegoroczny Marsz Śledzia był 25. edycją. Kończąc wstępny opis należy podkreślić, że NIE jest to wyścig. Uczestnicy idą lub płyną wspólnie zabezpieczani przez ratowników i łodzie rybackie płynących obok. Celem jest kolektywne ukończenie w Rewie po około 5-7 godzinach od wyruszenia. Tyle wprowadzenia. Poniżej opis wrażeń osoby, która na Śledzia przyjechała pierwszy raz.

Rybitwia Mielizna widziana z samolotu (Google)

W Kuźnicy

28 czerwca (sobota) – dzień przed wymarszem „śledzi”. Wszyscy uczestnicy, którzy szczęśliwie przeszli etap rywalizacji wirtualnej, spotykają się w barze „Maszop” w Kuźnicy. To niewielka wioska rybacko-turystyczna położona mniej więcej w połowie Mierzei Helskiej dlatego ze znalezieniem baru nie ma problemu. Tam po raz pierwszy spotykamy osobiście samozwańczego Pierwszego Śledzia Rzeczypospolitej czyli głównego organizatora. Na co dzień jest cywilnym wykładowcą w Akademii Marynarki Wojennej. Łatwo go poznacie bo to zwykle najwyższa osoba w grupie w charakterystycznej, wysłużonej wojskowej czapce z daszkiem. Wygląda jakby miał 2 metry wzrostu choć zarzeka się, że tyle nie ma. Jest rozmowny, wesoły, kontaktowy – w sposób naturalny obejmuje rolę duszy towarzystwa. Podczas gdy uczestnicy degustują śledzie w różnych odmianach dostarczone przez głównego sponsora – firmę z branży przetwórstwa produktów rybnych SEKO, popijają wino od kolejnego sponsora, Pierwszy Śledź opowiada o Marszu i jego historii. Na przykład to, że w tym roku jest 25. edycja marszu podczas gdy odbywa się on od 23 lat. Jak więc jest to możliwe? Ano tak, że te dwie dodatkowe edycje wliczone to przejścia nietypowe, robione w bardzo wąskim gronie. Jedna robiona była nocą, druga to przejście zimowe. Kolejna rzecz to taka, że impreza musi się odbyć do końca czerwca i nie może później bo potem jest okres migracji ptaków, w domyśle awifauny rzadkiej i chronionej, która na owej mieliźnie może znaleźć swój bezpieczny azyl (obszar Natura 2000). Dlaczego tylko 100 osób? Pierwszy Śledź oświadcza, że nie zależy mu na większej frekwencji. Ba – chętnie ograniczyłby liczbę uczestników do 50 rocznie, gdyż załatwianie asekuracji łodzi rybackich, których nota bene z roku na rok jest coraz mniej, to z punktu widzenia organizatora istna mordęga. Inne informacje zachłannie wchłaniane przez słuchaczy to porady odnośnie wyposażenia na marsz, prognoza pogody i wstępny plan wyprawy. W barze spotykają się starzy znajomi z poprzednich edycji, nowicjusze zawiązują znajomości, słuchają porad „śledzi”- weteranów.

W Kuźnicy

Niepewność startu

29 czerwca (niedziela) – dzień startu. Po mszy w miejscowym kościele na 7:30 – w wystroju i w treści śpiewanych pieśni często nawiązującym do tematyki rybackiej i morskiej – udałem się na miejsce zbiórki. Tam są już wszyscy zakwalifikowani. Wiekowo od nastolatków po starszych panów; po ubraniach widać, że są triatloniści, biegacze górscy i uliczni, uczestnicy Runmageddonów. Wszystko byłoby fajnie, ale jest źle z powodu pogody. Niby ciepło, około 22 stopni na plusie, woda w miarę ciepła. Pływałem dzień wcześniej na SUP-ie wypożyczonym z wypożyczalni (50 zł za godzinę). W cienkiej i krótkiej piance było OK. Deszczu nie będzie, jest słońce. Wszystko psuje silny wiatr wiejący tak na oko ze 30 km na godzinę, w porywach pewnie dużo więcej. Media już kilka dni wcześniej donosiły, że Polska w weekend znajdzie się w zasięgu antycyklonu Anita, który może powodować porywy wiatru do 50-60 km na godzinę. Iść po płyciźnie w takich warunkach można, ale jak z pływaniem? I tu organizator ma ciężki orzech do zgryzienia, bo martwi się o bezpieczeństwo grupy. Gdy mu wysokie fale rozproszą 100 osób po morzu trudno będzie ich podjąć z wody. Może dojść do sytuacji niebezpiecznej. Wcale mu się nie dziwię bo sam byłem kierownikiem wycieczek, organizowałem marsze na orientacje dla młodzieży i wiem, że pierwsze o czym myśli organizator to bezpieczeństwo uczestników.

