środa, 24 września 2008

IV Bieg Katorżnika


Na pomysł wzięcia udziału we tej nietypowej imprezie wpadłem wiosną bieżącego roku. Ukończyłem właśnie jeden półmaraton, niewiele potem maraton. Było fajnie a jakże, ale zbliżał się powoli maratonowy „sezon ogórkowy” – lato. Oczywiście można było znaleźć w kalendarzu jakąś imprezę i o tej porze roku, ale w upale biega się ciężko, trudno poprawić życiowy rekord. Z drugiej strony miałem chęć na małą odmianę, swoisty odpoczynek od ulicznych biegów. Wziąłem zatem udział w zawodach na orientację: najpierw DYMnO, następnie zaliczyłem Wielkopolską Szybką Setkę. Ciągle jednak miałem ochotę na więcej.

Tym to sposobem skusiłem się na start w kolejnej, czwartej edycji Biegu Katorżnika. Słyszałem o nim już wcześn
iej z jednego z czasopism poświęconych bieganiu. Wiedziałem, że jest to przełajowy bieg na dystansie około 7 kilometrów po bagnach, szuwarach, błocie, zalanych polderach (polder to taki zbiornik przeciwpowodziowy) wokół Jeziora Posmyk, niedaleko Lublińca. Organizatorem imprezy jest Wojskowy Klub Biegacza „Meta” i komandosi z 1 Pułku Specjalnego w Lublińcu. Poczytałem w Internecie trochę więcej o zawodach, obejrzałem filmy na portalu „You Tube”. „Hm…, bardzo nietypowo to wszystko wygląda, ciekawe jak dam sobie radę?” – pomyślałem i zgłosiłem się.

Gdy w piątkowy wieczór, w przeddzień biegu eliminacyjnego dojeżdżałem w okolice Częstochowy lało niemiłosiernie. Pioruny co chwila rozświetlały niebo, wiatr łamał gałęzie, uszkodził znaki. Dawno nie widziałe
m takiej wichury. W myślach zastanawiałem się jak owa burza wpłynie na naszą trasę biegu, która i tak przecież nie miała być łatwa. Ile przybędzie wody w rowach, ile nowych zatopionych gałęzi. Wtedy jeszcze nie zdawałem sobie sprawy ze szkód znacznie poważniejszych i o wiele bardziej przykrych. Tego feralnego wieczoru wiele osób straciło dach nad głową.
Szczęśliwie późnym wieczo
rem dojechałem do bazy zawodów, która mieściła się w Ośrodku Szkoleniowo – Rekreacyjnym „Silesiana” nad Jeziorem Posmyk. Była godzina 22.30, przyszli katorżnicy spali już twardym snem w hali sportowej ośrodka. Światła nie było w wyniku burzy. Starając się nikogo nie budzić, z latarką czołówką na głowie „przeprowadziłem” się z samochodu do hali i ułożyłem do snu. Buczący agregat prądotwórczy przeszkadzał drażniąc nieprzyzwyczajone do takich dźwięków uszy, ale usiłowałem zasnąć za wszelką cenę. Następnego dnia czekał nas ciężki dzień.

