(VIII Ekstremalna Impreza na Orientację Skorpion)
(Batorz, 20 – 22 luty 2009)
Siedzę właśnie w fotelu i wspominam zawody, które rozegrały się w miniony weekend na Roztoczu. Wrażeń było pełno; próbuję to wszystko pozbierać i ułożyć w relację. Wszystko trochę na gorąco i trochę niezgrabnie. Jestem obolały, ale jeszcze w niezłej formie. Trochę zakwasów i parę odcisków to drobiazg. Za tydzień znikną a pozytywne wrażenia z zawodów będę pamiętał jeszcze bardzo długo.
Skorpion to jedna z ekstremalnych imprez liczona do Pucharu Polski w Pieszych Maratonach na Orientację. Rozgrywany jest zimą na Lubelszczyźnie. Organizatorem jest Klub Imprez na Orientację „Inochodziec” (Oddział Miejski PTTK Lublin). Kierownikiem i budowniczym trasy jest Paweł Szarlip zaś Sędzią Głównym Sławomir Juraszewski. Zawody przeznaczone są dla wytrzymałych piechurów i biegaczy dobrze obeznanych z mapą. Sztuka polega na pokonaniu pieszo 50 lub 100 km na orientację w limicie odpowiednio 14 i 26 godzin. Po drodze należy odnaleźć 16 lub 21 Punktów Kontrolnych (PK). Na krótszej trasie przewidziano dodatkowo dwa zadania specjalne (strzelanie i most linowy). Mapa kolorowa w skali 1:50.000 obrazuje sytuację sprzed trzydziestu lat.
Nie był to mój pierwszy Skorpion. Rok wcześniej uczestniczyłem w siódmej edycji rozgrywanej w Krasnobrodzie koło Zamościa. Wtedy była to moja druga setka, także nieukończona. Zaliczyłem połowę PK (13 z 26) poddając się po 22 godzinach. Popełniłem kilka poważnych błędów nawigacyjnych, warunki też nie rozpieszczały. Leżało trochę śniegu a temperatura przy silnym wietrze spadała do -15 stopni Celsjusza. W przewidzianym limicie czasu przeszła tylko jedna osoba z 27 na liście.
Tym razem miałem nadzieję wypaść lepiej. W ciągu roku nabrałem nieco doświadczenia w nawigacji, poćwiczyłem trochę formę. Ponadto byłem głodny dobrego wyniku po bardzo nieudanym starcie na Nocnej Masakrze. Przygotowałem się teoretycznie studiując pouczające artykuły na napieraj.pl odnośnie startu w pieszych maratonach zimą, o nawigacji, o taktyce. Tak jak każdy ze zgłoszonych marzyłem by ukończyć cały dystans, ale powiedziałem sobie, że zadowolę się każdym wynikiem lepszym od zeszłorocznego. Jeszcze kilka dni przed startem byłem w bojowym nastroju, ale dzień przed wyjazdem zmiękłem. Spojrzałem na stronę z prognozą pogody i przeczytałem, że odczuwalna temperatura sięgnie -17 stopni Celsjusza. Optymizm ze mnie uszedł jak z przebitego balonu. Nastawiałem się na ostre bieganie, ale przy minus siedemnastu to ja sobie nie pobiegam. Nigdy na zawodach ani nawet na treningach nie biegałem w takiej temperaturze. Nie miałem pojęcia jak to będzie. Rozważałem czy nie zakuć się w zbroję z pięciu swetrów i mozolnie maszerować licząc, że się uda. Pocieszające było to, że identyczne warunki będą mieli wszyscy startujący. Zapowiadało się bardzo ciężko. Po głowie chodziły mi słowa jednego z zawodników rajdów przygodowych, który doradzał jak przejść setkę zimą. „Przygotuj się na drogę krzyżową i nie bądź zaskoczony, gdy nadejdzie” – pisał. No to się przygotowałem. Spakowałem plecak i raźno acz z niepewną miną wyjechałem w piątek 20 lutego w kierunku Batorza.
Miejscowość, która miała stać się bazą zawodów leży w południowej części województwa lubelskiego, na Roztoczu Zachodnim. Ma charakter rolniczy i turystyczny. Warunki przyrodnicze okolicy Batorza zapowiadały ciekawą przeprawę. Teren wokół jest dosyć pagórkowaty (najwyższe wzniesienie: Sowia Góra 310 m. n.p.m.). Tuż przy miejscowości funkcjonuje wyciąg narciarski. Okoliczne wzgórza porośnięte są lasami i przeorane licznymi wąwozami. Sieć rzeczna jest uboga. Generalnie okolica wyglądała całkiem malowniczo.
Droga do miejsca zawodów zajęła mi kilka godzin. W Lublinie, siedząc w dworcowej restauracji rozgrzewałem się czytając artykuły z „Globtrotera” o Egipcie i pustyni Atacama. Na przekór pogodzie za oknem. Po trzech godzinach czekania podjechał autobus do Batorza. Podróżowaliśmy upchani jak sardynki w puszce. Uczniowie wracający na weekend do domu plus spora grupa uczestników Skorpiona. W drodze zamieniłem kilka słów z niepozornym i niewysokim chłopakiem jadącym także na zawody. Po chwili rozmowy okazało się, że jest to nie kto inny a Michał Jędroszkowiak, jeden z najlepszych zawodników w pieszych maratonach na orientację w Polsce.
Baza rajdu mieściła się w Gminnym Ośrodku Kultury. Przybyliśmy około półtorej godziny przed startem. Po przyjeździe można było skorzystać z dodatkowej atrakcji zapewnionej przez organizatorów – zwiedzania miejscowego muzeum. Tym razem nie poszedłem, wolałem się spakować i odpocząć po podróży. Czasu nie pozostało wiele. Prawie do końca wahałem się, co zabrać na trasę i jak się ubrać. Wyjścia były dwa: albo wersja lekka, typowo biegowa albo wersja ciężka. Ostatecznie zaryzykowałem ubierając się lekko. Pomyślałem, że jeśli nastawię się tylko i wyłącznie na marsz to z pewnością nie ukończę. Znając siebie zaliczyłbym niejedną nawigacyjną wtopę i nie miałbym czasu w zapasie na ukończenie rajdu w limicie. Pozostawała ryzykowna w tej temperaturze wersja biegowa dodatkowo mobilizująca do szybszego przemieszczania. Ubrałem oddychającą koszulę na długi rękaw, bluzę i cienki ortalion. Na dole legginsy, stuptuty i trailowe buty. W plecaku zapasowy windstoper, rękawiczki polarowe, apteczka i termos z litrem gorącej herbaty (po przygodach na Masakrze zrezygnowałem z wykorzystania camelbaka zimą). W przedniej torbie dwie pary skarpet na zmianę, dwa batony, żel energetyczny w tubce, komórka, kompas, długopis. Byłem gotowy.
Pół godziny przed startem organizatorzy wyjaśniają zebranym ostatnie wątpliwości. Paweł Szarlip, który rozstawiał punkty kontrolne nie pozostawił nikomu złudzeń: warunki na trasie są takie, że mamy prze….ne. O 20tej wieczorem pada sygnał do startu. Wyruszyły 34 osoby w tym dwie kobiety. Wyszedłem jako jeden z ostatnich, 6 minut po starcie. Nie ma się dokąd śpieszyć, na stu kilometrach będzie jeszcze mnóstwo czasu by dogonić nadgorliwych.
Na początku idę szybkim krokiem, podbiegam tylko na płaskim by się ogrzać. Dobrze pamiętam porady Pawła Dybka, według którego nie ma co szarżować na początku. Trasa do PK 1 prowadzi wzdłuż miejscowości na północ, potem odbija polną drogą na północny zachód. Mozolnie wchodzę pod górkę widząc ścieżkę wydeptaną przez zawodników idących przodem. Już na początku uświadamiam sobie, że o istnieniu dróg można zapomnieć. Wszystko jest przykryte 20 – 30 centymetrową warstwą śniegu. Zwykle nie widać gdzie jest droga a gdzie pole. Tym bardziej nocą. Nawiguję wspomagając się konturami lasów, wydeptanymi śladami i sznurem światełek. Bez problemów podbijam pierwszy punkt.
Ludzie wychodzący z jedynki szli na północny zachód w kierunku Węglinka. Sam wybrałem własny, nieco okrężny wariant przez Aleksandrówkę. Liczyłem, że środek wsi będzie odśnieżony a to pozwoli mi przebiec 2 km i nadrobić trochę do czołówki. Przedarłem się jakoś do wsi na azymut (prowadziła do niej droga, ale tak jak wszystkie inne w tych warunkach – nie istniała) i pobiegłem kilka kilometrów. Wyprzedziłem cześć zawodników, dobiegłem do zachodniego krańca Węglinka i dalej wzdłuż lasu, na azymut na północ. PK 2 to podobnie jak pierwszy punkt początek wąwozu na skraju lasu. Podbijam bez problemu. Grzeję czym prędzej do trójki bo za sobą widzę ścigający mnie rząd światełek.
Do PK 3 zmierzam także swoim wariantem obchodząc las od północy. Nie widzę żadnych śladów, tuż za mną napiera jakiś inny, nieznany mi zawodnik. Zaczynam mieć coraz więcej wątpliwości odnośnie swojego ubrania. Ubrałem się lekko licząc na bieganie. Ale jak tu biegać w takim śniegu? Biegnąc musiałbym wykonywać ruchy przypominające ćwiczenie „skip A”. Więcej na tym stracę energii niż zyskam czasu. Nie mając wyjścia zarzucam bieganie na rzecz szybszego, rozgrzewającego marszu.
Do trójki położonej przy miejscowości Blinów dochodzę bez problemów. W rozgałęzieniu wąwozów podbijam punkt. Kolega za mną czeka na partnera, więc mam chwilę by się urwać do przodu. Droga do PK 4 to znowu dwa kilometry po wsi. Można chwilę pobiec. W połowie drogi odbiłem prosto na punkt licząc na odśnieżoną polną drogę. Błąd, droga jest zasypana jak każda inna. Brnę po kolana w śniegu stawiając stopy dokładnie w miejsca śladów idących przede mną. Marsz nie jest wtedy tak wyczerpujący. Być może lepiej było wejść na punkt łukiem od wschodu, dłuższa trasa, ale może droga przez las była odśnieżona. Nie ma co gdybać, nie poszedłem tamtędy więc się nie dowiem.
Przy czwórce pierwsza nawigacyjna wtopa. Jest mgła, widoczność sięga 10ciu, 15tu metrów. Nie mogę znaleźć ambony myśliwskiej, która jest punktem kontrolnym. Po stracie około 15 minut trafiam w końcu na ambonę. Pomogły mi warstwice i ślady ludzi z czołówki. Przy punkcie zgrabiałymi od zimna rękoma wyciągam termos z gorącą herbatą i przegryzam batona. Twardy jak kamień. W międzyczasie doszedł mnie inny z zawodników (Tomek Korzański). Z czwórki do PK 5 droga jest łatwa, prowadzi w większości przez dwie wsie odśnieżonymi drogami. Od dziś kocham odśnieżone drogi. Znowu kilka kilometrów biegu, potem marsz na przełaj przez pola. Po drodze uświadomiłem sobie, że nie czuję kciuka! Jasna cholera, ruszam nim na wszystkie strony, rozgrzewam. Wychodząc na trasę ubrałem rękawiczki bez palców, takie, w których zwykle trenuję. Co też mi strzeliło do głowy? Na szczęście miałem w plecaku zapasowe, polarowe. Zmieniłem je jak najszybciej i czucie w palcu wróciło.
PK 5 to rozgałęzienie wąwozu na dole. Przy punkcie pali się ognisko, Chłopcy (chyba ze Strzelca) grzeją wodę i notują, kto przybył. Mają dla mnie dobre wieści: jestem trzeci, prowadzi Marcin Krasuski (Warsaw Heroes) przed Michałem Jędroszkowiakiem (Squad). Mam około pół godziny straty do Michała. Chciałbym utrzymać pozycję, więc nie tracę czasu i wychodzę na kolejny punkt.
Droga do PK 6 prowadzi koło gospodarstw Kolonia Dąbrowa. Jest o tyle łatwo, że znaczna część drogi jest wyjątkowo odśnieżona. Znowu spokojny, rozgrzewający trucht; przy kapliczce, kilkaset metrów na przełaj w kierunku lasu i bez przygód podbijam punkt. Zmierzam do kolejnego. Z PK 6 do PK 7 przejście w miarę łatwe, szczęśliwie odśnieżonymi drogami. Nie wiem, jakim sposobem, ale trochę pokręciłem to łatwe przejście. Uśpiłem czujność i wyszedłem na ulicę w Wierzchowiskach nie wiedząc dokładnie, w którym miejscu. Skierowałem się ulicą na północ zamiast na południe, w kierunku mostu. Po chwili zorientowałem się w błędzie, ale musiałem wracać i znowu zaliczyłem 10 minut straty.
Punkt Kontrolny 7 był na 34 kilometrze i leżał jak zwykle w wąwozie. Podbiłem go bez problemów, nawet za bardzo nie pamiętam jak wyglądał. Dobrze natomiast zapamiętałem PK 8. Sprawił mi najwięcej problemów na pierwszej połowie trasy. Szedłem w jego kierunku na azymut według mapy i po śladach Marcina i Michała. Po dłuższym marszu w śniegu przez pola dotarłem do kapliczki, która była doskonałym punktem ataku. Byłem przekonany, że jestem w Kolonii Godziszów. Coś jednak nie pasowało. Ślady chłopaków prowadziły dalej, w okolicy nie było ani wzgórza ani zabudowań zaznaczonych na mapie. Wydawało mi się to nieprawdopodobne, ale stwierdziłem, że Marcin z Michałem coś pokręcili. Wróciłem kawałek wcześniej i z „punktu ataku” namierzyłem się na „punkt kontrolny” – drzewo na szczycie wzgórza. Poszedłem na azymut w tym kierunku, ale nic się nie zgadzało; były jakieś krzaczory, ale żadnego wzgórza. Byłem kompletnie zdezorientowany. W międzyczasie doszli mnie dwaj inni zawodnicy. Po chwili konsultacji skierowali się dalej po śladach prowadzącej dwójki. Sam nie bardzo wiedziałem, co robić. Nie chciałem iść bezmyślnie po czyichś śladach będąc kompletnie zielonym, gdzie jestem. Wkurzałem się tą dużą stratą i miałem coraz czarniejsze myśli. Przez moment wyobraziłem sobie, że ślady przede mną to nie ślady chłopaków a miejscowego gospodarza, który szedł do swojej konkubiny w sąsiedniej wsi. To by dopiero było. Zbliżał się świt, poranny chłód dawał się coraz bardziej we znaki. Nie wiem, jaki zimno było, ale na pewno zimniej niż -10 stopni. Organizator podaje, że temperatura sięgała – 20 stopni. Twarz trochę mi zesztywniała, więc wykrzywiałem ją na wszystkie strony starając się rozgrzać. Musiałem wyglądać komicznie. Ortalion i plecak miałem cały oszroniony, coraz realniejszy wydawał mi się powrót do bazy w ekspresowym tempie, bez dalszego szukania PK. W końcu zdecydowałem się na ostatnią deskę ratunku - krok desperacki i ostateczny: zejście do najbliższej miejscowości i spojrzenie na jej nazwę wypisaną na znaku drogowym lub przystanku autobusowym. Zszedłem do wsi, ale znaków nie musiałem szukać. W jednej z chałup paliło się światło. Była ok. 4 rano, ktoś jeszcze nie spał lub już się obudził. Zapukałem i przez drzwi zapytałem (człowiek bał się otworzyć) o nazwę miejscowości. Antolin! Wszystko stało się jasne. Maszerując w śniegu, we mgle i nocą straciłem poczucie przebytego dystansu. Myślałem, że jestem niedaleko punktu a tymczasem byłem dopiero w połowie drogi. Dopiero wówczas skierowałem się na szczyt poszukiwanego wzgórza i podbiłem punkt. Niestety w całym zamieszaniu koło PK 8 straciłem około godziny i sporo sił.
Droga do PK 9 nie nastręczała większych problemów. Można było pobiec przez wieś Piłatkę i dalej polnymi drogami w kierunku Batorza. Nastał świt i ukazał się piękny zimowy pejzaż. Całkowicie oszronione drzewa i pola szczelnie przykryte białą, puchową kołdrą. Gdyby nie inne okoliczności pędziłbym po aparat i robił zdjęcia. Optymizm powoli wracał, ale martwiłem się o stopy. Podejrzane uczycie w butach skłoniło mnie do zmiany przemoczonych skarpet. Niestety tak jak się obawiałem pojawiły się pierwsze odciski. Nie były jeszcze specjalnie dokuczliwe, więc bez oporu ruszyłem dalej. Po zmianie skarpet poczułem się lepiej, gdzie się dało podbiegałem, nawigacja nie stanowiła już problemów. Idąc na azymut w kierunku widocznego z daleka skraju lasu (tam miał być skraj wąwozu a przy nim punkt) stawiałem stopy w miejsca śladów Marcina i Michała. Było nieco lżej niż przy samodzielnym torowaniu drogi w śniegu. Podbiłem ostatni punkt pierwszej pętli i udałem do bazy. Tym razem wybrałem autorski wariant obchodząc wąwóz od wschodu. Liczyłem na odśnieżone drogi w okolicy gospodarstw i ich lepszą przebieżność. Na drogach się zawiodłem, ale po wyjściu na ulicę dobiegłem do bazy i zameldowałem u sędziów. Było tuż po siódmej rano, wróciłem z pierwszej połowy po 11 godzinach. Udało mi się utrzymać trzecią pozycję. Michał wyszedł podobno pół godziny wcześniej. Marcina w bazie nie widziałem, byłem przekonany, że prowadzi. W sumie nie było źle, powiedziałbym nawet, że bardzo dobrze.
Na przepak poświęciłem około 20tu minut. Wymieniłem buty na trekingowe, zmieniłem skarpety, założyłem cieplejszą kurtkę, posiliłem się, przygotowałem kolejny termos z gorącą herbatą. W międzyczasie do bazy dotarło kilka osób, które były tuż za mną. O 7:26 wyszedłem na drugą pętlę kierując kroki do PK 11. Punkt położony był w rozgałęzieniu dużego wąwozu, za sporym lasem na wschód od Batorza. Poszedłem najkrótszą drogą, przez las. Naiwnie liczyłem, że w lesie będzie mniej śniegu. Później pomyślałem, że korzystniejszym wariantem mogło być obiegnięcie do punktu łukiem od północy (przez Wólkę Batorską, z kontrolowanym wyjściem poza mapę) i atak od północnego zachodu. Wariant dłuższy, ale chyba mniej wyczerpujący. Ostatecznie poszedłem krótszą trasą; leśnymi drogami i na azymut przez las a potem pole. Nie widziałem przed sobą żadnych śladów, Marcin z Michałem musieli wybrać inny wariant. PK 11 podbiłem bez kłopotu, ale był to koniec moich sukcesów na tegorocznym Skorpionie. Dalsza część trasy wyszła dużo gorzej.
Punkt dwunasty (początek wąwozu na 58 kilometrze) dał mi nieźle popalić. Już z daleka pachniał problemami. Leżał w środku dużego lasu, na początku wąwozu. Skierowałem się do niego na wprost, tak jak prowadziły ślady prowadzącej dwójki. Potem ślady dziwnie skręciły na południe, więc poszedłem swoją drogą, prosto do punktu. Zszedłem do wąwozu na skraju lasu i poruszałem wzdłuż niego, w kierunku PK 12. We właściwym wyborze drogi upewniały mnie ślady, które ponownie widziałem przed sobą. Chłopcy zapewne też tędy szli. Po dłuższej chwili marszu ślady przede mną zawróciły. Pewnie ktoś się rozmyślił i wybrał inny wariant. Sam poszedłem dalej będąc w miarę przekonanym gdzie jestem. Później było coraz mniej wesoło. Im dalej przemieszczałem się wzdłuż wąwozu tym mniej zgadzało się z mapą. Po jakimś czasie stwierdziłem, że muszę z niego wyjść i się rozejrzeć. Wyszedłem, rozejrzałem się na wszystkie strony i byłem po raz drugi kompletnie zdezorientowany. W żaden sposób nie mogłem dopasować otaczającego mnie terenu do mapy. Tam gdzie powinien być las było szczere pole, tam gdzie pole był las. Ale wtopa, wpadłem w czarną dziurę i kompletnie nie wiedziałem gdzie jestem. Traciłem cenny czas. Stałem bezradnie na szczycie wzgórza kombinując jak wybrnąć z beznadziejnej sytuacji. W oddali słyszałem szczekające psy. Może znowu zejść do gospodarstw i spytać o nazwę miejscowości? Wtem na horyzoncie zauważyłem idącą postać. Pewnie ktoś miejscowy lub uczestnik trasy na dystansie 50 km. Niewiele myśląc skierowałem się w jego stronę chcąc zapytać gdzie właściwie jestem. Nie było to zbyt chwalebne, ale tonący brzytwy się chwyta, więc biegłem do niego jak do mamusi. Dopiero, gdy się zbliżyłem zobaczyłem, że jest to… Michał Jędroszkowiak! Głupio mi było pytać go o trasę, przecież rywalizujemy na tym samym dystansie. Było już jednak za późno na odwrót. Zapytałem Michała równie szczerze jak bezczelnie czy wie gdzie właściwie jesteśmy, bo ja się kompletnie zagubiłem. „Nie wiem, sam od dwóch godzin tu błądzę” – odpowiedział. Michał był wściekły, bo szukając dwunastki stracił mnóstwo czasu. Narzekał na przemęczenie pracą i słaby dzień. Pochyliliśmy się nad mapą i po wspólnych konsultacjach Michał ustalił naszą prawdopodobną pozycję. Skierowaliśmy się razem do dwunastki i już bez przygód podbiliśmy punkt. Była to jednak musztarda po obiedzie. Obaj straciliśmy tam dużo czasu, Marcin Krasuski był przypuszczalnie daleko.
Przez następne kilka punktów szliśmy razem. Od czasu do czasu podbiegaliśmy, gdy tylko warunki temu sprzyjały. Michał miał więcej sił i mobilizował mnie do przyspieszenia tempa. Średnio dawałem radę, więc kilkakrotnie proponowałem by grzał do przodu nie patrząc na mnie i ścigał Marcina. Wyszło jednak tak, że dalej napieraliśmy razem, maszerując od punktu do punktu. Z nawigacją większych problemów już nie było. Zajmował się nią głównie Michał, ja tylko zerkałem na mapę i kompas zgadzając się na proponowane warianty. Bardziej ufałem jemu niż sobie. Bez trudu podbiliśmy PK 13, potem PK 14. Na piętnastce zaliczyliśmy lekkie wahnięcie wchodząc na punkt po łuku, okrężną drogą. PK 16 zaliczyliśmy bez problemów, PK 17 także. Niby większych problemów nie było, ale sytuacja stawała się coraz trudniejsza. Tempo mieliśmy bardzo wolne, około 3 km/h. Na ostatnich punktach nie można było liczyć na żadne odśnieżone drogi. Brnęliśmy w śniegu raz po śladach Marcina innym razem własnym wariantem. Najczęściej najkrótszą możliwą drogą. Szedłem w milczeniu za Michałem będąc coraz bardziej zmęczonym i wychłodzonym. Trekingowe buty Jack Wolfskin przemokły i zrobiły się nieprzyjemnie ciężkie. Stuptuty Raidlight zdążyłem po raz kolejny porwać. Na butach i stuptutach wisiały bąble lodu obciążając dodatkowo nogę.
Kryzys dopadł mnie szybko a ja równie szybko się poddałem. O zejściu z trasy pomyślałem dochodząc do ulicy pomiędzy PK 17 a PK 18. Znalazłem sobie w głowie przekonujące powody. Było około 17tej a my mieliśmy bardzo wolne tempo poruszania. Do mety pozostało 20 km, więc idąc tym tempem, co dotychczas i tak nie zmieścimy się w limicie. Ponadto do tej pory dwa razy korzystałem z pomocy innych. Pomógł mi przypadkowy gospodarz podczas kompletnego zagubienia przy PK 8, potem pomógł mi Michał przy PK 12. Gdybym więc nawet dotarł do mety w limicie to i tak nie było by to czyste, w pełni samodzielne przejście. A tylko takie daje mi satysfakcję. Obecność drugiej osoby sprawiała, że można było walczyć do końca, ale coraz poważniej bałem się o zdrowie. Buty miałem kompletnie przemoczone, a właśnie zbliżał się zmierzch i zapowiadała kolejna mroźna noc. Obawiałem się odmrożeń palców u stóp. Chciałem ukończyć Skorpiona, ale nie za cenę uszczerbku na zdrowiu. Po wyjściu na ulicę spojrzałem na mapę. Droga prowadziła do Otrocza, stamtąd do Zdziłowic i dalej do Batorza. Można szybko złapać stopa, hup, siup - za chwilę gorący prysznic, obiad full wypas i ciepły śpiworek. Taka okazja może się więcej nie powtórzyć. Poddałem się pokusie.
Rozstałem się z Michałem, który twardo poszedł samotnie napierać dalej, do końca. Pożyczyłem mu jeszcze czołówkę (on swojej nie wziął na drugą pętlę) i zapasowy windstoper który miałem w plecaku. Szybko zatrzymałem stopa, który podrzucił mnie bliżej bazy. Ostatnie pięć kilometrów znowu przeszedłem. Niedługo po dotarciu do bazy rajdu pożałowałem, że tak szybko złożyłem broń. Było już jednak za późno.
Ostatecznie tegoroczną edycję Skorpiona w wersji 100 km ukończyło w limicie czasu 5 osób z 34 startujących. Najlepszy okazał się Marcin Krasuski (Warsaw Heroes), który ustanowił rekordowy dla tej imprezy czas 23h 57 min. Drugi w kolejności był zespół Nieznani Sprawcy (Maciek Więcek i Tomasz Korzański) zaś jako czwarty dotarł Jerzy Lekki (Lucky Losers). Tuż przed limitem czasu rajd ukończył Michał Jędroszkowiak (Squad). Ja zająłem ostatecznie 9 miejsce. Przeszedłem 80 km nie licząc błądzenia.
W mojej ocenie tegoroczny Skorpion okazał się bardzo udany. Teren zmagań był w miarę ciekawy, organizacja bez zarzutu. Imprezę wspomogli liczni wolontariusze. Znaleźli się sponsorzy, fundatorzy drobnych nagród (Agencja Koncertowo – Promocyjna Max Media Art i Kabaret Ani Mru-Mru). Uczestnicy trasy 50 km mieli dodatkowe atrakcje w postaci strzelania do celu i zjazdów po linie. Na wszystkich uczestników czekał na mecie obfity posiłek, najlepsi otrzymali pamiątkowe dyplomy. Pogoda była trudna, czyli znakomita na ekstremalną imprezę. Wszystko to jest doskonałą rekomendacją by wziąć udział w dziewiątej edycji Skorpiona, za rok. Jeśli organizatorzy „załatwią” warunki pogodowe podobne do tegorocznych to będzie to przypuszczalnie najtrudniejsza setka w Polsce. Warta polecenia szczególnie starym wyjadaczom, zawodnikom powiedzmy z pierwszej dwudziestki Pucharu Polski w Pieszych Maratonach na Orientację. Mniej doświadczeni mogą wybrać się na pięćdziesiątkę, która w tych warunkach wcale łatwa nie była.
O sobie napisałem już wiele, dlatego nie będę tematu szczególnie rozwijał. Jestem zadowolony z wyniku pierwszej pętli i pokonania początku drugiej. Jako przeciętny amator nigdy nie byłem na przepadku tak blisko czołówki. Wszystko posypało się w drugiej połowie trasy. Przegrałem w miejscu, gdzie kończyło się wytrenowanie i przygotowanie fizyczne a decydującą rolę odgrywała mocna psychika. Ona na ostatnich kilometrach ma decydujący głos; dokonuje ostatecznej selekcji i odsiewa ziarna od plew. Ja tego sita nie przeszedłem i zostałem odsiany.
Kończąc gratuluję wszystkim którzy ukończyli całą trasę. Szczególnie gratulacje należą się zwycięzcy, który idąc jako pierwszy torował w śniegu drogę tym, którzy byli za nim. Dziękuję organizatorom za naprawdę dobrą zabawę. Jestem wdzięczny Michałowi za wspólne napieranie, za mobilizację i pomoc przy odnalezieniu PK 12. Bez jego pomocy przypuszczalnie błądziłbym tam znacznie dłużej.
Szkoda, że kolejny Skorpion dopiero za rok. Może za trzecim podejściem uda mi się w końcu ukończyć? Jeśli będę miał możliwość to chętnie spróbuję. Do tego czasu muszę się wziąć w garść i skończyć z tym nie kończeniem. Psycha musi być mocna, inaczej nie ma co jechać.
9 komentarzy:
Ładny opis tych ciężkich godzin. Jak twój palce u nogi bo jeśli dobrze kojarzę wyglądał kiepsko.Dla mnie to było naprawdę wielkie przeżyci i wielogodzinne zmaganie sie ze sobą.Pozdrawiam i do zobaczenia na następnym skorpionie a może i gdzieś wcześniej.
Witaj Marek!
Moje palce wyglądały paskudnie ale były to tylko duże odciski wypełnione krwią. Nic poważnego, już się goją. Odmrożenia na szczęście mnie ominęły, przeziębienie także. Mam jeszcze zakwasy, dosyć mocno czuję łydki i trochę bolą plecy.
Oczywiście gratuluję Ci ładnego wyniku. Byłeś bardzo blisko ukończenia. Pewnie też trochę żałujesz wcześniejszego zejścia, podobnie jak ja. Może za rok wyjdzie lepiej. Musimy w to wierzyć.
Ja również pozdrawiam i do zobaczenia na kolejnej imprezie.
Kapitalne warunki mieliście, a druga pętla to jakaś masakra :) . Oj nie było lekko, nie było!
Napisałeś: "Przegrałem w miejscu, gdzie kończyło się wytrenowanie i przygotowanie fizyczne a decydującą rolę odgrywała mocna psychika. Ona na ostatnich kilometrach ma decydujący głos; dokonuje ostatecznej selekcji i odsiewa ziarna od plew. Ja tego sita nie przeszedłem i zostałem odsiany."
Wiesz gdzie jest problem, to dobry punkt wyjścia. Następnym razem będzie lepiej!
Grzesiek,
No warunki były przednie, ostatnio zimy są byle jakie więc ten śnieg i mróz jaki nam się trafił to była wspaniała rzecz.
Lekko nie było ale Ty też lekko na Włóczykiju nie miałeś, te 60 km w śniegu, szybkim tempem to nie byle co.
Wiem gdzie jest problem ale czy dzięki tej wiedzy będę potrafił z nim walczyć? Oto jest pytanie. Nieraz ludzie dokładnie znają swoje słabości a pomimo wszystko dalej popełniają te same błędy. Zobaczymy, okaże się na następnych startach.
Ja czuje skutki zimna w opuszkach palców u rąk, dziwie sie że w stopach nie czuje.Na małym palcu mam pęcherz wielkości wielkego palucha.Na szczęście kolano nie boli mnie już wcale a na ostatnich KM dawało sie ostro we znaki.łydki dzisiaj masowałem na basenie i regenerowałem w saunie.Chciałem dziś kupić salomony z goretxem lecz niestety u mnie w miescie nie ma.( co ma też plusy bo cholernie drogie)
Paweł,
Mimo wszystko wychodzę z założenia, że jeśli wiesz, co jest nie tak to masz znacznie większą szansę, żeby to poprawić, nawet jeśli przez długi czas nadal będziesz popełniał ten sam błąd.
Oczywiście w Twoim przypadku trudno mówić o błędzie, nie robisz niczego źle, po prostu trzeba zmienić nastawienie, może w końcy przyjdzie taki moment, że sam, bez żadnego wysiłku się przełamiesz a potem to już pójdzie do przodu?
Marek,
basen, sauna to jest to:) A dobre buty też bym sobie kupił, Mnie trekingi na Skorpionie zawiodły, namokły strasznie. Więcej na mokrą pogodę ich nie zabiorę. A Salomony może podrożały bo kurs euro poszedł w górę? Też mam w planach jakieś lepsze buty ale najpierw dobra kurtka z gore. Tego mi najbardziej brakuje.
Grzesiek,
Oczywiście masz rację. Najgorsze jest to, że przed rajdem wiesz, że będą cię czekały kryzysy, wiesz, że będziesz chciał się poddać, że będzie cię kusiło. Znasz mechanizm pokusy, czytałeś o tym wielokrotnie i teraz zarzekasz się że tym razem nie możesz się poddać (ja tak miałem). A przychodzi taki 80ty kilometr i z pełną świadomością podejmujesz decyzję o rezygnacji. Perspektywa przed i w trakcie rajdu jest zupełnie inna.
Ale i tak jestem optymistą:)
Gratuluję wyniku !
Fajna relacja, miło jest czytać i przypominać sobie miejsca w których też byłem ( tylko "troszkę" później niż Paweł :-) )
Na Skorpionie zrezygnowałem bez konkretnego powodu na półmetku. Po raz kolejny zauważam że przepaki wybitnie mi nie służą, moja leniwa połowa wykorzystuje przepaki i odnosi zazwyczaj zwycięstwo :-). Po powrocie do domu miałem ochotę wyjśc na trening, nie czułem żadnego "skasowania" czyli nie walczyłem tak jak należało...
Ale to była doskonała nauczka. Trzy tygodnie później ukończyłem RDS ( niestety poza limitem czasu ) i czuję do dzisiaj że dałem z siebie wszystko - nogi skasowane aż miło :-)
dzięki Yanek!
Wiesz, ja też się poddałem i też bez konkretnego powodu. Tłumaczyłem to sobie na różne sposoby ale tak naprawdę skasowany nie byłem. Byłem zwyczajnie zmęczony. Dziś myślę, że prawdopodobieństwo odmrożeń na tych ostatnich 20tu kilometrach było znikome. Żałuję cholera tych ostatnich 20tu kilometrów. Tak niewiele brakowało.
Jeśli chodzi o skasowanie to to była jedna z zalet Skorpiona: prawie nie można było biegać (ja przebiegłem ok 10 km) i to powodowało, że człowiek nie narzucał ostrego tempa. Dominował marsz a po nim łatwiej dojść do siebie. Dzięki temu chyba sporo osób ze Skorpiona wystartowało 3 tygodnie później w RDS. Nie przejmuj się, że nie ukończyłeś w limicie, ważne, że tę stówę zrobiłeś. To najważniejsze. Wydaje mi się, że lepiej przejść poza limitem ale całość niż być szybkim na początku a potem zejść z trasy przed metą (tak jak zrobiłem ja na Skorpionie). Wydaje się, że forma Ci powoli rośnie, oby tak dalej.
Pozdrawiam i gratuluję 100 km na RDS. Do zobaczenia na następnych rajdach!
Prześlij komentarz