Media o pogodzie w czasie Marszu Śledzia

Po godzinie-dwóch wahania, konsultacji z ratownikami, z władzami morskimi jest decyzja, że idziemy dziś. Nie przekładamy na jutro, nie odwołujemy. Idziemy z pewnym ALE. To ALE polega na tym, że nie robimy pierwszego etapu pływackiego, który polegać miał na przepłynięciu Kuźnickiej Jamy, około 200-300 metrów zaraz na pierwszym kilometrze trasy, do początku Rybitwiej Mielizny (tzw. Etap Wiary). Przy Centrum Informacji Turystycznej, gdzie wszyscy się zgromadziliśmy, zostajemy podzieleni na 10-osobowe zespoły oznaczone cyframi od 1 do 10, każdy dowodzony przez ratownika-weterana poprzednich marszy. Dostajemy oznaczenia uczestnika na dziwacznym sznurku, który nie wiadomo gdzie zawiązać i cztery bransoletki na rękę. Pierwsza tekstylna oznacza uczestnika. Pozostałe są papierowe i mają być sukcesywnie odcinane (z zachowaniem ręki oczywiście). Noszą nazwy: „gotowy do startu”, „ukończyłem marsz” i „odznaczony”. W zamyśle mają one pomóc organizatorowi w ogarnięciu uczestników. Sprawdzić tych, którzy startują, potem policzyć tych, którzy wyszli z wody a na końcu tych, którzy dostali „pakiet finishera”. Według standardowej procedury powinniśmy na wstępie zostać sprawdzeni, czy mamy wyposażenie obowiązkowe oraz czy jesteśmy na tyle sprawni, aby wejść z wody do łodzi RIB (łódź z silnikiem mająca sztywne dno i dmuchane burty. Na te właśnie burty trzeba się wspiąć z wody). Do tego służy opaska „gotowy do startu”. Z powodu wyjątkowości edycji tegorocznej test wejścia na łódź nie jest przeprowadzony. Wchodzimy na kutry oznaczone chorągwiami takimi jak drużyny – moja drużyna i mój kuter noszą numer 8 – następnie w towarzystwie kibiców, rodzin startujących, życzeń szczęśliwej i bezpiecznej drogi wypływamy z przystani w Kuźnicy.


Wyposażenie na Marsz Śledzia

Jakie wyposażenie mam ze sobą? Generalnie to co mam na starcie dzielimy na dwie grupy: rzeczy, które będą płynąć w plecaku na kutrze oraz to, co będę miał ze sobą w wodzie. W kutrze mam cały plecak z dobytkiem, który zabrałem na wyjazd. Nic w Kuźnicy nie zostawiam, gdyż nie zamierzam tam wracać. Z mety w Rewie chcę pojechać prosto do Gdyni. Organizator rozdaje worki foliowe na plecaki, które będą na kutrze lecz ja tego nie biorę. Cóż może się stać na kutrze? Chyba go woda nie zaleje? Ze sobą mam: wyposażenie obowiązkowe czyli krótką, cienką piankę windsurfingową, kamizelkę asekuracyjną i neoprenowe buty za kostkę zapinane na suwak. Do tego inne wyposażenie zalecane, lub takie, które może się przydać: czapka, rękawiczki neoprenowe, zegarek Garmin Forerunner 255 i biegowy plecak Camelbak. W plecaku: około litr wody w dwóch softflaskach na piersi, 3 żele energetyczne, w wodoodpornym worku kurtka wiatrówka i skarpety na zmianę (gdyby neoprenowe buty zaczęły obcierać mi stopy w połowie drogi), kamerka sportowa SJCAM w wodoszczelnej obudowie.


