piątek, 1 maja 2009

Maraton w mieście królów

(VIII Cracovia Maraton)

Same setki mnie nie kręcą. Lubię dla urozmaicenia postartować też na ulicy. Ale kiedy to było? Ostatni maraton przebiegłem rok temu w Krakowie (3:28) [relacja], latem półmaraton w Skarżysku Kamiennej (1:37) [relacja]. Miałem biec jesienią we Wrocławiu, ale dopadła mnie kontuzja. Od sierpnia na ulicy nie startowałem. Po ostatnim truchtaniu po lasach z kompasem i przeprawach przez rozlewiska zapałałem chęcią powrotu na asfalt. Zgłosiłem się na VIII Cracovia Maraton [strona www].

Miesiąc wcześniej ukończyłem Pieszy Maraton na Orientację „Ełckie Roztopy” [relacja]. Trochę się tam dorżnąłem, naciągnąłem jedno z mniej ważnych ścięgien w okolicach stopy. Byłem zmuszony przerwać na tydzień bieganie i przesiąść się na rower. Gdy niecierpliwie wróciłem w końcu do biegania załapałem lekkie przeziębienie. Dodatkowe dwa dni przerwy. Głupia sprawa. Zawody tuż, tuż a ja, co chwila trafiam na kłody pod nogami. Nie wycofałem się jednak, bo opłata startowa była już dawno wpłacona. Chciałem pobiec tak czy siak. W ciągu miesiąca pomiędzy Roztopami a maratonem wytrzymałości trenowałem niewiele. Liczyłem, że zaprocentuje tu forma budowana jeszcze przed zawodami w Ełku. W ostatnich tygodniach skupiłem się na treningu szybkościowym i tempowym.

Sobota, 25 kwietnia 2009. Dzień przed startem. Wsiadam do busa we Włodawie jadącego bezpośrednio do Krakowa. Po drodze w myślach przewija się często liczba 4:35. Muszę biec przez 42 km tempem 4 minuty 35 sekund na kilometr by na mecie złamać 3 godziny 15 minut. Przypuszczalnie do półmetka takie tempo powinienem spokojnie utrzymać, bo znacznie szybciej biegałem na tempówkach. Ale co będzie dalej? Na trzydziestym którymś kilometrze? Czy mnie tam nie złamie za bardzo? Martwiła też pogoda. Rok temu był deszcz i biegło mi się lekko, choć mało przyjemnie. W tym roku zapowiadano bezchmurne niebo i temperaturę ponad 20 stopni. Jak dla mnie o 10 stopni za ciepło. Dam radę czy nie dam? Typowe rozterki maratończyka - amatora. Wieczorem, po 7 godzinach dojechałem do Krakowa. Na Starym Rynku w sobotni wieczór życie kwitnie. Pełno turystów, imprezowiczów. Szkoda że nie mam czasu. Pędzę na krakowskie Błonia do Biura Zawodów po pakiet startowy i na Pasta Party. Czasu mam na styk. Na miejsce docieram kilka minut po ustalonej godzinie zamknięcia. Na szczęście pakiet jeszcze odebrałem, makaron z sosem też jeszcze się znalazł. Wolontariusze i kucharze pracują dla nas po godzinach. Bardzo miło. Zmęczony podróżą idę do pobliskiej hali sportowej T.S. „Wisła” na nocleg. Po drodze słyszę różne obce języki. Ponoć tutejszy maraton odwiedza wyjątkowo liczna jak na Polskę grupa biegaczy – obcokrajowców (15 % zgłoszonych). Pewnie ze względu na znane w Europie turystyczne walory Krakowa. W hali jak zwykle przekrój społeczeństwa. Starsi panowie w wieku 60 lat i więcej a na środku hali grupka młodych osób wyglądająca na lat około dwadzieścia. Są też dzieci, które przyjechały pokibicować tacie. Jest tzw. bosy biegacz z pod Bochni, który reklamuje swój fanklub na Naszej Klasie i zaprasza kogo popadnie do zaliczenia w poczet znajomych. Stanowczo za dużo w tym tandetnej autoreklamy, więc się nie zdecyduję. Idąc spać zaglądam, co też dziś dostałem w pakiecie startowym. Jest numer startowy z chipem, Powerade, woda, broszurka i programem, mapką i historią krakowskich maratonów, katalog produktów New Balance i biała czapeczka z daszkiem (pewnie praktyczna w upale, lecz zupełnie nie w moim guście). Jest także koszulka. Ale jaka! Oddychająca koszulka New Balance (według katalogu kosztuje niecałe 90 zł), nie jakaś tam bawełna oklejona nazwami sponsorów. To mi się podoba. Pomimo wycofania poprzedniego głównego sponsora (firmy Arcelor Mittal) w pakiecie startowym kryzysu nie widać.

Niedziela, 26 kwietnia. Wcześnie rano posiłek, łazienka, potem pakowanie i przygotowanie do wyjścia. W międzyczasie oczywiście wielokrotne odwiedzanie toalety. Nie chciałbym by mnie „coś” zaskoczyło po drodze. Start wyznaczono na 9.30 rano. Oddaję rzeczy do depozytu, jeszcze tylko kilka przedstartowych fotek i staję w gęstniejącym tłumie przed metą. Plan jest taki: biec za zającem na 3:15, potem, jeśli w samej końcówce będą rezerwy siły - lekko przyśpieszyć. Mój zając gdzieś się zawieruszył, ale w końcu jest. Zaczepiony odpowiada, że pierwszy raz pełni taką funkcję. Nic to, może jakoś to będzie. Przekonałem się już, że dużo łatwiej biegnie się z zającem niż samodzielnie.

Start! Z numerem startowym 1909, wraz z ponad dwoma tysiącami osób (w tym rolkarze i wózkarze) przekraczam linię startu. Najpierw honorowa rundka wokół Błoni (48 hektarów powierzchni, ponoć największa łąka w środku miasta w Europie) i 5 kilometrów mamy za sobą. Początek jak to początek jest lekki, łatwy i przyjemny. Słońce pięknie świeci, nie jest jeszcze gorąco. Kierujemy się w stronę Starego Miasta, przebiegamy przez Rynek, potem nawrót w kierunku Wawelu i nad Wisłę. Kibice zgromadzeni przy trasie w piękną, kwietniową niedzielę pozdrawiają maratończyków. Bardzo to miłe. Początkowo jest łatwo, ale nie wszystko idzie tak jak chciałem. Zając jest jeszcze mało doświadczony i już od początku trochę szarpie. Raz biegniemy tempem 4:40 innym razem 4:15. Pozostali biegnący z grupy (tym razem sami mężczyźni) korygują zająca i pilnują utrzymania właściwego tempa. Sam rzadko łapię międzyczasy. Organizatorzy ponownie słabo oznaczyli kilometry (najczęściej namalowane na asfalcie. Biegnący w grupie i z tyłu ich nie widzą). W drodze regularnie uzupełniam płyny. W nerce przypiętej u pasa mam jeszcze połowę butelki Powerade. W dalszej części będę korzystał tylko z wody.

Pomiędzy 10 a 20 kilometrem ciągle jest łatwo. Biegniemy spacerowymi alejkami nabrzeżem Wisły i kierujemy w stronę Nowej Huty. Trasa jest dosyć wąska, ale na szczęście nasza grupa nie jest zbyt liczna. Jakoś się mieścimy. Dużo trudniej mają pewnie te tłumy za nami. Biegnąc nad Wisłą czekam na most, pod którym prowadzi trasa a który można dyskretnie obsikać. Tak przynajmniej było w zeszłym roku. Niestety, tym razem stoją tam policjanci i grupka kibiców. Nie mam śmiałości. Będę musiał znaleźć inne ustronne miejsce.

W Nowej Hucie robimy pętlę i nawrót nad Wisłę. Wcześniej jeszcze mijamy czołówkę wracającą już z Nowej Huty. Prowadzi Kipkorir Julius z Kenii i Taras Salo z Ukrainy. Ale chłopaki pędzą, następni są daleko, kilka minut za nimi. Bieganie po Nowej Hucie to niewielka atrakcja. Ot, przemysłowo - blokowiskowa dzielnica. Na szczęście jest sporo drzew dających upragniony cień. A robi się coraz cieplej. Teraz popijam tylko wodę, korzystam też z gąbek nasączonych zimną wodą. Pomimo rosnącej temperatury biegnie mi się ciągle bardzo dobrze. Zając trochę się uspokoił, nie szarpie już tak jak na początku. W naszym typowo samczym gronie biegnącym na 3:15 trzeba nieraz stopować zbyt szybkich, by niepotrzebnie nie zwiększali tempa. Co ciekawe głównym wyrywającym do przodu nie był jakiś narwany młodzieniaszek a chyba najstarszy biegacz z naszej grupy (kategoria wiekowa M-60) trenujący w legnickim klubie „Lew”. Na wesoło pokiwano mu palcem i nieco zwolnił.

Tak sobie bez większych przygód dobiegłem do 30tego kilometra. Doświadczeni mawiają, że dopiero wtedy zaczyna się maraton. Przygotowałem się na kryzys, na zaciętą walkę o utrzymanie tempa. Kryzys jednak nie nadchodził, sławnej „ściany” jeszcze nie czułem. Biegliśmy spokojnie ustaloną prędkością mijając z rzadka tych, którzy przeliczyli się z siłami. Jedynym, co mnie martwiło były stopy. Biegłem w nowych butach Brooks, które przed maratonem miałem na nogach może z 6 razy. Fajne, lekkie, ale niestety jeszcze nierozchodzone. Wiedziałem, że mam już odciski i że na mecie będę miał ich więcej. Szczęśliwie czułem na razie tylko lekki dyskomfort.

34 kilometr. Ponownie biegniemy bulwarem nad Wisłą. Czuję się nadzwyczajnie dobrze. Mam wręcz wrażenie, że grupa mnie hamuje. W pewnym momencie dwie osoby urywają się do przodu. Może pobiec z nimi? Zaryzykować? Do mety jeszcze 8 kilometrów. Trochę za wcześnie na finisz. Poza tym stracę tę doskonałą zaporę przeciwwiatrową i będę musiał samodzielnie łamać opór powietrza. No dobra, spróbuję. Delikatnie podkręcam tempo i wybiegam przed grupę. Trzymam tempo w okolicach 4:15. Niewielu jest biegaczy przede mną, ale staram się „złapać” jakichś pleców by biegło się lżej. Nie chcę być niewdzięczną pijawką; po jakimś czasie pytam biegnącego przede mną maratończyka z poznańskiego klubu „Maniac”, czy chce zmianę. Teraz ja mogę poprowadzić, dać mu osłonę. Nie chce. Biegnę w takim razie dalej. Po jakichś dwóch lub trzech kilometrach muszę nieco zwolnić. Czuję, że jest ciężko. Niestety tak jak się obawiałem urwałem się do przodu za szybko. Wracam do pierwotnego tempa, biegnę dalej mijając coraz częściej innych ledwo truchtających maratończyków. Tuż przed Błoniami mijam jakąś dziewczynę. Biegnie powoli, ale biegnie. Pewnie próbowała łamać 3 godziny. Widzi, że popijam wodę z butelki. „Wody…” – szepce. Podaję bez słowa, bo i sam jestem już bardzo zmęczony. Wyprzedzam dziewczynę i wbiegam na Błonia. Już widać metę, ale to jeszcze nie dla mnie. Najpierw trzeba zrobić 1,5 rundki wokół łąki. Mijam o krok upragnioną bramę mety i biegnę jeszcze jedno koło. Pozostało niecałe 4 kilometry. Jeszcze nie przyśpieszam zbyt mocno, ale zbieram siły by przycisnąć na ostatnich 2 kilometrach. Biegnę za wspomnianym maratończykiem z Poznania, który w międzyczasie mnie dogonił. Znowu korzystam z jego pleców. Dalej przede mną biegnie jakiś człowiek w pomarańczowej koszulce. Całkiem szybko. Biorę go za punkt odniesienia, chcę się go trzymać i jeśli da radę wyprzedzić na końcówce. Ostatni kilometr. Znacznie przyśpieszam tempo, chcę wykorzystać wszystkie rezerwy. Wyprzedzam poznaniaka, łykam biegacza w pomarańczowej koszulce i paru innych. Szczęśliwy przekraczam metę i odbieram medal. Zegar pokazuje 3 godziny 12 minut. Znakomicie! Plany przedstartowe zrealizowane. Czekam chwilę za metą, bo chcę podziękować biegaczowi z klubu Maniac i mojemu zającowi, który dobiegł o ustalonym czasie, trzy minuty po mnie. Jeszcze tylko pamiątkowe zdjęcia i pędzę odebrać rzeczy z depozytu. Powrotny autobus mam za półtorej godziny, więc nie ma czasu do stracenia. W pośpiechu opuszczam Błonie i zmachany, lecz szczęśliwy idę przez Stare Miasto w stronę Dworca PKS.

Tegoroczny VIII Cracovia Maraton ukończyło w sumie 2111 zawodników, kilkuset więcej niż rok temu. W regulaminowym czasie 5 godzin i 30 minut metę osiągnęło 1798 biegaczy, 281 rolkarzy i 30 wózkarzy. Wygrał Kenijczyk Kipkorir Kilimo Julius z czasem 2:11:26 ustanawiając nowy rekord trasy. Miejsca za nim zajęli biegacze z Afryki i sąsiedzi ze Wschodu. Pierwszy Polak był ósmy. Wśród kobiet triumfowała Padalinskaja Anstazja z Białorusi. Mój wynik to 3:12:26 brutto (3:12:16 netto). Zająłem 135 miejsce ogólnie i 50 w swojej kategorii wiekowej M-30 (na 526 wszystkich).

Krakowski maraton wspominam dobrze. Drugi raz tam startowałem i podobało mi się. Organizacja jest w porządku, trasa to jedna pętla, choć prowadzona w większości po tych samych ścieżkach. Atrakcyjność trasy od strony turystyczno - widokowej jest zadowalająca. Przyjemnie się biegnie po Błoniach, po Starym Mieście i nad Wisłą. Wawelskie wzgórze jest niestety słabo widoczne, Nowa Huta to też żadna atrakcja. Medal był klasyczny, w miarę ładny. Bardzo podobała mi się porządna koszulka biegowa zawarta w pakiecie startowym. Kolejną znakomitą rzeczą jest SMS, którego każdy uczestnik dostaję w chwilę po przekroczeniu mety. Jest w nim podany czas brutto, netto i zajęte miejsce. Wspaniały pomysł. Czy wszystko mi się podobało? Nie. Wpadki były i co gorsza te same, co w zeszłym roku. Pierwsza: organizator słabo oznaczył kilometry trasy. Samo malowanie na asfalcie to zły pomysł. Przy każdym kilometrze powinny wisieć tabliczki tak, by biegnący tłum mógł je zauważyć. Kolejna sprawa to brak bramki z pomiarem czasu na 40tym kilometrze. Okazało się, że pomimo oddzielających taśm cześć osób świadomie bądź nieświadomie przechodziła na drugą stronę i wbiegała na metę nie robiąc dodatkowego okrążenia wokół Błoni. Nieprzyjemny incydent, któremu winny jest organizator i maratończycy – kombinatorzy. Sporo o sprawie pisano na forum portalu maratonypolskie.pl. Coś z tym trzeba zrobić. Ostatnią i najtrudniejszą do usunięcia wadą jest wąska trasa. Nadrzeczne ścieżki są niewątpliwie urokliwe, ale jeśli frekwencja na maratonie w Krakowie będzie rosła w takim tempie to nie wiem jak się wszyscy pomieszczą. Pozostanie albo szlifować formę by biec z przodu gdzie nie jest tak tłoczno albo …. wybrać inny maraton.

Powyższe mankamenty nie powinny przesłonić obrazu krakowskiego biegu jako bardzo przyjemnego wydarzenia. Jest to jeden z trzech największych polskich maratonów i na pewno warto w nim wystartować. Może za rok przyjadę po raz trzeci.

4 komentarze:

Maki pisze...

GRATULUJE !!!
swoją drogą jestem ciekaw jaki czas rolkarze wykręcają

Paweł Antoni Pakuła pisze...

Witaj Marek!

Dzięki. Co do rolkarzy to są ok. 2 razy szybciej na mecie niż najlepsi biegacze. W Krakowie wygrał Słowak Kriżan Milan z czasem 1:15. Następne kilka osób miało wynik 1:18.

Camaxtli pisze...

Ho ho! Bardzo ładnie ukręciłeś, imponujący wynik. Gratuluję:)

Teraz tylko czekam aż na forum wpiszesz trofeum, tym samym mamy rekord maratoński PK4.PL TEAM. Będziemy się z Tobą ścigać;)

Paweł Antoni Pakuła pisze...

Camaxtli,

Wpisałem właśnie na forum trofeum choć miałem wątpliwości bo na zgłoszeniu nie zdążyłem wpisać pk4.pl team i zgłosiłem przynależność do teamu dzień po maratonie. Ale co tam, nie bądźmy takimi formalistami. pk4.pl team ma już pierwszy wynik w maratonie :)

p.s. Dla tych co nie wiedzą: Kilka dni temu zgłosiłem przynależność do nieformalnej grupy ludzi zainteresowanych rajdami, niekonwencjonalną turystyką skupionej wokół bloga PK4.pl prowadzonego przez Grześka Łuczko. Ciekawe grono ludzi zapalonych do wyzwań, do startów w wymagających zawodach. Myślę, że będzie fajnie.