niedziela, 24 maja 2009

Dobrze pobiegać przy żubrze

(IX Półmaraton Hajnowski, Hajnówka 16 maja 2009)

Półmaraton w Hajnówce rozgrywany jest od kilku lat i cieszy się dobrą opinią (wyróżnienie przez portal maratonypolskie.pl). Jego trasa prowadzi przez teren Puszczy Białowieskiej, częściowo także na skraju Białowieskiego Parku Narodowego. Jest to najstarszy park narodowy w Polsce i jeden z pierwszych na starym kontynencie. Chroni dziewicze ostępy leśne (ostatni naturalny las nizinny Europy) wraz z rzadkimi gatunkami fauny i flory. Jego symbolem są żubry, zwierzęta prawie całkowicie wytępione w końcu I Wojny Światowej, obecnie uratowane od zagłady i chronione. Dziś żyje ich w puszczy kilkaset. Trasa biegu prowadzi z miejscowości Białowieża położonej jakby w sercu olbrzymiego kompleksu leśnego (mieści się tu nowoczesne Muzeum Przyrodniczo – Leśne, niedaleko jest Rezerwat Pokazowy Żubrów) w kierunku zachodnim, do Hajnówki. Sama Hajnówka to niewielkie miasteczko zwane niekiedy bramą do puszczy. Wyrusza z niej wąskotorowa kolejka jeżdżąca ku uciesze turystów po okolicznych lasach. Oprócz olbrzymiej puszczy charakterystyczną cechą regionu jest szeroko rozpowszechnione prawosławie. Cerkwie, prawosławni zakonnicy i tamtejsi duchowni w specyficznych strojach stanowią jedną z etnograficznych atrakcji Podlasia.

Na hajnowski półmaraton wybierałem się trochę bez przekonania. Impreza zapowiadała się bez zarzutu, ale ostatnio miałem zbyt napięty grafik startowy. 26 kwietnia – maraton w Krakowie, 2 tygodnie później zawody DYMnO (50 km na orientację) i od razu tydzień później półmaraton. W ciągu trzech tygodni trzy starty. Nie powinno się tak często startować, ale ostatecznie zdecydowałem się do Hajnówki pojechać. Po pierwsze są to jedne z niewielu zawodów długodystansowych rozgrywanych niedaleko mojego miejsca zamieszkania. Chciałem wykorzystać okazję. Po drugie stwierdziłem, że pomimo braku wypoczynku jestem w lepszej formie niż rok temu. Mam duże szanse na poprawę życiówki z Półmaratonu Rejów (1:37). W piątek spakowałem graty i zmieniając trzy razy autobusy dojechałem po południu do Hajnówki. Do wieczora było jeszcze trochę czasu, nigdy tu jeszcze nie byłem wiec chciałem skorzystać z miejscowych atrakcji turystycznych. Zwiedziłem malutkie Muzeum Kowalstwa i Ślusarstwa (wstęp kosztuje „co łaska” – rzecz rzadko już obecnie spotykana). Miałem chęć na Muzeum Kultury Białoruskiej, ale było już zamknięte. Kończąc obchód miasteczka udałem się do prawosławnego Soboru Św. Trójcy. Corocznie odbywa się tam międzynarodowy festiwal Hajnowskie Dni Muzyki Cerkiewnej. Przyjeżdżają chóry m.in. z Białorusi, Serbii, Gruzji, Grecji, Bułgarii, Łotwy. Nie jestem miłośnikiem tego typu dźwięków, lecz przez prawie dwie godziny słuchałem z przyjemnością. Bardzo dobrze, że organizatorzy tak dobrali termin zawodów, że przyjeżdżający biegacze mają równocześnie okazję trafić na festiwal. Znakomity pomysł na promocję miasta. Będąc już zmęczonym udałem się do sali gimnastycznej w pobliskiej szkole - miejsca noclegowego. Wcześniej jeszcze odebrałem pakiet startowy i zajrzałem do środka. Lubię ten moment, czuję się wtedy jak dziecko, które otwiera prezent wytargany z pod choinki. Spojrzałem z ciekawością do reklamówki, co też mi dziś Mikołaj przyniósł. Są rzeczy standardowe (koszulka – niestety większa niż ta, którą zaznaczyłem w zgłoszeniu; jest numer startowy z chipem, worek na depozyt), jest mapa ze szlakami rowerowymi okolicy oraz ofertą agroturystyczną ale i jest niespodzianka: jakieś ususzone zielsko zawinięte zgrabnie w foliową torebkę. „Czy to się pali?” – zaskoczony zapytałem panią, która wydawała pakiety. Okazało się, że jest to specjalne suszone zioło (Bukwica – Melittis melissophyllum), które leczy dolegliwości żołądkowe i może być dodane do nalewki. Kto pędzi bimber, jakieś samogony będzie miał jak znalazł.

Sobota, 16 maja. Najpierw wraz z moją grupą noclegową udaję się do Parku Miejskiego w centrum Hajnówki, w pobliże amfiteatru. Tam będzie uroczyste rozpoczęcie imprezy. Pogoda zapowiada się dobrze, jakieś 14 stopni Celsjusza. Słonecznie, niewielki wiatr. Warunki sprzyjające. Tuż przed startem rozmawiam jeszcze chwilę z nowo poznanym kolegą. To Maciej Szelc, był na DYMnO podobnie jak ja i tak samo przyjechał na półmaraton. Jeszcze tylko uroczyste przemówienie i zaczynamy start honorowy. Przebiegamy symboliczne 200 metrów i wsiadamy do autobusów, które przewiozą nas do Białowieży. Ściśnięty w autobusie oglądam trasę, po której będę za chwile biegł. Puszcza po jednej, puszcza po drugiej stronie. Teren wydaje się płaski, zakrętów niewiele. W Białowieży wysiadamy i mamy prawie godzinę na rozgrzewkę oraz inne przedstartowe czynności. Rozgrzewkę odkładam na sam koniec, najpierw zdjęcia dla przygotowujących się biegaczy. Pstrykam w większości bez pytania, na szczęście nikt nie protestuje. Przy okazji zamieniam słowo ze starszym, bardzo sympatycznym panem z Hajnówki (Leoncjusz Stasiewicz), który także biegnie (kategoria M70). Szczerze podziwiam znacznie starszą ode mnie osobę tak dziarsko wymachującą nogami podczas rozgrzewki.

Równo w południe – start ostry. Razem ze mną około 300 biegaczy rusza z białowieskiego parkingu w kierunku Hajnówki. Oczywiście plan jakiś mam, nie biegnę „na pałę” z myślą, że jakoś to będzie. Znając swoje możliwości podczas treningów tempowych liczę, że powinienem utrzymać tempo w okolicach 4:15 – 4:05 minuty na kilometr. Planuję pierwszą połowę pobiec w tempie 4:15 zaś na drugiej przyśpieszyć do 4:00. Martwi mnie trochę informacja, że trasa nie jest oznaczona na całości, co kilometr. Oznaczenia są ponoć na początku i na końcu trasy. Szkoda, ale jakoś sobie poradzimy.

Pierwsze kilka kilometrów biegniemy po Białowieży. Kibiców niewiele, ale ci, co są uśmiechają się przyjaźnie. Jest sporo zakrętów lekkie pagórki. Na „agrafce” podbieg pod górkę i zwrot o 180 stopni. Uważam na tym podbiegu i zwalniam, nie chcę się zarżnąć już na początku. Chwilę później jest tabliczka z pierwszym kilometrem. Patrzę na stoper: kilka sekund poniżej 4 minut. Cholera, szkolny błąd. Dałem się ponieść dla tłumu i pierwszy kilometr pobiegłem za szybko. Obawiam się, że zapłacę za to w dalszej części biegu. Trochę zwalniam, ale i tak czuję się średnio. Po kilku pierwszych kilometrach wybiegamy z Białowieży i wkraczamy do puszczy. Zwolniłem do 4:17 na kilometr, ale organizm i tak zaczyna nieśmiało protestować. Czuję, że łapie mnie kolka. Jeszcze lekka, mogę biec. Robię w biegu kilka skłonów, to na jedną to na drugą stronę. W Krakowie takie ćwiczenie mi pomogło. Kolka odpuszcza i czuję się lepiej, ale nie chcę znowu przesadzić. Biegnę ustalonym wcześniej tempem 4:15 na kilometr, za plecami jakiegoś biegacza z Bogdanki. Trzyma podobne tempo, sam chowam się za plecami. Od czasu do czasu popijam Powerade, którego pół butelki mam w nerce. Jest chwila by odetchnąć, podziwiać widoki. Puszcza po obu stronach drogi, olbrzymie drzewa i cześć leży przewrócona. Zrobiło się pochmurno, zaczyna chwilowo kropić. Trasa nie jest tak płaska jak przypuszczałem. Podbiegi są, ale bardzo łagodne. Rzucają się w oczy. Może dlatego, że podświadomie straszą i je najbardziej zapamiętuję. Z czasem biegacz przede mną zaczyna zwalniać. Chyba słabnie. Wyprzedzam go i kilku innych biegnących z przodu. Po jakimś czasie dochodzę młodego chłopaka w niebieskiej koszulce trzymającego tempo zgodne z moimi założeniami. Biegniemy razem przez dobrych kilka kilometrów. Kolega zagaduje przyjaźnie, ale sam nie chcę tracić energii na rozmowę. Mam nadzieję, że porozmawiamy na mecie. Po jakichś 15 lub 16 kilometrach mam dosyć tempa 4:15. Częstuję kolegę ostatnim łykiem Powerade i przyśpieszam życząc powodzenia. Podkręcam tempo do około 4:05. Biegnie się ciężej, nie mam już osłony. Wyprzedzam kilka osób, ale potem jest długa przerwa. Dopiero w oddali widzę grupkę około 6 osób. Gdyby udało się ich dogonić byłoby wspaniale. Słusznie liczę, że część z nich nie wytrzyma tempa i sama się wykruszy. Byle tylko się nie zagrzać, nie przesadzić, nie dać ponieść ambicji. Jeszcze 5 kilometrów - jak tu spuchnę to życiówkę szlag trafi. Następne dwa kilometry, bardzo powoli zbliżam się do ostatniego z grupy, młodego chłopaka w szarej koszulce. Doganiam go u bram Hajnówki. Już go wyprzedzam, zrównuję się z nim i zadowolony odhaczam w myślach jako „łyknięty”. Kolega spogląda na mnie i przyśpiesza. Wcale nie zamierza się poddać! Biegniemy chwilę obok siebie, mój rywal nie daje za wygraną. Porządnie grzeje i w końcu to ja muszę odpuścić. Kolega pobiegł dalej szybkim tempem nie dając mi szans. Spotkam go dopiero na mecie. Biegnę dalej już spokojniej, ale i coraz ciężej. Chwilowy wyścig na 2 kilometry przed metą dał się we znaki; czuję, że puchnę, nogi zrobiły się ciężkie, muszę zwolnić i złapać oddech. Ale mnie zgrzał skubaniec. Już niewiele zostało, muszę wytrzymać. Z resztą nie ja mam najgorzej. Przy rondzie niedaleko mety czeka niesamowity widok. Jakiś chłopak przede mną słania się na nogach. Próbuje biec, ale kolana same się zginają. Nie może wstać. Próbuje, ale chwilę potem przysiada na ulicy. Wyglądało to podobnie jak na ostatnich scenach filmu z Comrades Marathon. Czegoś takiego na żywo jeszcze nie widziałem. Musiał naprawdę dać z siebie wszystko skoro doprowadził się do takiego stanu na w sumie krótkim dystansie. Przez moment zastanawiam się czy mu szlachetnie nie pomóc, ale ostatecznie wygrywa egoizm. Kolega jest jakieś kilometr przed metą, da radę. Biegnę zatem dalej. To już końcówka, już słyszę spikera wyczytującego nazwiska finiszujących. Ostatnie kilkaset metrów, adrenalina działa, wracają mi siły. Przed metą widzę kogoś ledwie biegnącego, rzucam do walki wszystkie rezerwy siły, kilka metrów przed bramką wyprzedzam konkurenta i wpadam na metę. Zegar pokazuje godzinę i 27 minut. Nie wiem, który przybiegłem. W tej chwili mnie to nie interesuje. Odbieram oryginalny, drewniany krążek z żubrem, posilam się, uzupełniam płyny i pędzę po aparat. Zadowolony wracam na trasę robić zdjęcia tym, którzy jeszcze biegną. Czeka na nich oprócz medalu i gratulacji na mecie także porządny posiłek. Wieczorem organizator przewidział przejazd kolejką wąskotorową po puszczy i biesiadę z pieczeniem dzika. Mnie tam nie będzie gdyż miałby potem kłopot z dojazdem do domu. Trochę mi szkoda imprezy, z żalem rezygnuję i jeszcze tego samego dnia wracam w rodzinne strony. Plan wykonany.

IX Półmaraton Hajnowski ukończyło 288 osób. Wygrał Bogusław Andrzejuk z czasem 1:11:00. Niecałą minutę po nim przybiegł Paweł Jabłoński zaś trzeci był Paweł Grygo. Wśród kobiet triumfowała Beata Anres (1:31:25). Sam osiągnąłem wynik 1:27:05 i zająłem 27 miejsce. W swojej kategorii wiekowej (M30) byłem dziewiąty na osiemdziesięciu. Poprawiłem życiówkę o 10 minut.

Półmaraton w Hajnówce to bardzo przyjemna impreza. Dosyć kameralna, charakteryzująca się odmiennym niż zawody miejskie charakterem. Nie ma zbyt wielu kibiców za to jest piękna puszcza, oryginalne fanty (medal, bukwica), przejazd kolejką i biesiada z pieczonym dzikiem. Słyszałem od uczestników poprzednich edycji, że na imprezie częstują nie tylko dziczyzną. Kto lubi dziabnąć coś mocniejszego będzie jeszcze bardziej zadowolony. Pozostałe plusy to porządny obiad na mecie, przyjazna atmosfera, dobra organizacja. Jedyną rzecz, która warto poprawić to oznaczenia kilometrów. Powinny być na całej trasie a nie tylko na początku i na końcu. Bardzo by to pomogło takim niezbyt doświadczonym biegaczom jak ja w utrzymaniu założonego tempa biegu.

P.S. Wszystkie zdjęcia które robiłem można obejrzeć na stronie Picasa, tutaj.

1 komentarz:

Anonimowy pisze...

Z wielkim zainteresowaniem przeczytałem tekst o półmaratonie hajnowskim. Chciałbym go wykorzystac w biuletynie, który się ukaże w przyszłym roku z okazji X Półmaratonu Hajnowskiego. Proszę o wyrazenie zgody.
Tekst wprawdzie zdążyłem juz umieścić na stronie www.kb.osir.webpark.pl ale po przeczytaniu uwagi o wykorzystywaniu materiałów, postanowiłem do Pana napisać.

Wisznice kojarzą mi się z reprezentami lubelszczyzny w teleturnieju "Na olimpijskim szlaku", którzy wystąpili w Białymstoku na półfinale prawdopodobnie w 2004 r.

mój meil; kibicsportowy@wp.pl