Desant

Płyniemy kutrem rybackim. Ktoś nieostrożny siada na burcie, zaraz potem z nadbudówki wyskakuje szyper i przestrzega, aby tego nie robić. Można wypaść za burtę, wpaść pod śrubę i kaplica. Przez okno widzimy kite surferów ćwiczących przy brzegu Mierzei Helskiej – taki wiatr sprawia, że warunki do wodno-powietrznych szaleństw mają idealne. Po kilkunastu minutach widzimy na powierzchni morza rozległą, jaśniejszą plamę. To Rybitwia Mielizna – tam jest nasz cel. Szyper zbliża się do niej od wschodu, pada sygnał do desantu. Po kolei przeskakujemy z burty do wody, póki jeszcze jest płytko i zachodnie fale nie zepchnęły kadłuba kutra na głębszą wodę. Gdy wskakuję – woda sięga mi po piersi. Jest mokro, ale w miarę ciepło. Powoli, mozolnie idąc za przykładem innych kieruję się w stronę płytszej strefy. Poziom wody schodzi na pas, potem po kolana. Cała nasza grupa nr 8 gromadzi się przy chorągwi. Ratownik-przewodnik przelicza ludzi i upewnia się, że wszystko OK. Schodzimy się z innymi grupami w miejsce zbiórki, gdzie już przemawia Pierwszy Śledź dzierżący chorągiew największą. Włączoną kamerką nagrywam widoki na powierzchni i pod wodą. Wieje mocno, ale na płyciźnie fale nie są zbyt wysokie. Woda jest czysta, na podłożu piasek. Ruszamy w drogę. Czasem zmieniam się z kolegą z grupy w roli chorążego. Raz on dzierży naszą chorągiew z „ósemką”, raz ja. Pierwsze kilometry idziemy w wodzie sięgającym zwykle do kolan, w słońcu przy silnym wietrze, z łopoczącym płatem chorągwi. Marsz w wodzie generuje zmęczenie podobne do tego, jakbyśmy szli w kopnym piachu. Na początku ciężko nie jest. 


Kilometry Rybitwiej Mielizny

Przed nami było około 6 km marszu. Zdaniem doświadczonych uczestników poziom wody był w tym roku wyższy niż wcześniej stąd olbrzymią większość pokonaliśmy idąc po płytkiej wodzie. Silny wiatr kilkukrotnie zerwał nam płat chorągwi z drzewca. Po jakimś czasie wyszliśmy, na krótką, może 20-metrową wyspę. Na niej tylko piasek, żwirek, muszle i resztki jakiś brunatnych roślin. Zaraz za nią znowu odcinek wodny, do kolejnej wyspy, tym razem dłuższej, mającej kilkaset metrów. Tam zrobiliśmy postój czekając na decyzję, czy biwakujemy tu, czy może na trzecim skrawku lądu, który jest przed nami. Wywiadowcy z kutrów i z WOPR donieśli, że ta trzecia wyspa jest dogodniejsza. Gdy w słońcu i wietrze czekaliśmy na decyzję o posiłku tuż przy naszej piaszczystej mierzei szaleli doświadczeni Kite surferzy. Mieli publikę stu śledzi, wiatr wspaniały, słońce i nie szczędzili imponujących skoków. Piękne mieliśmy przedstawienie i za darmo.



Wrak ORP „Kujawiak” – nie, nie niszczyciela z II wojny światowej o tej samej nazwie lecz okrętu podwodnego konstrukcji sowieckiej, który był w służbie polskiej a potem stanowił cel ćwiczebny – minęliśmy nie wiadomo kiedy. Po kolejnym dłuższym marszu w płytkiej wodzie dotarliśmy do trzeciej, podłużnej i piaszczystej wyspy. Tu, przy jej końcu dowieziono nam wodę i posiłek. Banany, sałatkę rybną i śledzia w bułce. Sponsorem była oczywiście firma SEKO. Czas posiłku był też czasem odpoczynku, podziwiania widoków, rozmów i nagrywania pamiątkowego filmu sportową kamerą. Niestety, tu nasz marsz się kończył. Organizator ze względów bezpieczeństwa podjął decyzję, że etapu pływackiego na Głębince nie robimy. Pakujemy się na kutry - znowu każdy zespół na kuter ze swoim oznaczeniem - i płyniemy w stronę cypla w Rewie. W tym momencie trochę żałuję a trochę się cieszę. Żałuję, bo nie będzie to w pełni ukończony „Śledź”. Cieszę się, bo choć było ciepło to wiatr w krótkiej piance tak mnie wygwizdał, że ręce trzęsły  mi się z zimna. Fale na Głębince widziane z kutra wydawały się jakieś takie duże. Zacząłem przypuszczać, że nawet gdyby doszło do etapu holowania, który trwa nie 15 minut a godzinę lub półtorej to z powodu wychłodzenia i fal odpadłbym z liny zanim dopłynęlibyśmy do Rewy.

