piątek, 9 lipca 2021

3. Maraton Kajakowy na rzece Wieprz

 

25 czerwca, piątek wieczorem. Po 2 godzinach dojeżdżam do campingu „Zielona Dolina” i wypożyczalni kajaków w Kośminie. Z miłym zaskoczeniem zauważam, że budynek recepcji campingu to jednocześnie Dwór Kossaków. W Kośminie, choć nie dokładnie w tym dworku, urodziła się Zofia Kossak-Szczucka, bardzo poczytna przedwojenna pisarka katolicka, znana z trylogii o wyprawach krzyżowych, w czasie okupacji obok Ireny Sendlerowej najbardziej znana postać zaangażowana w pomoc prześladowanym Żydom. Autorka głośnego „Protestu” polskich katolików przeciw dramatowi żydowskiemu [treść], współtwórczyni Rady Pomocy Żydom „Żegota”. W korytarzu stoją gabloty z książkami Kossak-Szczuckiej. Planuję kupić audiobooka na pamiątkę, ale wieczorem się śpieszę, po zawodach też, więc ostatecznie nie wychodzi. Może następnym razem.
 

Camping "Zielona Dolina"

Organizator mówi, że moją opłatę startową dostał, ale zgłoszenia nie. Widocznie coś pokręciłem przy rejestracji. Odbieram dziwny, naklejany numer startowy (15), który mocuje się nie na sobie jak w biegach, lecz przykleja na kajak. Dopłacam za wypożyczenie i transport kajaka (40 zł). Będzie to zwykły kajak turystyczny, jednoosobowy. Moja deklaracja, że chcę nim płynąć dłuższą trasę – 104 km wyraźnie zaskakuje i ożywia organizatora. Jeszcze nie wiem dlaczego: kajak jak kajak, czy to duża różnica? Na pytanie, czy trenowałem przed startem odpowiadam enigmatycznie „trochę...”. Przecież nie powiem mu, że jutro będę siedział pierwszy raz w kajaku w tym roku, jeszcze mnie nie puści na tą długą trasę. – No sam jestem ciekaw, jak to się skończy – kończy rozmowę Pan od kajaków.

Na campingu rozbijam namiot i przyglądam się kajakom zapakowanym już na przyczepkę transportową. Ale maszyny: smukłe, o ostrych kształtach, bardzo wąskie. Mają ster na rufie, a nawet wysuwany kil. Swojego jeszcze nie widziałem. Robię kilka zdjęć tym na przyczepce. Podchodzi do mnie dziewczyna, przyjaźnie zagaduje. Ja że pierwszy raz, że będę miał kajak od organizatora. – On pierwszy raz, będzie płynął 104 km na „turystyku” – podaje wiadomość dalej do swoich znajomych, najwyraźniej stałych bywalców takich imprez. Panowie podchodzą, zapoznają się, lekko uśmiechają, trochę kręcą głowami. – Oj, nie na takich kajakach kończyli – mówi jeden. Patrzy na mnie pocieszająco trochę jak na skazańca, któremu mówi się, że to tylko szybkie dziabnięcie toporem i po wszystkim. Nie będzie długo bolało. Towarzystwo wprowadza mnie w temat kajakarstwa a ja zaczynam sobie uświadamiać, że tu wszyscy mają szybkie kajaki wyścigowe, a ja jeden na tym „turystyku” będę się tu wygłupiał. W głowie zaczyna się sączyć strach i stres. – Będę płynął aby się mieścić w limitach na poszczególnych odcinkach - myślę. Nie dam rady dopłynąć? Trudno. Zwiozą mnie. Organizator mówił, że w razie czego telefon i po mnie przyjeżdżają. Luz blus Paweł, jakoś będzie.

 



Noc jest ciężka i nieprzespana. Karimata jest twarda, za stary na to jestem, nie mogę zasnąć. Budzik nastawiony na 3:30, budzę się bez budzika wcześniej. O 4:15 wyjazd do Lubartowa, na miejsce startu. Kajak mój zapakowany na przyczepkę. Ładny, żółciutki. Tylko jakiś taki dużo bardziej pękaty niż konkurencji. ”Wigraszek” mu na imię.  Na prawej burcie naklejam numer startowy. W Lubartowie wypakowujemy się nad Wieprzem. Lata dron, kręci materiał. Muszę lecieć w krzaki za potrzebą dalej, aby mnie przypadkiem nie sfilmował. Towarzystwo nieliczne, kilkanaście, może dwadzieścia osób. Te zawody kajakowe są dużo bardziej kameralne, niszowe, niż bieganie. Fota przedstartowa, wchodzę do kajaka. Oj! Chybotliwy. Aby się tylko nie przewrócić zaraz po wypłynięciu, na oczach wszystkich. Byłby niezły obciach. Znam swoje miejsce w szeregu i ustawiam się skromnie na końcu.