16 sierpnia, sobota. Zerwałem się w miarę szybko chcąc dopełnić formalności w biurze zawodów i kilka godzin przed biegiem zjeść pożywne śniadanie. Formalności poszły gładko, także z posiłkami nie było problemu. Przy ośrodku funkcjonuje restauracja i podczas zawodów można było wykupić specjalny bon, za który otrzymywaliśmy posiłek. Gdy uzupełniwszy energię wróciłem do bazy część osób dopiero się budziła. Dla nich nie było pośpiechu, startowali później niż ja. Organizator nie będąc w stanie puścić równocześnie na trasę wszystkich ponad ośmiuset zgłoszonych podzielił ich na pięć grup. Każda z nich liczyć miała mniej niż 200 uczestników, ale, jako, że aż 160 osób spośród zgłoszonych nie dojechało z takich czy innych powodów grupy były mniejsze. Pierwsza startowała o jedenastej, pozostałe cztery w godzinnych odstępach. Ostatnia o 15tej po południu. Dwadzieścia procent najlepszych zawodników z każdej godziny eliminacji miało prawo wystartować w biegu finałowym następnego dnia.
Już podczas zgłoszenia, niewiele myśląc zapisałem się do pierwszej grupy biegu eliminacyjnego. Startowała o jedenaste
j i ostatecznie liczyła 137 osób. Pozostało mi mało czasu. Przygotowałem strój wykorzystując porady wyczytane wcześniej w czasopismach biegowych i zasłyszane od byłych katorżników. Organizator groźnie zapowiadał, że po biegu ubrania będą nadawać się tylko do wyrzucenia. Założyłem, więc stare spodnie biegowe z lycry, starą bawełnianą koszulkę i również stare sportowe buty z wplecionym pomiędzy sznurówki chipem do pomiaru czasu. Ponoć bardzo ważną czynnością przedstartową miało być mocne zawiązanie i zaklejenie sznurówek taśmą tak, by uniemożliwić zgubienie buta w bagnie podczas biegu. Sznurówki owszem zakleiłem, ale niezbyt solidnie tylko łącząc taśmą luźne ich części ze sobą. Jak się później okaże miałem swego niedbalstwa pożałować mniej więcej w połowie biegu. Do tego jeszcze numer startowy na piersi przypięty agrafkami, na dłonie założyłem zwykłe robocze rękawiczki gumowane od wewnątrz. Miały zabezpieczyć ręce przed pocięciem o ostre trzciny i gałęzie. Ponoć warto jeszcze założyć piłkarskie ochraniacze na golenie gdyż w zalanych błotnistych rowach czyhają zatopione belki i konary a o które łatwo się poranić. Nie miałem takich nagolenników a nie chciałem ich specjalnie kupować. Wystartowałem bez nich licząc, że zwykłe długie spodnie wystarczająco mnie ochronią. W ten sposób byłem gotowy do drogi.
Im bliżej jedenastej tym więcej osób zbierało się przed linią startu. Oprócz katorżników byli ich znajomi, rodziny, kibice. Niestety pomimo intensywnej promocji i reklamy imprezy oglądających nie było zbyt wielu. Po
goda nie dopisała, kropił lekki deszczyk, w oddali czasem zagrzmiało. Szkoda, ale na warunki atmosferyczne nikt nie ma wpływu.
Na kilka minut przed startem zaczynam rozgrzewkę by uniknąć ewentualnych skurczy. Powoli staję na linii startu zajmując dogodne miejsce. Podobno by przejść eliminacje bardzo istotny jest start. Na początku można jeszcze wyprzedzać. Później jest bardzo trudno gdyż szerokość trasy ograniczona białymi taśmami liczy średnio 2 - 3 metry. Na dalszych odcinkach wyprzedzanie jest albo niemożliwe a
lbo bardzo utrudnione.

Zbliża się decydujący moment. Komentator jak może najlepiej podkręca atmosferę. Widzę napięcie rysujące się na twarzy kogoś stojącego obok. Sam też czekam w napięciu, nogi prawie rwą się do przodu. W końcu start! Wszyscy prosto z nabrzeża biegną tak jak prowadzą taśmy, czyli prosto do…. jeziora. Wskakujemy z wielkim pluskiem, zebrani goście i przedstawiciele mediów robią zdjęcia - później będzie im trudno, większość trasy prowadzi przez gęstwiny i jest trudno dostępna. W jeziorze usiłuję dobrać najszybszą i najbardziej ekonomiczną metodę poruszania. Trudno mi się zdecydować, wody jest po pas. Próbuję płynąć, ale w butach to ciężka sprawa. Przechodzę na szybki marsz po dnie pomagając sobie rękami. Na razie nie jest źle, czołówkę widzę i jest całkiem niedaleko. Start był w miarę udany.
Pierwszy etap jeziorny kończy się szybko, ociekając wodą wybiegamy na brzeg. Pędzę po wyznaczonej drodze chy
ba kilkaset metrów. Staram się biec w miarę szybko, wyprzedzam parę osób poprawiając nieco swoją pozycję. Tu jest to jeszcze możliwe. Za chwilę trasa znowu skręca do jeziora. Mozolnie przesuwamy się w wodzie brodząc po pas pomiędzy trzcinami a otwartą wodą. Ktoś przede mną biegnie w koszulce z Biegu Rzeźnika. Przepychając się wśród trzcin myślę sobie, że fajnie byłoby wystartować kiedyś i w tym ciężkim biegu górskim.
Dalej ponownie wybiegamy na brzeg, potem znowu wąskie przejście w trzcinach i jezioro. Tym razem etap jeziorny jest znacznie dłuższy - przesuwamy się po jego płytkiej zatoce na przeciwległy brzeg. Deszcz ciągle kropi, w oddali grzmi, woda jest stosunkowo ciepła. Sięga raz po kolana innym razem po piersi.
Dno jest dosyć muliste, w nogach plączą się jakieś wodne rośliny. Tuż przy mnie plusnęła mała rybka wystraszona niecodziennymi gośćmi i wielką ich liczbą. Trochę czuć zapach bagiennego rozkładu, ale nie jest on tak intensywny jak się spodziewałem. Być może smród był w rzeczywistości większy, ale moje zmysły nastawione na wysiłek i rywalizację ignorowały słabsze impulsy.
W końcu osiągamy p
rzeciwległy kraniec jeziora. Wybiegamy na brzeg, biegniemy wśród trzcin, potem wśród podmokłych traw. Wydeptana i ubłocona ścieżka jest nierówna i śliska, trzeba bardzo uważać by nie wywinąć orła. Z czasem taśmy ograniczające trasę prowadzą do jakiegoś rowu. Wskakujemy wszyscy bez zastanowienia w czarną toń; woda jest wyraźnie zimniejsza niż w jeziorze. Korytem rowu idziemy tylko przez chwilę, po chwili mozolnie gramolimy się na brzeg, zgodnie z wytyczoną katorżniczą ścieżką.
Jesteśmy gdzieś w połowie drogi, od startu upłynęło pół godziny, może trochę więcej. Trudno mi dziś szczegółowo opisać, ile razy wska
kiwaliśmy do jeziora a ile do rowu. W każdym razie budowniczy trasy zadbał, aby uczestnicy tej oryginalnej zabawy nie narzekali na nudę. Trasa biegu wiła się na wszystkie strony prowadząc raz do jeziora, innym razem wśród trzcin, potem na brzeg, wśród błotnistych traw, trochę po lesie, później znowu do rowu, potem na brzeg i znowu do jeziora. Zgodnie z przewidywaniami z wyprzedzaniem było bardzo ciężko. Trochę już opadłem z sił i dałem się wyprzedzić kilku osobom. Później trochę odetchnąłem i sam wyprzedziłem kogoś bardzo wyczerpanego. Wszystkie te przesunięcia były jednak bardzo trudne, trasa była wąska i śliska. Przez większość czasu biegliśmy wężykiem jeden za drugim nierzadko ostrzegając o niebezpieczeństwach. Nieprzyjemną „niespodzianką” były zwłaszcza konary drzew zatopione w błotnistych rowach. Brodząc w nich po pas słyszałem, od czasu do czasu krzyki i przekleństwa. Ktoś pewnie uderzył nogą o ukrytą, podwodną przeszkodę. W takich momentach ochronne nagolenniki bardzo się sprawdzały.
Mniej więcej w połowie tr
asy zauważyłem to, czego się obawiałem: Taśmy oklejające sznurówki dawno gdzieś znikły i but się rozwiązał. W każdej chwili mogłem go zostawić w ssącej, błotnistej mazi. Nie zatrzymałem się jednak, bo nie chciałem stracić cennego miejsca w szeregu. Na razie but trzymał się jakoś nogi, ale nie biegło się wygodnie. Na domiar złego numer startowy przypięty na piersi trzymał się już tylko na dwóch agrafkach. Gdy oddech zawodnika za mną trochę się oddalał miałem sekundę lub dwie by zaciągnąć sznurówki mocniej. Na zawiązanie nie było czasu. Męczyłem się, ale miałem nadzieję, że tak jakoś dotrę do mety.
W którymś momencie wpadłem do dołu wypełnionego błotem sięgającym ponad kolana. Było to tym razem prawdziwe gęste błoto a nie czarne i wodniste jak to zwykle w rowach. Wyciągam nogę, ale już …. bez buta! Jasna cholera! Najszybciej jak mogę wkładam rękę w gęstą maź szukając zguby. Nie mogę znaleźć! Koledzy z tyłu mnie mijają - jeden, drugi, trzeci. Ktoś widząc mnie siedzącego po pas w błocie z ręką zanurzoną w nim po bark pyta czy wszystko w porządku. Szlag mnie trafia, bo wiem, że jestem na granicy załapania się do biegu finałowego lub nie. Nie ukrywam, że bardzo chciałem przejść do finału. Sekundy poszukiwań wydają się minutami, przez moment rozważam, czy nie pobiec do mety bez buta. Nie mogę jednak, bo był to but z chipem a więc nawet gdybym dotarł do mety nie kalecząc gołej stopy to nie zmierzono by mi czasu. W końcu czuję pod ręką jakąś bezkształtną, błotnistą bułę. Jest but! Wyciągam, szybko płuczę w pobliskim rowie, wkładam na nogę i biegnę dalej. Podejrzewam, że jutrzejszy bieg finałowy dla mnie już przepadł, ale chcę walczyć do końca.
Druga połowa tras
y wcale nie była „z górki”. Numer startowy wisiał już tylko na jednej agrafce. Zerwałem go niosąc dalej w ręku. Gdy chwilowo potrzebowałem obu rąk do podparcia przy wychodzeniu z rowu – numer lądował w zębach. Na szczęście coraz bliższe dźwięki muzyki dochodzącej z ośrodka wypoczynkowego pocieszały, że jesteśmy już blisko, coraz bliżej mety. Przy trasie coraz częściej widać było fotografów czyhających na efektowne potknięcia katorżników oraz grupki kibiców. Przeskoczyłem przez jakiś betonowy mostek z metalowymi barierkami, który widziałem już w filmie z poprzedniej edycji. Potem jeszcze kawałek rowem, potem do jeziora, przejście pod pomostem przy ośrodku wypoczynkowym, ale jeszcze nie tym naszym. Wybiegamy z jeziora już bardzo zmęczeni, ale mety jeszcze nie widać. Taśmy kierują nas pod mostkiem nad rowem. Dalej trasa kluczy wśród podmokłego lasu, znowu jakieś błota, na szczęście już nie takie głębokie. Sięgają raz po kostki innym razem po kolana. Gdzieś po drodze jest kolejny mostek, pod którym musimy się przecisnąć, dla odmiany zmontowany naprędce z gałęzi i konarów. Wybiegam nareszcie z błota, katorżnicza ścieżka prowadzi wśród drzew, pod górkę. Słyszę już znajomy głos komentatora, to już naprawę niedaleko! Trasa ciągle nie jest nudna, tym razem taśmy niespodziewanie skręcają do jakiegoś budynku. Biegnę schodami w dół do zadymionego pomieszczenia, które wygląda na łazienkę lub piwnicę, lecz mającą najlepsze lata za sobą. Po drodze znowu gubię but - tym razem z drugiej nogi. Szkoda mi czasu na zakładanie, meta jest tuż, tuż. Pędzę po betonowych schodkach z butem w ręku w kierunku piaszczystej plaży nad jeziorem, zebrani kibice klaszczą dopingując. Mobilizuję resztki sił, jeszcze tylko jakaś mała przeszkoda, pod którą trzeba się przeczołgać. Wbiegam na pomost utykając; mokry i ubłocony od stóp do głów. W jednym ręku but, w drugim numer startowy. Szczęśliwy przekraczam metę i odbieram niezwykłą nagrodę. To srebrna „Podkowa Katorżnika” wisząca wraz z tabliczką na grubym łańcuchu. Ciężki kawał żelastwa, ale bardzo oryginalny i moim zdaniem ładny. „Medal” waży 4 kilogramy i z pewnością będzie się wyróżniał w kolekcji pamiątkowych medali z zawodów. Dopiero, gdy opłukuję się z błota w jeziorze zauważam, że przybiegłem bez skarpet. Jedną wiem gdzie straciłem - pewnie w tym błocie gdzie wessało mi but z chipem. Gdzie drugą? Nie pamiętam. Mniejsza o to, i tak były na straty. Dumnie dźwigając podkowę idę najpierw pod prysznic, następnie zmienić ubranie i na obiad. Czas odpocząć i ochłonąć z wrażenia.

Bieg eliminacyjny ukończyłem na 30tym miejscu, spośród 137 zawodników, którzy
dobiegli. Czas: godzina i trzydzieści minut. Zwycięzca mojej grupy przybiegł na metę po godzinie i 23 minutach. Niepotrzebnie obawiałem się, że nie przejdę do finału. Niektórzy pomimo ukończenia eliminacji zrezygnowali z ponownego startu. Organizator postanowił, zatem przepuścić z każdej grupy aż 50 pierwszych osób. Panie, których wcale nie brakowało były klasyfikowane oddzielnie. Ci, którym nie udało się przejść do drugiego etapu nie musieli pakować manatków. Mogli z tym samym chipem i numerem startowym wystartować w Nieoficjalnych Mistrzostwach Polski w biegu tyłem na dystansie około 1500 metrów. Rozgrywane były następnego dnia, tuż po finale Katorżnika. Kolega, który wziął w nich udział był zadowolony a jednocześnie zaskoczony, że długotrwały bieg tyłem jest tak męczący.

Wróćmy jednak do Biegu Katorżnika. W sobotę wieczorem część osób wyjeżdżała, część odpoczywała przed jutrzejszym startem w finale lub w biegu tyłem. Niedaleko biura zawodów odbywał się festyn. Muzyka, piwo, pieczone kiełbaski. Co kto lubi. Pokazywano też sprzęt wojskowy. Przed sceną odbyły się pierwsze dekoracje. Nagrody w klasyfikacji drużynowej (Galernik TEAM) wręczał sam generał Roman Polko.
Jakoś nie miałem ochoty na ostre hulanki, wolałem odpocząć i przygotować się do niedzielnego startu. Jedno symboliczne piwo z grupką znajomych i poszedłem spać.

Niedziela, 17
sierpnia. Po przebudzeniu wyjazd do Lublińca po zaopatrzenie i zaspokojenie potrzeb duchowych. Po powrocie śniadanie i przygotowania do startu w biegu finałowym, który miał odbyć się w południe. Tym razem byłem mądrzejszy o doświadczenie. Założyłem to samo ubranie, które choć mokre nie było wcale w strzępach. Najważniejsze to dobrze zakleić sznurówki. Teraz już zrobiłem to porządnie. Końcówki sznurówek skleiłem ze sobą a następnie wplotłem pomiędzy język buta a wiązanie. Całość dodatkowo okleiłem kilkakrotnie taśmą prowadzać ją okrężnie od górnej powierzchni stopy do środkowej części podeszwy. Teraz na rozwiązanie nie było już szans. Numer startowy po prostu przyszyłem w czterech rogach do koszulki. Byłem gotowy do biegu.
Tuż przed startem przeżyłem jeszcze nerwową chwilę. Nie zauważyłem, że ktoś „pożyczył” moje rękawiczki, które schły na wieszaku przy wejściu do hali sportowej. Dziesięć minut przed startem a ja już biegłem. Nie, nie do mety. Na parking gdzie w samochodzie miałem za
pasowe rękawiczki. Pięć minut przed południem pojawiłem się na linii startu. Już trochę zdyszany, ale to zamiast rozgrzewki. Nie zdążyłem oddać torby do depozytu, więc zostawiłem ją u komentatora. Ten lekki poślizg sprawił, że nie dopilnowałem by mieć dobre miejsce na starcie. Stałem raczej z tyłu czekając na wystrzał startera.

Równo w południe start! Razem z 154 osobami (w tym szesnastoma paniami) wskoczyłem ponownie do jeziora. Nie będę tu już opisywał dokładnie biegu finałowego, bo trasa była bardzo podobna. Nie była jednak identyczna, lecz nieco krótsza. Po eliminacjach część osób narzekała na poważne wychłodzenie stąd by tego uniknąć organizator postanowił zmniejszyć katorżniczy dystans. Początek nie poszedł mi najlepiej, ale źle też nie było. Chyba opanowałem już w miarę szybką a jednocześnie ekonomiczną metodę poruszania po dnie jeziora. Po wyjściu z wody dłuższy etap biegowy, na którym dałem się niestety wyprzedzić sporej grupce katorżników. Dalej sceneria znana już z poprzedniego dnia: szuwary, błota, rowy melioracyjne, las, jezioro. Wody
czasem po kolana innym razem po pas. Raz nawet wpadłem po szyję. Przyznam, że nie miałem już takiego ciśnienia na wynik jak poprzedniego dnia. Wtedy chyba bardziej się eksploatowałem chcąc przejść do biegu finałowego. Teraz chciałem po prostu ukończyć, najlepiej na w miarę przyzwoitym miejscu. Biegłem spokojnie nie przeżywając już tak dramatycznych chwil. Buty porządnie zawiązane trzymały się nogi, numer startowy też był na swoim miejscu. Najbardziej emocjonująca była końcówka. Miałem już w miarę ugruntowaną pozycję, do której zdążyłem się przyzwyczaić. Zawodnicy za mną i przede mną byli dosyć daleko. Na ostatnim kilometrze jakaś grupa katorżników konsekwentnie mnie doganiała zmuszając do ostrego podkręcenia tempa. Ostatnie metry po pomoście biegłem sprintem czując na plecach oddech innego zawodnika. Wpadłem na metę z czasem godzina i 11 minut. Zająłem 38 miejsce. Kolega za mną był zaledwie sekundę wolniejszy. Odebrałem kolejny 4 – kilogramowy „medal” - Podkowę Katorżnika, tym razem w złotym kolorze. Gdzie ja powieszę te wszystkie trofea? Jeszcze tylko kilka pamiątkowych zdjęć, potem prysznic i obiad. Oczywiście można było później obejrzeć dekoracje zwycięzców. Bieg Katorżnika wygrał Kamil Mstowski z czasem godzina, jedna minuta i 29 sekund. Spośród pań najszybsza była Agata Bąk (nota bene startująca w Katorżniku po raz pierwszy), która przybiegła po godzinie i piętnastu minutach i czterdziestu siedmiu sekundach. Gratulacje!

Czas na podsumowanie. Jaki jest tak naprawdę ten Bieg Katorżnika? Gdyby ktoś zmuszał mnie do określenia tej imprezy jednym słowem to z pewnością wybrałbym słowo „ORYGINALNOŚĆ”. Nietypowe było w tej imprezie prawie wszystko: poczynając od terenu, po którym ścigali się zawodnicy, poprzez formę rywalizacji (eliminacje z podziałem na grupy, potem finał; rywalizacja indywidualna i zespołowa) a kończąc na niezwykłym pamiątkowym medalu. Nawet taki drobiazg jak koszulka, którą tak jak inni dostałem w pakiecie startowym była ciekawie zaprojektowana i znacznie odbiegała od standardu. Na każdym kroku widać było starania organizatorów o to, by Bieg Katorżnika miał swój styl, swój charakter, nie był kolejnymi zwykłymi zawodami, jaki
ch wiele w Polsce.
No dobrze - powie ktoś, a jak ludzie? jak klimat? Klimat na Katorżniku był nieco inny niż na ulicznych biegach długodystansowych, bardziej militarny. Jest to oczywiste, jeśli pamiętamy, kto imprezę organizuje. Odniosłem wrażenie, że wśród zawodników mniej było chuderlaków i niepozornych panów w średnim wieku jak to zwykle na maratonach a więcej ludzi młodych, krótko ostrzyżonych i dobrze zbudowanych. W każdym razie atmosfera wśród uczestników była bardzo w porządku, podobna do znanej mi ze zwykłych biegów. W trakcie zawodów nie widziałem rywalizacji za wszelką cenę, po trupach, po plecach innych zawodników. Ludzie ostrzegali się wzajemnie o ukrytych pod wodą belkach i korzeniach. Gdy było zbyt wąsko czekali cierpliwie w kolejce na swoją kolej. Wiele było przypadków, że kontuzjowanym zawodnikiem zajął się inny do czasu przybycia pomocy wysłanej przez organizatorów. Oczywiście zdarzały się i potknięcia, przy tak nierównej trasie to nic dziwnego. Sam niechcący nastąpiłem koledze na but ściągając mu go z nogi. Przepraszałem go później dwukrotnie; było mi głupio, ale przecież nie zrobiłem tego specjalnie.
Organizacja imprezy była bardzo dobra, choć jak zwykle można coś zrobić by była jeszcze lepsza. Z punktu widzenia uczestnika wydaje mi się, że po drodze powinni stać obserwatorzy wyznaczeni przez organizatora do kontroli i pilnowania porządku oraz do ewentualnej pomocy kontuzjowanym. To wszystko oczywiście kosztuje, skądś tych ludzi trzeba wziąć i dla organizatora to niema
ły kłopot. Gdy jednak czytam później, że jeden z zawodników spędził w tych błotach ponad 3 godziny opiekując się innym, kontuzjowanym do czasu nadejścia pomocy utwierdzam się w przekonaniu, że tacy obserwatorzy – ratownicy bardzo by się przydali.

Podsumowując Bieg Katorżnika to impreza ciekawa i bardzo oryginalna. Warto przyjechać za rok do Lublińca i wziąć udział w tej nietypowej zabawie. Słowa zabawa użyłem tutaj zupełnie świadomie, bo Katorżnik to nie zawody dla tych, co chcą śrubować czasy, co do sekundy. Tu nie o to chodzi, liczy się kolejność, bo trasa co roku jest trochę inna a poza tym nigdy nie wiadomo, kto i jak będzie biegł przed tobą. To wszystko ma znaczenie i niezależnie od nas wpływa na końcowy czas. Bieg Katorżnika jest, zatem doskonałą zabawą, dobrym przerywnikiem pomiędzy zwykłymi, sztampowymi biegami ulicznymi. Nie twierdzę, że każdy musi pokochać taplanie się w błotach pod Lublińcem, ale przyjechać choć raz i doświadczyć samemu jak to jest - naprawdę warto. Niezapomniane wrażenia gwarantowane.

Na koniec jeszcze kilka porad dla zainteresowanych wzięciem udziału w Biegu Katorżnika w przyszłym roku.


1. Ubranie. Organizator „gwarantuje”, że po biegu będzie się ono nadawało do kosza, ale jest to raczej reklamowe hasło mające dodać imprezie dramatyzmu. Owszem widziałem kilku w podartych spodniach, ale większość, łącznie ze mną dobiegła w ubraniu całym, jedynie mocno ubłoconym. Ubierz stare rzeczy, ale jeśli ich nie masz to włóż nowe, przypuszczalnie i tak przetrwają Katorżnika.


2. Sznurówki. Od tego w zasadzie powinienem zacząć, bo to najważniejsza rzecz. Zawiąż je dobrze i koniecznie oklej taśmą, wielokrotnie. Oklejone sznurówki wypleć pomiędzy język a wiązanie i jeszcze raz dodatkowo oklej wokół całego buta. Zrób wszystko, by się nie rozwiązały.


3. Numer startowy. Przypięcie go za pomocą małych, złotych agrafek, które dostaniesz od organizatora to nie jest najlepszy pomysł. Zachowaj je na zwykłe zawody. Jeśli masz starą koszulkę to po prostu przyszyj do niej numer startowy.


4. Nagolenniki. Warto je mieć, lecz nie uważam by były niezbędne. Ja miałem długie spodnie i po dwóch startach miałem trochę sińców na kolanach i trochę zadrapań. Nie było to jednak nic poważnego, dlatego uważam, że długie spodnie powinny wystarczyć. Krótkie spodenki i nieosłonięte nogi uczynią bieg dużo mniej przyjemnym.

5. Rękawiczki. Bardzo przydatne, wystarczą zwykłe gumowane od wewnątrz rękawiczki robocze sprzedawane w sklepie z chemikaliami po dwa złote. Na rękawiczki rowerowe nie ma co wydawać pieniędzy bo nie wiem w czym mogły by być lepsze od tych zwykłych.


6. Jak ćwiczyć by wygrać? O to trzeba już spytać zwycięzcę. Moim zdaniem najistotniejsze są zdolności biegowe, choć Bieg Katorżnika biegiem tak naprawdę nie jest. Okazji do biegu nie ma tam przecież wiele. Ważna jest ogólna wytrzymałość, ćwiczenia ogólnorozwojowe. Istotne są mięśnie brzucha, należy umieć wielokrotnie podnosić wysoko kolana, bo trzeba to robić szybko by sprawnie wydostać się z rowów.


7.
Stając na starcie spróbuj zająć jak najlepsze miejsce: z przodu i po stronie, w którą będzie pierwszy zakręt. Będziesz miał większe szanse na znalezienie się w czołówce. Po starcie przyciśnij ile się da, wykorzystaj miejsca gdzie można wyprzedzać. Pędź do przodu i nie martw się zadyszką – odpoczniesz na etapach jeziornych gdzie o wyprzedzanie trudno.

8.
Panie pewnie spytają a jak ze smrodem, szczypawkami, pijawkami, pająkami? Nieprzyjemne zapachy nie były znowu takie intensywne. Miejscowej fauny nie ma się co obawiać, oprócz wspomnianej rybki nie widziałem niczego. Żadnych szczypawek, pająków, pijawek. Wyścig jest zbyt dynamiczny by cokolwiek miało okazję nas ugryźć lub się przyssać.

P.S. Zdjęcie pierwsze (ja we własnej osobie, gdzieś w połowie trasy) i czwarte (Agata Bąk przed startem finału. Jeszcze nie wie, że wygra) - Agencja Fotograficzna Foto Art z Lublińca. Plakat pochodzi ze strony organizatora. Pozostałe zdjęcia są moje.

7 komentarzy:

Anonimowy pisze...

Ładne panie startują w tym biegu ;) .

Zachęciłeś mnie tym opisem, już dawno o tym myślałem, ale nie usmiechała mi się podróż przez pół Polski tylko na kilka kilometrów biegu.

W przyszłym roku chyba jednak się zdecyduję. Latem i tak startuję nie wiele, więc raz mogę zaszaleć. A może uda się to zgrać np. z jakimś wypadem w góry? Tak czy inaczej pewnie się spotkamy w Lublińcu za rok :)

Paweł Antoni Pakuła pisze...

Ach, te panie:), Jeśli już o kobietach mówimy to bardziej niż urodę podziwiam ich charakter - to, że mają odwagę ścigać się z facetami w jakimś błocie, trzcinach i rowach melioracyjnych.

Jeśli chodzi o wyjazd na Katorżnika to start kosztuje chyba 70 zł. Niektórzy narzekali, że to dużo, ale ja tak nie uważam, bo za to masz tak naprawę dwa noclegi i dwa biegi. Eliminacje w sobotę i finał w niedzielę. I ten "bieg" wcale nie jest krótki - niby tylko kilka kilometrów a wszystko trwa w sumie dwie godziny i więcej.

Jeśli jechałbyś w przyszłym roku to pamiętaj by nie korzystać z usług taksówkarzy w Lublińcu. W tym roku byli bardzo pazerni i za podwiezienie kilka kilometrów z miasta do ośrodka wzięli od kolegi 80 zł. Lepiej przejść się piechotą (to około 6 km za miastem) lub poczekać na busa podstawionego przez organizatorów.

Pomysł by połączyć Katorżnika z wyjazdem w góry jest jak najbardziej słuszny. Upieczesz dwie pieczenie na jednym ogniu. Sam tak zrobiłem w tym roku.

Przyszłych wakacji jeszcze nie zaplanowałem ale możliwe, że się w Lublińcu pojawię znowu na tej "błotnej kąpieli":)

Paweł Antoni Pakuła pisze...

Grzesiek,

Tak sobie pomyślałem o jeszcze jednej rzeczy: W góry po Katorżniku fajnie jechać ale jak ktoś ma własny samochód. Bo jeśli nie to jak poradzisz sobie dźwigając w plecaku "medale" z Katorżnika? 8 kg brzęczącego żelastwa jako bagaż to mały dyskomfort przy wspinaczce...

A jeśli wygrasz to będzie jeszcze więcej:)

Anonimowy pisze...

Dzięki za porady!

Co prawda latem mam napięty terminarz, ale myślę, że jakiś weekend da się wygospodarować, a z tymi górami.. Samochodem nie bardzo mi się usmiecha jechać taki kawał drogi, ale może byśmy się umówili na mały trening w górach? O ile Twój samochód przeżyje do przyszłego roku ;) .

Paweł Antoni Pakuła pisze...

Wstępnie Grzesiek jestem jak najbardziej za, tylko trudno mi powiedzieć co będę robił w przyszłe wakacje. Obecnie szukam pracy i jeśli nie znajdę czegoś satysfakcjonującego to czmychnę za granicę. Wtedy wszystko się zmieni.

W każdym razie jeśli będę na Katorżniku za rok swoim samochodem to mogli byśmy spokojnie gdzieś wyskoczyć po zawodach (jeśli dostałbym urlop). Dokładniej będziemy się umawiać, jak będą się zbliżały zawody.

snow-tubing.pl pisze...

Moja siostra biegła rok temu i powiedziała, że było super dlatego ja w tym roku też spróbuję o ile uda mi się zapisać bo słyszałem, że kilkadziesiąt minut po rozpoczęciu zapisów nie ma już miejsc :)

Paweł Antoni Pakuła pisze...

Musisz w takim razie pilnować kiedy będą zapisy i czekać z palcem na klawiaturze. Na niektóre biegi jest teraz strasznie dużo chętnych, minuta i po zapisach. Z Biegiem Rzeźnika było w tym roku masakryczne. Powodzenia.