czwartek, 20 lipca 2023

SUP a prawo – moje doświadczenia




    Płynąc swego czasu Krzną przez Białą Podlaską natknąłem się na wędkarza, który wymienił ze mną kilka zdań. Rozmowa nie była przyjemna i wyglądała mniej więcej tak:

On: - A mandatu to pan dawno nie dostał.

Ja: - No nie dostałem.

On: - Krzna nie jest rzeką żeglowną. Zaraz zadzwonię na Policję to panu wlepią mandat.

Ja: - To niech pan dzwoni.


    Popłynąłem spokojnie dalej, żadna Policja mnie nie niepokoiła. Domyślałem się, że facet nie ma pojęcia o czym mówi, gdyż na rzece Krznie, Zielawie, Bugu odbywają się np. spływy kajakowe, są wypożyczalnie kajaków, więc dlaczego miałby być zakaz pływania na desce SUP? Na jednym z SUP-owych forów, gdy sytuację opisałem, napisano mi, abym takich po prostu ignorował. Lubię jednak mieć jasną sytuację prawną, aby na przyszłość móc odpowiedzieć podobnemu „mądralińskiemu”, co rzeczywiście wolno, a czego nie w świetle prawa.

Poszedłem najpierw do Straży Miejskiej z zapytaniem, czy gdy zobaczą mnie na desce SUP to zawołają do brzegu i wlepią mandat. Tam zrobili wielkie oczy i powiedzieli, że to nie ich sprawa. Wysłali mnie do Urzędu Miasta, abym tam dopytał, jak to jest. 

Zanim do UM dotarłem, po drodze był komisariat Policji. Tam sytuacja podobna. Urzędujący funkcjonariusz był podobnie zdziwiony zapytaniem. Mówił, że jeszcze nie słyszał aby ktoś dostał mandat za pływanie SUP-em po rzece, że przecież normalnie odbywają się spływy kajakowe. W podobnym tonie odpowiedzieli mi policjanci spotkani na patrolu.

Dotarłem w końcu do Urzędu Miasta. Panie do których mnie skierowano odpowiedziały, że one się tym nie zajmują. Nie słyszały o żadnych zakazach pływania po Krznie, ale najlepiej zapytać w „Wody Polskie” – one zarządzają rzeką.

I tak, „od Kajfasza do Annasza” – z pomocą Pań z Urzędu Miasta - skontaktowałem się w końcu z instytucją, która rzeczywiście odpowiedzialna jest za rzekę. W „Wodach Polskich” dowiedziałem się, że żadnego zakazu oczywiście nie ma. Indywidualny SUP-owicz może sobie dowolnie pływać; jak będzie ewentualnie jakaś duża, zorganizowana grupa, to można to zgłosić. Wędkarze się denerwują, bo oni płacą za możliwość użytkowania rzeki. W zasadzie w prawnych ustaleniach „Wód Polskich” i wędkarzy najistotniejszy jest brzeg rzeki, a nie samo koryto.

    

A zatem: co można odpowiedzieć awanturującemu się „mądralińskiemu”, który z brzegu będzie nam groził Policją? 

Po pierwsze to, że „Wody Polskie” odpowiadają za rzekę i że według nich można pływać na SUP-ie. Można zaproponować podanie telefonu i adresu do „Wód Polskich” aby człowiek sam dowiedział się, jak jest naprawdę.

Można w końcu odbić piłeczkę i postraszyć grzywną za bezcelowe wezwanie organów porządku publicznego. Otóż artykuł 66 Kodeksu Wykroczeń zatytułowany „Bezprawne wywołanie alarmu lub blokowanie telefonicznego numeru alarmowego” - mówi, że kto „1) chcąc wywołać niepotrzebną czynność, fałszywą informacją lub w inny sposób wprowadza w błąd instytucję użyteczności publicznej albo organ ochrony bezpieczeństwa, porządku publicznego lub zdrowia, 2) umyślnie, bez uzasadnionej przyczyny, blokuje telefoniczny numer alarmowy, utrudniając prawidłowe funkcjonowanie centrum powiadamiania ratunkowego – podlega karze aresztu, ograniczenia wolności albo grzywny do 1.500 zł.”

Oczywiście mało prawdopodobne jest, aby Policja jakiś mandat takiemu delikwentowi wlepiła. Prawdopodobnie wezwani Policjanci czy Strażnicy Miejscy wyjaśnili by, co na ten temat mówi prawo a prywatnie pukaliby się  w głowę. Taki byłby finał.

Pamiętać jednak należy, że pływający SUP-em musi mieć na pokładzie kamizelkę. Na pokładzie, to nie znaczy koniecznie na sobie. Ze względów bezpieczeństwa warto mieć ubraną, ale jeśli ktoś nie chce – może być też przypięta do bagażnika. Z tego co się dotychczas zorientowałem: na małych rzekach, jeziorach – wystarczy kamizelka asekuracyjna. Jeśli wypływamy na szlaki żeglugowe na dużych rzekach musimy mieć kamizelkę ratunkową. Tym różni się ona od asekuracyjnej, że ma wysoki kołnierz, który w momencie wywrotki do wody i utraty przytomności utrzyma naszą głowę na powierzchni. Nie zawsze organa porządkowe to sprawdzają, ale podobno np. w takim Wrocławiu sprawdzają i wlepiają mandaty.


    Podsumowując można napisać, że warto być zorientowanym w prawie, mieć zawsze ze sobą kamizelkę ratunkową lub przynajmniej asekuracyjną. Warto znać zapisy prawne odnośnie pływania i w razie sytuacji nieprzyjemnej być asertywnym – wyjaśnić, co mówi prawo, kto zarządza rzeką, ewentualnie ile może kosztować bezzasadne wezwanie Policji i który artykuł Kodeksu Wykroczeń to określa. Niech człowiek zamiast się pienić, zacznie się też zastanawiać. 

Najlepiej oczywiście starać się unikać sytuacji konfliktowych. Wędkarze to hobbyści tak jak my. Chcą korzystać z rzeki, łowić ryby, mieć spokój. Oni też za to płacą. Pływając SUP-em zawsze staram się omijać ich, najdalej jak się da. Czasem mówię zwyczajne „cześć” albo „dzień dobry”, pytam „czy biorą”. I z moich doświadczeń wynika, że olbrzymia większość wędkarzy jest przyjazna. Czasem tylko trafi się jakiś frustrat. Są też czasem sytuacje trudne, gdy wędkarze siedzą gęsto po jednej i po drugiej stronie wąskiej rzeki, albo są tak zamaskowani w szuwarach, że zauważamy ich w ostatniej chwili. Wtedy, pomimo najlepszych chęci ciężko jest płynąć z dala od ich spławików. Jedyne co nam pozostaje, to liczyć na wzajemną wyrozumiałość.

środa, 12 lipca 2023

Krzna SUP-em na dwa razy

3 maja 2022


Sprzęt przygotowany
    

Weekend majowy był długi, zwłaszcza dla nauczyciela. Postanowiłem go wykorzystać na pływanie na długim dystansie na SUP-ie. Nie siliłem się na rekordy – na nie trzeba mieć dużo czasu i w pełni sprawną rękę. Jest wczesna wiosna, dopiero koło południa robiło się przyjemnie ciepło: plus kilkanaście stopni, słonecznie. Dopiero wtedy kładłem deskę na wodę. 


Trasa po rzeczce najbliższej i łatwej – Krznie. To jedna z największych rzek Niziny Południowopodlaskiej. Długość 120 km. Wypływa z okolic Łukowa, z Rezerwatu „Jata”, w postaci dwóch strumieni: Krzny Północnej i Krzny Południowej (tej większej). Po 50 kilometrach strumienie łączą się w Międzyrzecu Podlaskim w jedną rzekę – Krznę (dawniej: Trznę). Rzeka płynie przez następne 70 km przez Białą Podlaską do Nepli, gdzie wpada do Bugu – na tym etapie rzeki granicznej z Białorusią. Jest w większości uregulowana, tylko na ostatnim odcinku meandruje.


Skąd zacząć? Ciągnąć SUP-a gdzieś w pobliże źródeł nie miało sensu bo deska dmuchana nijak nie byłaby w stanie płynąć po jakimś rowie wśród pól. Mógłbym liczyć co najwyżej na jej przebicie. Logicznie było zacząć w miejscu, gdzie da się swobodnie płynąć i gdzie łączą się dwa strumienie: Krzna Północna i Południowa, w Międzyrzecu Podlaskim. Tak też zrobiłem. 


Na miejscu, około południa zostawiłem samochód na parkingu Hotelu „Hesperus” (dziękuję miłej obsłudze za możliwość skorzystania z parkingu) i zabrawszy plecak z SUP-em oraz wyposażeniem udałem się kilkaset metrów dalej, pod most na Krznie Południowej. Miejsce to było dogodne do startu: płytko, łatwo zwodować tu deskę. Strumień 300 m dalej łączył się z Krzną Północną. 

Za chwilę start

Co zabrałem? Plan zakładał, że dopłynę do Białej (ok 30 km), przeniosę SUP-a do domu i następnego dnia wrócę busem do Międzyrzeca po samochód. Zabrane rzeczy to: plecak z pompką pompującą i odsysającą powietrze, kamizelka asekuracyjna, Wodoodporna torba, dokument, telefon i pieniądze w wodoszczelnej torebce, kamerka w wodoszczelnej obudowie, ubranie na przebranie w razie „chlup”, latarka „czołówka” gdyby pojawiły się trudności i trzeba było wracać o zmierzchu, trochę drobnego jedzenia (cukierki „Rafaello” od uczniów na zakończenie 4 klasy), termos z herbatą, sok „Kubuś”. Na siebie założyłem krótką piankę windsurfingową, skarpety neoprenowe i krótkie buty wodne. Byłem gotowy.


Zacząłem niepewnie. To było moje trzecie pływanie w tym roku. Powoli, ostrożnie - jakoś to szło. Już na złączeniu obu strumieni przywitał mnie wędkarz słowami: „tego to tu jeszcze nie grali”. Był miły - nie awanturował się, że mu płoszę ryby. Potem już miasto w słoneczne popołudnie. Tu jakaś para odpoczywa nad brzegiem i patrzy z zainteresowaniem, tam dzieciaki krzyczą z mostu „szerokiej drogi”. Ktoś inny pyta, co to jest. Wędkarzy dalej było niewielu. Nie wystawały nigdzie zielska, nie zahaczyłem o nic statecznikiem (kilem). Poziom wody był idealny.

W Międzyrzecu


Odcinek za Międzyrzecem to uregulowana, z nielicznymi zakrętami i przez to w większości nudna rzeka. Płynie wśród łąk, zielska nie wystają, zatopionych konarów było niewiele bo i drzew rosnących nad brzegiem jak na lekarstwo. Na początku słuchać jeszcze odgłosy ruchliwej trasy Warszawa – Terespol, potem robi się ciszej i bardziej dziko. Nad brzegiem rosną 2-metrowe trzciny, przez co mniej widać, co jest na brzegu. Główną atrakcję tego odcinka stanowiły pojawiające się od czasu do czasu mostki i jazy. W żadnym wypadku nie musiałem SUP-a wyciągać z wody i przenosić za przeszkodę. Przepływając pod mostami siadałem bo wiedziałem z doświadczenia, że często sterczą tam stare, drewniane pale, o które można zaczepić płetwą statecznika. Wtedy łatwo o „chlup”. Raz zaczepiłem lekko, ale nic się nie stało.


Drugą atrakcją była flora i fauna: trzcinowiska ze śladami zejść wydeptanych przez bobry. Stały na brzegu sarenki, na polach widać było bociany, czaplę; na wodzie łabędzia, perkoza. Bobry też czasem z pluskiem skakały z brzegu pod wodę. 

Gdzieś po drodze do Białej...

Późnym latem ubiegłego roku płynąc Krzną na wysokości Białej Podlaskiej widziałem żółty piasek, roślinki, ryby; woda była w miarę przejrzysta. Teraz niestety nie było tak pięknie. Woda wyższa i nieprzyjemnie brązowa, pewnie przez to, co niosła ze sobą z pól. Inny spotkany wędkarz mówił, że widział także martwe ryby. Chyba ten cały syf z nawożonych pół spływa do rzeki i systematycznie truje w nich życie. Bardzo to przykre.


Podróż trochę się dłużyła, nie sprawdzałem na GPS, gdzie jestem. Raz płynąc pod jakimś mostkiem zapytałem „kibiców” o nazwę miejscowości. Potem, gdy usłyszałem śmigłowce już wiedziałem, że zbliżam się do Białej Podlaskiej. Że zdążę przed zmrokiem, że nie będzie potrzebna czołówka. Z piciem i jedzeniem wyrobiłem się idealnie. W Porosiukach było pełno wypoczywających; w Białej także sporo ludzi spacerujących późnym popołudniem nad Krzną, w tym moi byli uczniowie. 

Biała Podlaska

Przepłynąłem przez całą Białą Podlaską z zachodu na wschód i wyciągnąłem deskę pod ostatnim bialskim mostem, na Al. Solidarności. Koleżanka Daria – niech jej się w zdrowiu i we wszystkim szczęści – zwiozła mnie do domu.


GPS z Ambita pokazał 34 km zrobione w 6 godzin i 34 minuty. Średnia prędkość: 5,2 km na godzinę. Jak przetrwałem fizycznie ponad 6 godzin stania na desce i wiosłowania? Całkiem dobrze. Ręce mnie nie bolały, nogi też nie. Problemy były dwa. Pierwszy - drętwiejące stopy. Nauczyłem się co ok 3 km lub 20 minut siadać na chwilę na desce, coś podjadać, zrobić fotkę. Poruszać stopami. Chwilę potem mogłem stać znowu. Druga niedogodność to ból szyi i karku. Od tego ciągłego napięcia, pochylenia, bezruchu pod koniec zaczęły mnie boleć te części ciała. Cóż mogłem poradzić? Ruszałem co jakiś czas szyją i barkami, próbowałem je automasować. 


Do domu wróciłem dumny, że tyle przewiosłowałem w fajnych w sumie warunkach; że – o dziwo - nie było żadnego „chlup”. Pobiłem mój zeszłoroczny rekord jednorazowego pływania SUP-em wynoszący około 20 km. No i zwiedziłem Krznę na odcinku, którym nigdy wcześniej nie pływałem (Międzyrzec – Porosiuki).


4 maja 2022


Następnego dnia planowałem przepłynąć drugą połowę długości rzeki. Dystans wychodził podobny a zatem powinno się udać. Tym razem część niepotrzebnego wyposażenia zostawiłem: latarkę „czołówkę” i kamerkę sportową. Raniutko pojechałem busem po samochód do Międzyrzeca, wróciłem do Białej, zapakowałem się i udałem na most na Al. Solidarności. Tam skończyłem wczoraj i tam chciałem zacząć.


Wystartowałem około 11-tej przed południem. Początek był fajny. Słonecznie, tylko czasem nieprzyjemnie wiał „wmordewind” (określenie jednego z rajdowych kolegów). Miewałem wrażenie, że stoję w miejscu, pomimo wiosłowania. Irytujące uczucie, nie oddające jednak stanu faktycznego. 

Krzna i Zielawa (po lewej)


Pierwsze kilometry, aż do mostu w Woskrzenicach, to odcinek znany mi z ubiegłego roku. Do Czosnówki rzeka szeroka, spokojna, uregulowana. Krajobraz ubogacony siedzącym tu i ówdzie wędkarzem. Od Czosnówki Krzna chwilowo dziczeje: dwumetrowe trzciny na brzegach, błotne ślizgawki bobrów. Oprócz łąk, trzcin i brunatnej wody – zbyt dużo nie widać. Jedną z niewielu atrakcji była Zielawa, która tuż przed mostem wpada do Krzny. 


Przepływając pod mostem w Woskrzenicach postanowiłem wyskoczyć na chwilę na brzeg. Aby czuć się pewniej usiadłem na desce i zacząłem zawracać SUP-a. Nurt pod mostem był jakoś dziwnie szybszy, ale to zlekceważyłem. W pewnym momencie SUP-a okręciło mi bokiem i nawet nie wiem kiedy – CHLUP! Zanim zdążyłem się przestraszyć byłem już w całości pod wodą, co gorsza nogami nawet nie musnąłem dna. Wypływając uderzyłem głową w deskę, która była nade mną, odwrócona już dnem do góry. Wypłynąłem obok, deskę odwróciłem do prawidłowej pozycji i bez zwłoki wgramoliłem na nią swe przemoczone „zwłoki”. Uff – taka kąpiel znienacka - trochę adrenalinki było. Wszystko co cenne miałem w wodoodpornym worku, a zatem strat w ekwipunku nie było. Zdjąłem mokrą czapkę i buffa. Woda była zimna, ale pianka windsurfingowa zapewniła termiczną izolację. Mokry chrzest bojowy został zaliczony. Pierwszy w tym sezonie i to blisko miejsca, gdzie w ubiegłym roku także zaliczyłem nieplanowaną kąpiel. Jakiś pechowy dla mnie ten most w Woskrzenicach.

Feralny most w Woskrzenicach

Poniżej rzeka stanowiła dla mnie „terra incognita”. Znałem ją jedynie z oglądu na Google Maps. Wiedziałem, że w dolnym biegu naturalna, nie uregulowana i mocno meandruje. Nie mogłem się tych zakrętasów doczekać. Będą świetnym urozmaiceniem – pomyślałem.


Zanim do meandrów dopłynąłem czekał mnie jeszcze około 14-kilometrowy etap średnio atrakcyjny. Rzeka z nielicznymi zakrętami, jakby rysowana od linijki; na lewo i na prawo pola. Słońce na przemian z chmurami, miejscami silny i wkurzający wiatr od frontu. Atrakcją były pojawiające się od czasu do czasu mosty, ptactwo wodne w postaci łabędzia i perkoza z małymi, stara, nadrzeczna tabliczka z oznaczeniem przystani kajakowej (Husinka). Taktykę pracy na SUP-ie miałem podobną jak dnia poprzedniego: miarowe, niezbyt forsowne wiosłowanie; co około 20 minut siad na desce dla odpoczynku drętwiejących stóp. Popijanie herbaty z termosu, podjadanie kabanosów. Robiłem zdjęcia i kręciłem filmy telefonem w co ciekawszych miejscach. Kilometry płynęły.


W okolicach Nowosiłółek, Malowej Góry i Nepli – rzeka zaczyna się kręcić i ma ładne wybrzeże. Była to z jednej strony fajna, pozytywna atrakcja, z drugiej – trochę niepokoiła. Krzna – im bliżej ujścia tym była bardziej wezbrana. Miejscami wylewała się na okoliczne łąki. Dojrzeć dna nawet nie próbowałem bo wiedziałem, że nie ma to sensu. Wartki nurt wezbranej rzeczki, miejscami z brzegiem o pionowych, wymytych ścianach i te zakrętasy o 90 i więcej stopni. Walczyłem na stojąco jak mogłem z wiatrem i z nurtem, ale że jeszcze nie jestem doświadczonym SUP-owiczem, to te zakręty różnie mi wychodziły. W co trudniejszych miejscach – siadałem. Musiałem sporo się namęczyć, aby nie dać się rzucić nurtowi w zarośla lub brzeg. 


W Malowej Górze rzeczka się chwilowo uspokoiła. Widać było ładne, drzewa nadbrzeżne, zatopione konary. Gospodarstwa, wiatrak. Tak jak poprzednio przysiadałem, robiłem zdjęcia. Tak byłem zajęty, że jeden bóbr nic sobie nie robiąc podpłynął i zanim zanurkował - prawie dał mi w twarz oślizgłym ogonem. W domu oglądając zdjęcia zauważyłem, że zupełnie nieintencjonalnie, zdążyłem go „pstryknąć”.

"Pan Bober" już się zbliża...

Za Malową Górą znowu zaczęły się meandry, jeszcze większe niż wcześniej. Bałem się, że znowu zaliczę „chlup” więc ponownie spasowałem i usiadłem na desce. Tak zakręty pokonywało się łatwiej. Ładnych momentów na Krznie jest tu najwięcej. Dopłynąłem do piaszczystej skarpy, która bardzo przypominała podobne skarpy na Bugu. Na wysokim brzegu porośniętym lasem jakiś chłopak leżał sobie w hamaku. Jego kajak zacumowany stał przy brzegu. Piękna majówka: dzika rzeka, kajak, hamak, las. Młody mężczyzna, słońce i wolność. Scena jak z opowieści o „westmanach” u Karola Maya.

Kajakowanie - hamakowanie nad Krzną

Podlaskie Serengeti

Przed Neplami, gdzie rzeka wpada do Bugu wody Krzny zalewały okoliczne łąki, na których spokojnie żerowało ptactwo wodne. Stada łabędzi, czapli, perkozów. Czułem się tu, jak w parku narodowym (zdjęcie powyżej). Słońce chyliło się ku zachodowi, gdy ujrzałem charakterystyczne, na pół zatopione w wodzie rzeźby drewniane a obok pastwisko nadrzeczne, z brzegiem zrytym kopytami. Wiedziałem, już że jestem w Neplach, u celu. Mógłbym tu zakończyć wędrówkę i wyciągnąć SUP-a przy moście ale postanowiłem, że jest jeszcze czas, aby dopłynąć do samego Bugu – 2 kilometry dalej. Tak zrobiłem.

Charakterystyczne Neple

Podróż zakończyłem widząc w oddali rzekę Bug, w mniejszej oddali słupki graniczne, a w najmniejszej oddali – oczekujących mnie na brzegu dwóch strażników granicznych. Na szczęście polskich. Młode chłopaki – sympatyczni, ciekawi, życzliwi. Pozdrawiam serdecznie Nadbużański Oddział Straży Granicznej. Wylegitymowali mnie, sprawdzili dane i pożegnali. Niestety wyciągając SUP-a trochę byłem zagadany, rozkojarzony i popełniłem błąd: odpinałem statecznik stojąc po kolana czarnej wodzie, która wylała na łąkę pod rezerwatem Szwajcaria Podlaska. I tak go niefortunnie wypiąłem, że wysmyknął mi się i wpadł do wody. To nie igła - powiecie – cóż to takiego znaleźć czarną płetwę większą niż ludzka dłoń, która wpadła pod nogi do wody? Aha, guzik. Macałem dno przez około 20 minut. Nic. Tylko pełno liści, błota i patyków. Daria już na mnie czekała, nie chciałem testować jej cierpliwości, więc odpuściłem. Statecznik odnalazłem dopiero, jak przyjechałem w to samo miejsce 3 tygodnie później, gdy opadła woda. Leżał w błocie i na mnie czekał. 

Wieczór. W oddali widać Bug

Drugi i ostatni dzień wyprawy zakończyłem z wynikiem 35 kilometrów w niecałe 7 godzin. Straty to spora opalenizna (lekcja na przyszłość: zabrać krem do opalania lub długi rękaw i kapelusz); popękana skóra na palcu (zabrać następnym razem krem do rąk) i zgubiony chwilowo statecznik. Ciuchy prześmierdły mułem i potem. Wrażenia były dobre – było fajnie, choć miejscami strasznawo. Udało się zrealizować ciekawe, SUP-owe wyzwanie o charakterze sportowo-turystycznym. 

Mapa II etapu

Chcę więcej.



P.S. Dziś Parlament Europejski głosował nad projektem Nature Restoration Law. Zakłada on m.in. przywrócenie naturalnego wyglądu rzekom, poprzez likwidację sztucznych barier, które i tak nie spełniają swej funkcji. Jestem eurosceptykiem, ale akurat prawa o ochronie przyrody wspieram. Przykro, że obie największe partie polskie (PiS i PO) zagłosowały przeciw. Prawo jednak przeszło, lecz mocno "wykastrowane" poprawkami. Być może przywracanie naturalnego biegu rzekom, odtwarzanie bagien zwiększyłoby szanse na odwrócenie niekorzystnego trendu obniżania poziomu wód. Rzeka Krzna nadaje się do pływania tylko wiosną (do maja). Poniżej zdjęcie z lipca - rzeka na całej szerokości zarośnięta jest szuwarami. 

Krzna - lipiec 2023


niedziela, 5 marca 2023

Piąty raz na biegu „Tropem Wilczym”

Nazwa imprezy: Tropem Wilczym. XI Bieg Pamięci Żołnierzy Wyklętych

Czas: 5 marca 2023, start o 12:40, niedziela.

Miejsce: Biała Podlaska, ul. Prosta

Dystans: 5 km.

Trasa: Asfalt (głównie), trochę kostki brukowej. Płasko. 2 pętle

Pogoda: około 3 stopni, słonecznie, silny wiatr.

Uczestnicy: 60 osób (46 mężczyzn, 14 kobiet)

Mój czas: 00:19:41 (brutto i netto)

Miejsce OPEN: 12


Wrażenia

Po podleczeniu złamania ręki zacząłem się trochę więcej ruszać, ale zacząłem zbyt raptownie i złapałem kontuzję łydki. Na 3 tygodnie był szlaban na bieg, w sumie i dobrze, bo miałem sporo do pisania (bawię się ostatnio coraz więcej w różne artykuły). Przed biegiem wyszedłem ze 3 razy na trening truchtany. Ta piątka miała być pierwszym biegiem szybszym po kontuzji.

Czułem się dobrze. Pogoda niezbyt sprzyjająca, bo chłodno i wietrznie, ale lepiej niż jeszcze dzień wcześniej. Najpierw rundka honorowa z uczniami ku pamięci antykomunistycznych partyzantów, potem już przebieżki, trochę rozciągania i start. 

Zacząłem ciut wolniej, ale bez marudzenia. Po kilkuset metrach wskoczyłem na właściwe obroty, poniżej 4:00 na kilometr. Biegłem przez większość czasu około 11 miejsca. Problemów z oznaczeniem trasy nie było, pod tym względem wszystko było OK. Wolontariusze, także z mojej szkoły, pilnowali za zakrętach. Biegło się w miarę dobrze, choć jak to w takim krótkim dystansie, zadyszka ostra i serce w przełyku. Klaudiusza – ucznia, którego uczę – widziałem przez pierwszą pętlę, potem już nie. Uciekł mi do przodu.

Na początku drugiego okrążenia ciut zwolniłem powyżej 4:00 na kilometr i pyknął mnie jakiś gość. Trudno. Widać trzymał równe tempo i był lepiej przygotowany. A potem? Potem zaczęła się do mnie dobierać pierwsza wśród kobiet. Jakaś młoda i zgrabna, jak to biegaczka. Wyprzedziła, wyskoczyła na metr-dwa, a na Placu Wolności zrównaliśmy się i z kolei ja wyprzedziłem. Trzymała się tuż za mną więc na Prostej, jak już było widać metę to przyśpieszyłem z 10-15 sekund na kilometrze. Wbiegłem 12-ty OPEN.

Wyszło jak wyszło. Jestem całkiem zadowolony. Kontuzja łydki się nie odezwała. Czas poniżej 20 minut na 5 km pozwala mieć nadzieję, że znowu będzie forma rosła. Było całkiem fajnie. 

Dziękuję organizatorom i dziękuję fundacji Wolne Dźwięki za audiobooka o „Ince”, którego mogę sobie w ramach pakietu startowego ściągnąć i posłuchać. 

niedziela, 8 stycznia 2023

Rok 2022 – podsumowanie

 Sport

Obniżania poprzeczki ciąg dalszy, tak mógłbym miniony rok podsumować. Główne zajecie sportowe: bieganie odbywało się w ilościach śladowych. Przez pierwsze 6 miesięcy, do czerwca włącznie w ani jednym miesiącu nie przekroczyłem 100 km. Powód? Praca na dwie prace, dyplomowanie wiszące mi przez większość roku nad szyją, niczym miecz Damoklesa. Co to jest to dyplomowanie fajnie opowiada w swoim filmie komik Bartosz Gajda. To taki „dzień świra” skondensowany w 5 minutach. Jak ktoś nie widział to polecam [LINK].

Przyszedł lipiec i wakacje. Udało mi się podkręcić przebieg do rekordowego w tym roku – ho, ho, ho - 243 km. Sierpień – 189 km. Jak na ten rok – nieźle. Początek września złamane w kilku miejscach przedramię, wstawiona blaszana płytka i wkręty, gips, zwolnienie z pracy na 3 miesiące.  Kilometraż we wrześniu i październiku po 40 km. Może zapytacie, czy nie można biegać z gipsem? Tyle wolnego przecież. Owszem, można. O ile ktoś się nie przewróci i nie „poprawi” złamania. Raz próbowałem pobiegać. Tyle, że po biegu ma się mega spoconą rękę pod gipsem, wszystko tam jest mokre i jest to bardzo niekomfortowe. Na czas zagipsowania dałem sobie jednak spokój. Po jego zdjęciu znowu zaczynam ostrożnie biegać. Listopad 234 km, grudzień 154 km. Rok kończy się kilometrażem całkowitym 1224 km. Rok 2021, który był bardzo słaby miał nabite 1908 km.

Ręka po operacji

Zawody? Wystartowałem tylko raz, w noworocznej piątce organizowanej przez Klub Biegacza w Białej Podlaskiej. Taki tam, raczej koleżeński bieg; sympatyczny, ludzie poprzebierani, niektórzy jeszcze lekko „dziabnięci” po Sylwestrze. Bieg po chodniku wzdłuż E30. Nabiegałem 00:20:52 i 13 miejsce na ponad 100. Cieniutko, ale lepiej, niż bym pobiegł teraz, bo gdy teraz pobiegłem Noworoczną Piątkę to wyszło 00:21:34 i miejsce 25. Cóż, takie się ma wyniki, ile się biega. 

Waga w czasach, gdy startowałem i się ścigałem i obecna


Inne sporty? Chciałem kupić rower, już popytałem kilku kolegów, którzy się znają: co ewentualnie warto, na co patrzeć (dzięki Jasiu, Kuba, Mariusz). Tylko, że po złamaniu ręki szybszy rower muszę odpuścić na rok lub dwa, bo podczas jazdy po wertepach idą duże drgania i nacisk na przedramię. A zatem na razie szlaban.

Fragment przydomowej "sali" ćwiczeń


Zacząłem coraz bardziej wkręcać się w kalistenikę, choć jestem w tym cienki. To z drugiej strony plus, bo zaczynając z najniższego szczebla można mieć nadzieję, że przyjemna wspinaczka w górę będzie trwała długo, zanim osiągnę maks swoich możliwości i zacznie się deprymujący regres. Kupiłem paraletki, poręcze, koła gimnastyczne, linę, literaturę; zacząłem ćwiczyć prostsze rzeczy: kruka, półwagi, dipy na poręczach i kołach gimnastycznych, stanie na głowie, śmiganie góra dół po linie. Niestety, wszystko się posypało gdy złamałem rękę we wrześniu. Pewnie na ćwiczeniach – pomyślicie. A skąd. Wchodziłem po drabinie na strych, aby czyścić komin przed sezonem grzewczym. Pośpiech, brak podparcia w 3 punktach, byle jaka drabina stojąca na śliskich kafelkach, pewność siebie. Przecież chodzę po drzewach, wspinam się po linie to jak mogę spaść z jakiejś drabiny? No i spadłem, z wysokości może 1 metra. Śmieszna wysokość, ale wystarczyło by konkretnie połamać kość promieniową w kilku miejscach i na kilka stron. Pierwsze słowa faceta od rentgena jak zobaczył zdjęcie: – Oj, szybko pan z tego nie wyjdzie… Dziś mam wszytą płytkę metalową, która spaja odłamki kości wkrętami. Za może pół roku, jak się zrośnie, to mi wyjmą. Na razie, gdy robią prześwietlenia mówią, że jeszcze nie ma pełnego zrostu. Tyle o złamanej ręce. Pamiętajcie – uważajcie z drabiną. Wygląda niewinnie, a można się konkretnie załatwić. Ja biegi przeszkodowe i kalistenikę mam na razie, albo dożywotnio z głowy. 

Pierwszy raz na SUP

Fajną zajawkę podłapałem latem, nad Jeziorem Białym w Okunince – pływanie SUP-em – deską pompowaną, na której się stoi i wiosłuje jednym wiosłem. Dobry sport wodny bo cichy, przyjazny przyrodzie, nie hałasuje, paliwo stanowią - tak jak w rowerze - mięśnie człowieka. Do tego tani i łatwy logistycznie. Jedyni wkurzeni, którym możemy podpaść to.. wędkarze, gdy im wpłyniemy w żyłkę. SUP-owanie to w zasadzie bardziej rekreacja wakacyjno – urlopowa, ale można to też traktować sportowo i wyczynowo. Są zawody na SUP-ach, są fajne, długie wyprawy. Nie wiele zdążyłem popływać do początku września; już bym się rwał do SUP-a znowu ale ciągle nie zrośnięta ręka mnie wstrzymuje. Boję się coś w tej konstrukcji zruszyć, nie chciałbym znowu napytać sobie biedy.

Pielgrzymka biegowa do sanktuarium w Kodniu (sierpień 2022)

Modelarstwo

To pierwsza z robótek wszelakich, do których mnie z wiekiem coraz bardziej ciągnie. Modelarstwo to moje hobby z czasów młodzieżowych. Jak obserwuję grupy na Facebooku od modelarstwa kartonowego to widzę, że takich Panów po 40-tce, co sobie po 30-tu latach przypomnieli, że wycinanie i sklejanie, to w sumie relaksujące jest, jest całkiem wielu. Skleiłem to prostą katedrę Notre Dame, (darmowy model z internetu), to dokończyłem stary samolot z Małego Modelarza. Nic imponującego, medalu mi za to nie dadzą, pomnika nie postawią, ale frajda była. Sklejałem nawet z ręką w gipsie, palce prawej ręki z gipsu wystawały, więc coś tam się dało przytrzymać.


Malowanie

Też nieco dziubałem, ale podobnie jak wszystkie poprzednie aktywności – w stopniu miernym. Trochę podróżowały moje obrazki z ubiegłego roku; były na wystawie „Barwą i Kreską” Polskiego Stowarzyszenia Nauczycieli Plastyków i na wystawie „Nowy Horyzont” – wystawa twórczości bialskiego środowiska plastycznego. Nic w akrylu nowego nie robiłem czego bardzo żałuję i biję się w pierś. Będąc na zwolnieniu próbowałem akwareli. Wszyscy mówią – tania ale trudna technika. To prawda. W oleju czy akrylu, jak coś sknocisz, to możesz to poprawić. W akwareli, gdzie kolory nakłada się od jasnego do ciemnego, jak popsujesz, to już na amen. Niby można wyciągać wilgotną chusteczką, ale to już nie to. Ślad najczęściej zostaje. Pomalowałem trochę akwarelowych rzeczy, ale na razie wyglądają jak prace szkolnych uczniów więc mocno się nie chwalę. Może więcej poćwiczę, to coś zacznie wychodzić. Jak prawie z wszystkim – bez pracy, poświęconych godzin, nabieraniu praktyki, nic nie wyjdzie. 


Książki

Przeczytałem i przesłuchałem 24. To podobnie jak w roku wcześniejszym (25), ale znacznie mniej, niż w latach wcześniejszych (wtedy po około 40). Widać wyraźną korelację pomiędzy liczbą przeczytanych książek z ilością wybieganych kilometrów. Po prostu mniej treningów oznacza mniej czasu spędzonego z audiobookiem na uszach. Jest to jeden z powodów, dla których chciałbym znowu trochę więcej biegać, gdyż głównie wtedy słucham.

Co czytałem – o tym się dłużej rozwodzić nie będę. Były to rzeczy różne bardzo: raz mało ambitna ale lekka i przyjemna w odbiorze literatura beletrystyczna (sensacja, kryminał, fantastyka), innym razem dziaderska klasyka – trudna, ale przedstawiająca bogactwo innych światów. W sensie, wartości, mentalności, postrzegania świata i archaicznego słownictwa, które mnie nie zraża, lecz przyciąga. W najbliższym czasie postaram się coś napisać o ciekawszych pozycjach, ale bez pośpiechu i napinki.

Tymczasem wszystkiego najlepszego w Nowym Roku. Wiem, że wojna, zarazy, inflacje; na mój konserwatywny nos czuć coraz bardziej antycznym Rzymem IV i V wieku po Chrystusie – gnijącym od środka, najeżdżanym z zewnątrz przez witalnych i nie bojących się ryzyka barbarzyńców, ale może to tylko rojenia dziadersa. Nie narzekam jednak i nie rwę szat bo raz, że w tym konflikcie cywilizacji w coraz mniejszym stopniu czuję się stroną; dwa, że dla mnie ten rozpoczynający się rok wygląda wstępnie w miarę optymistycznie. Mam parę fajnych pomysłów. Oby tylko nie przechwalić dnia przed zachodem słońca. Zobaczymy, na ile starczy mi determinacji i co Bóg da.

Na małego nurka też znalazł się czas..

czwartek, 22 grudnia 2022

Herbertów trzech - 3/3

Frank Herbert

    To musiało być chyba w liceum, lata 90-te, kiedy czytałem powieść „Diuna” Franka Herberta. Pamiętam miękką okładkę i opasłe tomiszcze. Dla nastolatka, jakim wówczas byłem ciągnęło się to to, dłużyło się, ale dotrwałem do końca i generalnie wrażenia były pozytywne. Świat przyszłości, gdzie ludzie podróżują pomiędzy planetami, o wpływy walczą potężne rody Harkonnenów i Atrydów. Super nowoczesna technika przeplatała się z reliktami rodem jakby ze średniowiecza: zakon wiedźm Bene Gesserit, walki wręcz. Owszem, było to może infantylne, ale mi wówczas nie przeszkadzało. No i w końcu Arrakis - tytułowa Diuna (ang. wydma) – pustynna planeta bogata w cenny surowiec – przyprawę – wielce pożądaną w kosmicznym uniwersum. Żyją na niej pół-dzicy Fremeni (ang. „free men” – wolny człowiek) i zdecydowanie za mocno przerośnięte dżdżownice – czerwie, czyhające na ryzykantów chcących zebrać przyprawę. Było w tej książce sporo fajnych pomysłów. Najbardziej utkwiła mi w pamięci inicjacja młodego księcia Paula z rodu Atrydów. Sprawdzanie, czy jest godny bycia głową rodu przez matkę wielebną Bene Gesserit. Wiedźma przyłożyła do szyi chłopca zabójczy gom dżabbar, aby nie próbował uciekać i poddała testowi, podczas którego młody książe musiał utrzymać dłoń w skrzynce z… bólem [LINK do fragmentu książki]

Książka, ba - wręcz cała saga, okazała się na tyle głośna, że z czasem powstały rożne adaptacje universum Diuny. Jeszcze w czasach 16-bitowej Amigi 500 grałem w grę komputerową Diuna 2. Walczyło się z innymi rodami o panowanie na pustyni, harvesterami zbierało przyprawę, rozbudowywało bazę. Dziś gra uważana jest za babcię współczesnych gier strategicznych czasu rzeczywistego (RTS).


Jest też gra planszowa „Diuna”, grałem w nią rok temu raz czy dwa. Przyzwoita, dosyć rozbudowana, można spróbować. No i film. Pierwszą ekranizację, tę z 1984 roku w reżyserii Lyncha pamiętam tylko z tego, że grał w niej Sting i była epicka scena dosiadania czerwia pustyni.

Rok temu wszedł na ekrany kin film „Diuna” w reżyserii Denisa  Villeneuve'a. To w mojej ocenie jeden z najzdolniejszych współczesnych reżyserów kina komercyjnego. Obok Tarantino, Eastwooda, Scotta, Gibsona, czy odstawionego na bok Jacksona – ścisła czołówka. Po bardzo dobrym "Sicario" i świetnym "Łowcy Androidów” oczekiwałem od tego reżysera wiele i się nie zawiodłem. Film to dłuuugie 2,5 godziny czarowania przede wszystkim obrazem. Monumentalizm wszystkiego, minimalistyczne wnętrza. Fabuła opowiedziana wolnym tempem, ale zgrabnie: mniej więcej tak, jak pamiętam treść książki z czasów liceum. Widać mnóstwo inspiracji kulturą arabską (Fremeni) i wyraźnych skojarzeń z eksploatacją ropy (przyprawa) przez bogatych najeźdźców (Harkonnenowie i Atrydzi) w naszym świecie. Główni aktorzy dobrze wypadli. Całość mniej przegadana i dużo bardziej mroczna niż wszelkie "Gwiezdne wojny", do których nie mogłem się nigdy specjalnie przekonać. Reżyser nie raczy widza scenami  homoseksualnych obrzydliwości, nie przesadził z nachalnym i wyglądającym sztucznie „ubogaceniem” obsady kolorowymi aktorami, więc za to ma u mnie duży plus.  Ogólnie film się Denisowi udał.


Być może narzekać będą ci, co nie znają uniwersum Diuny z gier czy książek, wychowani na fontannach bajeranckich efektów specjalnych, infantylnym kinie superbohaterskim. Przez ponad dwie godziny mogą się nudzić. 

Kinowa „Diuna” z 2021 roku była pierwszą, z zapowiadanych dwóch części filmu. Kolejna ma wejść na ekrany w listopadzie 2023 roku. Czekam z nadzieją, że znowu będzie dobrze.

poniedziałek, 19 grudnia 2022

Herbertów trzech - 2/3

Matthew Herbert

"Kaktus" nr. 7/8 2001

Jeszcze 20 lat temu, w czasach bardziej bujnego życia studenckiego słowo „Herbert” łączyłbym pewnie w pierwszej kolejności nie ze Zbigniewem, a z Matthew Herbertem. To brytyjski muzyk kojarzony głównie z muzyka elektroniczną. Facet ma już 50 lat i niewiele mniej lat muzycznego doświadczenia - podobno tworzył już muzykę jako kilkuletni chłopiec. Najpierw grywał na instrumentach klasycznych: skrzypce, fortepian, klawisze. Gra w orkiestrze. Potem przyszedł czas na łączenie tego wszystkiego z nowomodną elektroniką. Zasłynął w latach 90-tych, w złotych czasach muzyki house – techno wydając płyty „Around the House” (1998) i „Bodily Functions” (2001). Łączył w nich delikatny, micro-house z elementami jazzowymi. Klimatu płytom nadawała swoim wokalem amerykańska śpiewaczka jazzowa włoskiego pochodzenia, potem nawet czasowo jego żona – Dani Siciliano. Herbert bardzo chętnie bawił się w remiksy  i stąd powstała płyta „Secondhouse Sounds: Herbert Remixes” (2002).

W kolejnych latach muzyk dalej eksperymentował, próbował nowych rzeczy. A to kawałki bardziej jazzowe a mniej elektroniczne, a to DJ set, a to eksperymentalna płyta złożona z dźwięków wydanych przez… świnię: od narodzin po śmierć w rzeźni. Tej ostatniej płyty nie słuchałem i słuchać nie chcę. Oczywiście wszystkie dźwięki Herbert komputerowo szatkuje, przetwarza, zapętla. Nagrywa dyktafonem, robi sample, następnie skleja bity. Koleżanka ze studiów opowiadała mi kiedyś, że trafiła w Anglii do pubu, gdzie siedział sobie Herbert i tworzył muzykę za żywo, lepioną na bieżąco z dźwięków wydawanych przez... gości lokalu. Mogła mnie oczywiście wkręcać, ale znając Herberta myślę, że to bardzo prawdopodobne. 

W ostatnim roku Matthew Herbert poszedł w tworzenie muzyki filmowej nagrywając ścieżkę dźwiękową do policyjnego thrillera BBC „The Responder” (u nas znany jako „Policjant”). Wyszedł dosyć klimatyczny ambient, niezbyt jednak porywający. Najnowszy projekt to kolaboracja z murzyńską wokalistką Barbarą Panther. Jej rodzice uciekli z Rwandy gdy miała ledwie 3 lata, znaleźli schronienie w Europie. Teraz, już jako osoba dorosła nie chce wracać do Rwandy lecz żyje w Berlinie, robi muzykę i narzeka na otaczającą ją zewsząd „białą supremację”. Płyta nagrana z Herbertem nosi nazwę „Muramuke”. Widoczne w tekstach zaangażowanie w prawdziwe bądź urojone problemy świata nie zaskakuje, gdyż Herbert kojarzony jest światopoglądowo ze środowiskiem ludzi o sercu po lewej stronie. To lamentuje nad faszyzmem na Facebooku, to wzdycha jak koleżanka - coś o białej supremacji, o wzrastającej przemocy politycznej, itd. W związku z tym jest mile widzianym gościem w zachodnich mediach lewicowych takich jak BBC i The Guardian.

Pomijając przekaz ideologiczny, z którym pewnie bym się nie utożsamiał, doceniam muzyczny kunszt Matthew Herberta. Choć już z fascynacji muzyką elektroniczną wyrosłem; dawno przestałem śledzić nowości na rynku muzycznym, recenzje, zapowiedzi; do płyt Herberta lubię wracać. Zdarza mi się posłuchać zwłaszcza tych starszych płyt, które znam najlepiej. Micro-house plus jazz; piękny zmysłowy wokal Dani Siciliano – to w moim odczuciu ciągle brzmi dobrze i świeżo. Z remiksów świetnie wypada przebój Louiego Austen’a w stylu retro – „Hoping”, potem bardziej nowocześniejsze „Highlife” Mono, „Ezio” Motorbass i bardzo znany „Sing it Back” Moloko. Polecam.