 

Mój "Wigraszek"

6 rano – startujemy. Dystans 104 km, limit 14 godzin czyli do 20 wieczorem. Szybkie i smukłe kajaki – „węgorze” pognały do przodu, ja na swoim pękatym „karpiu” już na pierwszym kilometrze sunę ostatni. Nie szarżuję jednak. Powolutku, bez napinania się. Rozkładam siły na kilkanaście godzin wysiłku. Mówiono mi, że aby ukończyć muszę trzymać tempo ok. 8 km na godzinę. Włączam Ambita na „cycling” i płynę tempem 8-9 km/h przez pierwsze 30 km trasy.

Pogoda bardzo dobra. Początkowo drobny deszczyk, potem tylko pochmurno. Temperatura lekko powyżej 20 stopni. Byłoby wręcz idealnie, gdyby nie wiatr od dziobu. Rzeka Wieprz okazuje się bardzo pokręcona. Wielokrotnie ją przekraczałem jadąc z Wisznic do Lublina, nie spodziewałem się że aż tak meandruje. Płynę samotnie starając się ścinać zakręty. Zwykle wychodzi to dobrze choć zakole rzeki od wewnętrznej jest wypłycone i wielokrotnie czuję, jak wiosłem szoruję po piasku. Do kajaka się przyzwyczaiłem, wywrotka mi nie grozi. Regularnie coś podjadam, popijam. Płynie się dobrze. Już na pierwszym punkcie kontrolnym (Leszkowice – limit 2h i 45 minut) po 19 kilometrach mam 25 minut zapasu. Jest OK.

Po 28 kilometrach mijam punkt kontrolny w Serocku. Tu jeszcze bardziej zwiększam sobie zapas limitu czasu, do około 40 minut. Czuję już pewne oznaki zmęczenia. Kolejny punkt – Wola Skromowska – znajduje się na 39 kilometrze. To pierwszy punkt, gdzie można pobrać wodę i żywność od organizatora. Mam tu już około godziny zapasu w stosunku do limitu. Po drodze wychodziłem z kajaka na piaszczysty brzeg za drobną potrzebą tracąc ok. 5 minut. Na całej trasie zrobię to jeszcze ze 4 razy. W Woli odbieram trochę wody, drożdżówki i nie wychodząc na brzeg płynę dalej. Ręce zbytnio mnie jeszcze nie bolą, ale boli rzyć. Zapomniałem zabrać coś miękkiego pod tyłek a siedzenie w kajaku jest plastikowe. Bardzo twarde. Wpadam na pomysł aby zdjąć kamizelkę ratunkową i na niej usiąść. Rzeczywiście, jest dużo bardziej miękko, ale z kolei zaczynają boleć plecy. A tu jeszcze tyle kilometrów. Dlaczego nie wziąłem czegoś do wymoszczenia sobie kajaka? Ostatecznie ponownie zakładam kamizelkę. Już wolę by bolała mnie rzyć, niż plecy.


Wymuszony przystanek, gdzieś na trasie

Około 50 kilometra przychodzi kryzys. Chmurki się gdzieś rozpłynęły, z nieba smaży słońce. To nie jest upał 30 stopni, ale jest gorąco. Boli tyłek, zaczyna boleć nadgarstek lewej ręki. Tej ważniejszej, gdyż jestem lewusem. Bardzo lubię swoją lewą rękę i boję się ją uszkodzić. Od przodu wiatr coraz bardziej mi przeszkadza. Wychodzę na brzeg na kolejną drobną potrzebę. Robię przerwy w wiosłowaniu na jedzenie i picie. Tempo z początkowych 8-9 km/h spada do 7 km/h. Zaczyna to wyglądać słabo, do głowy przeciskają się myśli o rezygnacji. – Dlaczego nie zapisałem się na trasę krótszą, 43 km? – pluję sobie w brodę. Też bym się zmęczył, ale nie zakatował. Gdy mija 52 kilometr na Ambicie – to półmetek – patrzę na zegarek. Równo 7 godzin. Znaczy to, że drugą połowę muszę przepłynąć co najmniej w takim samym tempie jak pierwszą, jeśli chcę zmieścić się w limicie. – Nie no, nie realne – myślę. Przecież wiadomo, że w drugiej połowie wyścigu człowiek jest bardziej zmęczony. Jedyna nadzieja w tym, że pościnałem trochę zakrętów i w rzeczywistości jestem ze 2 km dalej, niż pokazuje plan trasy. Dopływając do Jeziorzan na 60 kilometrze jestem już prawie przekonany, że nie ukończę wyścigu. Wyluzowuję. Miejscowość jest piękna, Nad Wieprzem na wyspie pasą się luzem konie. Przepływam koło nich, robię zdjęcia telefonem. Jest cudnie. Obsłudze, u której uzupełniam na pomoście jedzenie i picie mówię, że prawdopodobnie nie ukończę, gdyż nie zmieszczę się w limicie. Chcę jednak dopłynąć do ostatniego punktu przed metą Baranów – 80 kilometr – i tam zrezygnuję.