Gdy widać już cypel rewski przy którym - a jakże – szaleją ludzie na kite’ach, wingfoilach i windsurferzy szykujemy się do drugiego, ostatniego desantu z kutra. Tym razem trzeba ze sobą wziąć plecak, który do tej pory płynął na kutrze. Zziębnięty wskakuję do wody, która sięga mi po szyję. Walczę, aby pomimo przeciwnych fal iść do płycizny i jeszcze utrzymać plecak nad głową. Dlaczego nie zapakowałem go do foliowego worka? - pluję sobie w brodę. Z wysiłkiem ale wychodzę w końcu na plażę. Kogoś tam z innej grupy zaczęło znosić ale i ci szczęśliwie wydostali się na płyciznę.


Marsz Śledzia - meta - krzyż w Rewie

Idziemy pod wielki krzyż zbudowany z kotwic, przy którym ma się odbyć ceremonia zakończenia. Czeka nas ciepły posiłek, odbiór „pakietu finishera”, w tym unikatowego odznaczenia, produktów SEKO i wina. Możemy już spokojnie zjeść, wypić, pogadać. Zrobić pamiątkowe zdjęcie. Ja chcę się przede wszystkim przebrać i ogrzać. Cieszę się, że ukończyłem. Było fajnie i niezbyt trudno. Szkoda mi jednak, że tegoroczna edycja była feralna i niepełna. Z 12 kilometrów trasy Śledzia przeszliśmy jedynie około 6 km. Z tego po lądzie około 1 km, reszta w wodzie. Z przyczyn niezależnych od organizatora nie dane nam było popływać. Czy w przyszłym roku zechce mi się zapisać jeszcze raz, aby ukończyć Śledzia z etapem pływackim? Zobaczymy.


Kilka porad dla nowicjuszy

Wyniki nieoficjalne rywalizacji wirtualnej do Marszu Śledzia

Rywalizacja wirtualna – Musisz kupić jakiś produkt SEKO i przesłać orgowi foto paragonu więc albo ruszasz na polowanie w sklepach, albo tak jak ja, zamawiasz przez internet. Kondycja: jak chcesz i trochę się ruszasz to zakwalifikujesz się bez problemów. W tym roku wystarczyło przebiec lub przejść kilkadziesiąt kilometrów w miesiącu, zrobić raz ten open water w piance, aby się zakwalifikować. To naprawdę nie jest wysoko ustawiona poprzeczka a ci co rywalizują to wcale nie są jacyś super-maratończycy. Nie wiem jak w poprzednich latach, ale w tym roku byli tacy, co oszukiwali: na przykład wrzucali sobie treningi rowerowe lub „bieg” z prędkością 121 km na godzinę. Chyba podczas jazdy samochodem po autostradzie. Nie denerwuj się tym, ewentualnie zgłoś do orga, ale sam nie kręć. Inni widzą twoje treningi i jest wstyd. Poza tym warto być uczciwym.

Produkty SEKO

Przykład "oszukisty"

Ubranie - Organizator dopuszcza udział w cienkich piankach i krótkich. Z moich obserwacji wynika, że na starcie większość ludzi miała pianki długie (pełne), choć Pierwszy Śledź i kilka innych osób mieli krótkie. Moja rada: nie kozacz i weź długą piankę. Ja popełniłem błąd ubierając krótką i pod koniec telepało mną porządnie z zimna. Bardzo możliwe, że gdyby był drugi etap pływacki odpadłbym od liny z powodu wychłodzenia. Oprócz pianki weź czapkę i lekką kurtkę. Naprawdę mogą się przydać.

Dojazd i noclegi – do samej Kuźnicy, skąd Śledzie ruszają dojedziesz pociągiem. Jest dobrze skomunikowana z Gdynią. Organizator nie zapewnia noclegów, musisz to ogarnąć we własnym zakresie. Nocować możesz w samej Kuźnicy lub np. w Gdyni i dojechać potem na start rano. Aby nie jeździć kilka razy w obie strony - najpierw na wieczorne spotkanie i potem następnego dnia na start - wybrałem nocleg Kuźnicy w willi Sorrento w cenie 160 zł za dobę w jednoosobowym pokoju. Warunki dobre, właścicielka sympatyczna, 50 m od morza. Może znajdziesz coś taniej, ale to trzeba wcześniej szukać a nie tak jak ja, w ostatniej chwili. Z Rewy - pętla na Bursztynowej - są autobusy podmiejskie do Gdyni. Linia 146. Bilet kupisz u kierowcy. Jedziesz do Gdynia PKP -Hala. Pieszo to bardzo blisko Gdyni Głównej. Nocleg po taniości w Gdyni możesz zarezerwować w Sea Hostel, blisko dworca głównego PKP. 80 zł za dobę w wieloosobowym pokoju. Czysto, schludnie. Za dodatkową opłatą można zamówić śniadanie.

Bambetle na kutrze – twoje rzeczy, które wrzucisz na kuter zapakuj w duży czarny worek, który dostaniesz od orga i najlepiej jeszcze zawiąż. Ja tego nie zrobiłem. Potem desantując się w pobliżu Rewy, gdy wskoczyłem do wody po szyję musiałem się mocno wysilać, aby nie zamoczyć plecaka, który trzymałem nad głową. Ręce mdlały, ale utrzymałem. Nie popełniaj mojego błędu, schowaj rzeczy do worka.

Jedzenie – nie warto się obładowywać piciem i jedzeniem z 2 powodów. Po pierwsze dlatego, że w połowie drogi organizator urządza poczęstunek, w którym są: woda, banan, bułka, sałatka rybna (coś w rodzaju paprykarzu) i śledź. Drugi powód: jak się opijesz to „na jedynkę” gdzieś tam dyskretnie pójdziesz. A jak się objesz to gdzie pójdziesz „na dwójkę”? Pomyśl – w promieniu kilku kilometrów tylko woda, piasek i setka ludzi, z których na domiar złego połowa robi zdjęcia i nagrywa. Nie – Pierwszy Śledź nie ustawił Toj Tojów w połowie trasy. Myślę, że 0,5-1 litr wody wystarczy, do tego może jeden żel energetyczny. Ja większości tego co zabrałem nie zużyłem. 

Suwaki w butach – jeśli przypadkiem tak jak ja masz buty neoprenowe zasuwane na suwak to podczas marszu ich nie rozsuwaj, chyba, że nie będziesz miał wyjścia. Ja raz rozsunąłem bo miałem trochę piasku. Potem już nie mogłem zasunąć i szedłem w rozpiętych. Powód? Piasek, którym wyłożone jest dno po dłuższym marszu zapycha suwak.


Powodzenia!

LINK do mojego filmu z marszu, gdyby umieszczony we wpisie nie działał

wtorek, 15 lipca 2025

O pilotach i biegaczach – relacja w IX Biegu Pamięci Dywizjonu 303

Podniebni „Kościuszkowcy”

Nie samym bieganiem i pływaniem człowiek żyje. Zajmuję się czasami historią regionalną i niedawno napisałem artykuł  przybliżający biografię Tadeusza Koca, polskiego pilota myśliwskiego z okresu II wojny światowej pochodzącego z okolic Białej Podlaskiej, w latach 1943-1944 dowódcy 303 Dywizjonu Myśliwskiego im. Tadeusza Kościuszki („Bialski Przegląd Akademicki”, nr 56, marzec 2025). Jednostka ta zasłynęła dużą skutecznością m.in. w bitwie powietrznej o W. Brytanię (1940).

Tadeusz Koc i Zdzisław Krasnodębski (Foto: muzeum303.pl i IPN)

Pierwszy dowódca 303 Dywizjonu Myśliwskiego – Zdzisław Krasnodębski – także pochodził z Południowego Podlasia. Urodził się 10 lipca 1904 roku w Woli Osowińskiej koło Radzynia Podlaskiego. W 1940 roku dowodził dywizjonem „kościuszkowskim”. Był to człowiek niewątpliwie bardzo odważny, już mając lat 16 walczył ochotniczo w wojnie polsko - bolszewickiej 1920 roku. W okresie międzywojennym wyszkolił się na pilota. Podczas II wojny światowej został dwukrotnie zestrzelony i ratował się skokiem ze spadochronem. Tym drugim razem został dotkliwie poparzony płonącym paliwem. Czytając biografię Krasnodębskiego zauważymy, że jego koleje losu są zbliżone do losów Koca. Nie tylko pochodzili z nieodległych stron, ale walczyli w wojnie obronnej 1939, potem trafili do Francji, następnie do W. Brytanii, gdzie przewinęli się przez Dywizjon 303. Obaj doświadczyli zestrzelenia, po wojnie i jeden i drugi wyjechał do Południowej Afryki a w końcu obaj trafili do Kanady, gdzie spędzili resztę życia. Krasnodębski dowodził 303 Dywizjonem w tym bardziej gorącym okresie i zdążył powalczyć jeszcze we Francji. Koc włączył się do walk na Zachodzie później, ale był wyraźnie skuteczniejszy. „Lista Bajana” przyznaje Krasnodębskiemu 1/3 zestrzelenia i sytuuje na 368 miejscu. Koc ma na koncie 4 i 1/3 zestrzelenia co wynosi go na 50 miejsce Listy. Obaj dla przedwojennej Polski wiele ryzykowali, dzielnie walczyli i nic dziwnego, że społeczność Południowego Podlasia stara się zachować o pamięć o Bohaterach. Jedną z takich inicjatyw jest organizowany w Gminie Borki koło Woli Osowińskej Bieg Pamięci Dywizjonu 303. Odbywa się on od kilku lat, w lipcu, blisko daty urodzin Zdzisława Krasnodębskiego. Tegoroczny bieg odbył się w Starej Wsi 13 lipca, w niedzielę. O nim właśnie będzie poniżej.

Pilota „Powrót z gwiazd”

Na bieg jechałem z Wisznic słuchając audiobooka „Powrót z gwiazd” Stanisława Lema. Lem – wiadomo – klasyka polskiego SF i wstyd się przyznać, że jakoś ten pisarz był mi nie po drodze i nie pamiętam, abym wcześniej coś Lema czytał. Może w okresie młodzieżowym? Teraz, jadąc na bieg poświęcony pilotom zbiegiem okoliczności słuchałem powieści fantastycznej o losach pilota…, tyle że kosmicznego. Książka opowiada o człowieku, który wyleciał z misją kosmiczną jako pilot-astronauta w podróż trwającą 10 lat. Wraca na Ziemię, gdzie w wyniku paradoksu czasowego Einsteina czas mijał dużo szybciej i gdzie kalendarz przesunął się już o ponad 100 lat. Jego bliscy, znajomi w olbrzymiej większości nie żyją. Jak się czytelniku domyślasz bohaterowi książki trudno sprostać realiom pełnym nowinek technologicznych, które upowszechniły się po odlocie. Nie to jest jednak sednem książki. Sednem jest przedstawienie zmian socjologicznych i psychologicznych w społeczeństwie, z którymi teraz musi się zmierzyć główny bohater, niczym neandertalczyk odmrożony z bryły lodu i ożywiony. Najbardziej doniosłą zmianę wprowadziła „betryzacja” – zabieg chemiczny/medyczny, który zabił w ludziach skłonność do agresji i ryzyka. Nowe społeczeństwo tworzą potulne baranki. Wojen nie ma, nikt się z nikim nie bije, nie gwałci. Nie trzeba pracować, całą pracę wykonują roboty – takie jakieś w mowie i zachowaniu przerażająco ludzkie. Za hotel nie płacisz, za jedzenie nie płacisz. Utopia, nie? Płacisz za dobra luksusowe, za turystykę. Zwierzęta takie jak lwy możesz bez strachu wyczochrać i nic ci nie zrobią bo są także „betryzowane”. Ciekawe, że aby mieć dzieci trzeba wpierw ukończyć studia... z ich posiadania i wychowania. Te, jak już się urodzą są poddawane wychowaniu w różnorodności i w potulności. „Betryzacja” jak to jest dosłownie napisane (w audiobooku przeczytane) „zabiła człowieka w człowieku”. Ludzie zrezygnowali z eksploracji kosmosu bo uznano to za zbyt niebezpieczne. Nie uprawiają sportów ekstremalnych. Są chuderlawi i niscy. Kobiety drżą ze strachu przed nielicznymi mężczyznami, którzy nie byli „betryzowani” tak jak dziś drżałby każdy, wszedłszy do klatki tygrysa. Jednocześnie czują pociąg i fascynację, gdyż mężczyzna taki, targany namiętnościami, jest jakby bardziej naturalny. Wygląda na to, że ta „miękka klucha”, w którą zmieniono społeczeństwo jest taka tylko na powierzchni; tak jakby natura gdzieś tam w skrytości, ciągle upominała się o swoje. Świat wymalowany piórem Lema może się podobać, część elementów może kusić. Zero wojen, zero agresji, bezpieczeństwo, całe życie na samorealizację. Z drugiej strony ta pozorna utopia z masową indoktrynacją i psychiczną kastracją podejrzanie skłania się ku antyutopii. Ciekawa jest to książka od strony socjologicznej, z tego zdaje się Lem przecież słynie. Z drugiej jednak strony nie jest to literatura fantastyczna tak przyjemnie łatwa, jak współczesne książki takich autorów jak choćby Sapkowski, Kristoff, Sanderson, Piekara czy Grzędowicz. Współcześnie więcej jest dialogów, wartkiej akcji, zwrotów. Tu mamy dużo narratora, wyraźnie mniej dialogów, sporo rozkminiania psychicznych trudności i traum z podróży. Jeszcze nie skończyłem „Powrotu z gwiazd”, ale myślę, że warto po tę książkę sięgnąć. Ciekawa fantastyka socjologiczno-psychologiczna starej daty.

A bieg? Co z tym biegiem Paweł?

A tak, bieg. Dojechałem o dziesiątej trafiając bez problemu w okolice stadionu w Starej Wsi. Jadąc od Radzynia trzeba po prostu w Borkach skręcić w lewo. Gdy ujrzymy skupisko samochodów oraz chodzących po ulicy strażaków kierujących ruchem, znaczy, że to tu. Bieg miał się zacząć o jedenastej. Została spokojna godzina na przebranie i odbiór pakietu startowego. Czułem się w miarę fajnie. Nic mnie nie bolało, nie byłem przemęczony. Nastrój dopisywał. Mogłem ponarzekać na pogodę bo zamiast chmur zapowiadanych przez prognozę pogody było słonecznie i ciepło – około 25 stopni. Ludzie zapytani w kolejce o trasę opowiadali, że ta jest prawie w całości asfaltowa i pozbawiona cienia. A zatem szykowała się walka w słońcu na dystansie 11 kilometrów  i symbolicznych 303 metrów. To IX edycja biegu a nigdy tu wcześniej nie startowałem. Nie łudziłem się, że będę pierwszy dlatego też nie martwiłem się, którędy będę biegł. Po prostu będę biegł za tymi, co przede mną. By trochę złagodzić efekt skwaru tuż przed startem pobiegłem do rzeczki Bystrzycy 400 metrów dalej i zmoczyłem włosy. Na linii startu stanąłem z 88 zawodnikami. Plan był taki, aby biec tym razem na samopoczucie. Miałem Garmina, ale postanowiłem na ekran za dużo nie patrzeć. Jak się uda biec w okolicach 4:15 na kilometr to dobrze, ale nie chcę być niewolnikiem własnego zegarka. Bez sensu się napinać – od swojej życiówki i tak będę daleko a i ścisłej czołówce amatorów-biegaczy, z którymi będę się ścigać, z pewnością nie zagrożę.

Ruszyliśmy o czasie. Początek – oho – ze stadionu ostro pod górkę, potem skręt w prawo na asfalt i zaraz wybiegamy poza wieś. Przed nami podbieg pod dłuższą górkę i jeszcze pod wiatr. Wiem, że muszę tu ostrożnie dozować tempo – tak, aby nie zamarudzić ale i nie zagotować się już na pierwszym kilometrze. Biegnę w drugiej dziesiątce biegaczy i stopniowo przesuwam do przodu. Mijamy Maruszewiec i zmierzamy w stronę Tchórzewa. Trasa jest prosta, bez ostrych zakrętów. Bieg pod wiatr i pod słońce jest wymagający, ale nie kasujący. Chyba roztropnie dobrałem tempo. Około trzeciego kilometra pierwsze stoliki z wodą. Nie piję bo wiem, że na takim dystansie nie ma to sensu, tylko w pełnym biegu wylewam kubeczek na głowę. Do pierwszej połowy wyprzedziłem kilka osób. Czołówkę dłuższy czas widziałem biegnącą za czerwonym strażackim samochodem. W drugiej połowie biegu już zniknęła mi z oczu. Stawka koło mnie się rozciągnęła. Zastanawiałem się, jak będzie przebiegać dalsza część bo dotychczas pagórkowatość trochę mnie zaskoczyła. Dobiegniemy do 5,6 kilometra, agrafka i powrót tą samą trasą? Po 6 kilometrze wiem, że jednak nie. Stoją drugie stoliki z wodą, znowu tylko się polewam w biegu. Zaraz za nimi skręciliśmy w prawo w asfalt ale węższy i bardziej drugorzędny niż ten, którym biegliśmy dotychczas. Jest dająca ochłodę kurtyna wodna. Pagórki też są, ale wyraźnie mniejsze. Zdarzają się pojedynczy kibice zagrzewający biegaczy do wysiłku. W tej drugiej połowie trasy, która układa się w jedną, dużą pętlę  jest łatwiej, jakby więcej zbiegów, tak, jakby trasa opadała. Na „ogonie” siedzi mi biegacz w pomarańczowej koszulce (Jacek Bazela z Chełma, kategoria M20 - pozdrawiam) mądrze kryjąc się przed wiatrem za moją sylwetką. Pewnie zrobi to, co ja bym zrobił na jego miejscu czyli na ostatnim kilometrze wyprzedzi. Wyprzedza rzeczywiście, już na dwa kilometry przed metą. Ostatni kilometr jest przyjemny bo dobiegamy na szczyt pagórka w Maruszewcu: tego, na który wbiegaliśmy na drugim kilometrze startu i teraz zostaje tylko zbieg do mety w Starej Wsi, już wyraźnie widocznej i słyszalnej. Jacek jest ze 20 metrów przede mną. Jeszcze się czujnie ogląda co jakiś czas, czy nie zechcę na końcówce powalczyć. Nie zechcę. Za mną nie ma nikogo blisko więc biegnę sobie w psychicznym komforcie akceptując pozycję, na której jestem. Fizycznie też czuję się dobrze. Nie mogę napisać, że mógłbym pobiec dużo szybciej bo nie, ale nie czuję się też „zadziabany”. Solidnie, zdrowo zmęczony, ale wszystko pod kontrolą. 

Na metę wbiegam jako 11 zawodnik OPEN na 88. Czas 49:20 netto i brutto. Zajmuję 3 miejsce w kategorii wiekowej M40 na 27. Garmin pokazuje, że biegłem średnim tempem 4:22. Niestety kilka sekund wolniej od planowanego 4:15 ale i takich pagórków się nie spodziewałem. Słońce też nie pomagało. Startówki od INOV-8, które z obawą na bieg założyłem nie zabiły mnie. Lekko tylko odparzyłem sobie spód lewej stopy od tego klepania o asfalt. Garmin słodzi mi, że dyszkę mijałem o 10 sekund szybciej, niż na pikniku Biegowym Biała Biega miesiąc wcześniej. Ha, schudłem do 80 kg to i lżej się biega. W dobrym nastroju, mile zaskoczony perspektywą odebrania pucharka za 2 miejsce w kategorii (pierwszy z M40 był nagradzany w pierwszej trójce OPEN dlatego przesunąłem się w dekoracji kategorii z 3 na 2 miejsce) spędzam czas pod parasolami rozmawiając ze znajomymi biegaczami z Białej Podlaskiej  i okolic. Wracam do Wisznic w przeświadczeniu, że to był dobry bieg, dobry czas i fajnie spędzona lipcowa niedziela. 

W biegu na 11.303 km najlepszy wynik uzyskał Piotr Maciejewski z Lublina (42:27), w biegu na 3.303 km Mateusz Śliwiński także z Lublina (12:22) a w marszu Nordic Walking na 5.303 km Sylwester Męczyński z Misiów (30:17). Gratuluję! Pełne wyniki opublikowano na stronie time2go.pl