 



Na owych planowanych ostatnich 20 kilometrach podziwiam przyrodę i biję się z myślami. Słońce znowu się schowało, jest ładnie. Wędkarzy nie za dużo, sporo zatopionych drzew i wymoczonych, białych konarów wyrzuconych na piaszczyste łachy. Czasem z głośnym pluskiem zanurkuje bóbr, gdzieniegdzie pływają małe kaczki. Rezygnować na tym osiemdziesiątym kilometrze, czy nie? Według zegarka jak będę płynął tak jak dotychczas to albo dopłynę na styk, albo ze 30 minut po limicie. Męczyć się męczyć, a by potem mieć NKL na wynikach, trochę słabo. Z drugiej strony to ostatnie 24 km, po pokonaniu 80 km. Też szkoda. Może jednak zmieszczę się w czasie? Do tego pogoda prawie idealna, nie za gorąco, nie za zimno. Miały być burze, ale widocznie poszły bokiem. Waham się co zrobić i ostateczną decyzję chcę podjąć na ostatnim punkcie kontrolnym. 


Ostatni etap


W końcu jest Baranów – ostatni punkt kontrolny. Płynę, płynę, nie widzę chłopaków z białą flagą nad brzegiem. 81, 82, potem 83 kilometry. Nie ma. Może ich przeoczyłem? Albo o mnie zapomnieli. No to dylemat rozwiązany, klamka zapadła, spróbuję zmieścić się w limicie. Ręce bolą, tyłek boli. Zaciskam zęby, wrzucam średnio szybkie, ale stałe tempo ok. 8 km/h. Trzeba zawalczyć na tej końcówce. Aby czas szybciej mijał staram się nie patrzeć dużo na zegarek. Potem dzielę dystans na krótsze odcinki. Aby do 15 kilometra, aby do dziesiątego. Jeszcze ze dwa i z górki. Na kilka kilometrów przed metą spotykam turystycznych kajakarzy na spływie. W oddali lata dron. Potem dowiem się, że ten dron był od organizatora – sprawdzał czy żyję, czy płynę, czy wszystko OK. i jak daleko jestem. Ze 3 km przed metą już na mnie czekali panowie od drona i Ci, co dopłynęli. Pytają czy dobrze się czuję, czy nie chcę zakończyć tutaj bo już wszyscy na mnie czekają. – A to tu meta? – pytam. – Nie jeszcze dalej, ok. 15 minut wiosłowania spokojnym tempem. – No to płynę do samej mety! – odpowiedziałem i ruszyłem do finiszu. Meta była tuż za mostem na Wieprzu noszącym – a jakże – imię Zofii Kossak.

Dopłynąłem jak się okazało w limicie z czasem 13 godzin i 30 minut. Miałem jeszcze pół godziny zapasu. Zająłem ostatnie, 17 miejsce. Szesnasty zawodnik, przypłynął w 11 godzin i 17 minut czyli 2 godziny przede mną. Najlepszy był Piotr Rosada, zrobił trasę w 8 godzin im 23 minuty. Wszyscy musieli czekać na mnie z zakończeniem te 2 dodatkowe godziny. Trochę mi było przez to głupio więc postanowiłem, że jeśli jeszcze kiedyś przyjadę tu na maraton kajakowy, to tylko z szybszym, wyścigowym kajakiem. Nie bez przygotowania i na wariata, jak tym razem.


Ze zwycięzcą wyścigu, Piotrem Rosadą

Na zakończeniu odbieram pamiątkowy dyplom, trochę gadżetów od sponsorów (Spółdzielnia Mleczarska w Rykach – dziękuję) i gratulacje. – Nikt na ciebie nie stawiał – mówi jeden. – Przed startem nie chciałem ci tego mówić ale teraz ci mogę powiedzieć. Jak tu jechałem, to myślałem, czy aby nie będę ostatni. Potem jednak jak zobaczyłem twój kajak i wiedziałem, że na pewno nie będę ostatni – mówi inny. Ludzie są mili i życzliwi, nikt mi nie wypomina tych 2 godzin czekania. Zostałem na krótki czas ciekawostką zawodów – gościem, który przyjechał pierwszy raz i zrobił w limicie trasę 104 km na turystycznym „Wigraszku”.

Ogólnie - odejmując ból pleców, tyłka i rąk - było bardzo fajnie. Ręce i plecy już nie bolą. Jeszcze trochę boli tyłek – chyba przez te kilkanaście godzin nabawiłem się „odsiedzin”. Mam nadzieję, że amputacja nie będzie potrzebna. Polecam maraton kajakowy na Wieprzu oraz kemping „Zielona Dolina” wraz z dworem Kossaków.

 
Relacja za stronie "Zielony Pierścień" [LINK]

Brak komentarzy: