Tak mi się skojarzyło, gdy przeczytałem regulamin nowego pieszego maratonu na orientację na 100 kilometrów. 33 Punkty Kontrolne (PK) na takim dystansie to dwa razy więcej niż na typowej setce. Do tego mapy w różnych skalach, w wersji do biegów na orientację i zwykłe; punkty kontrolne do odnalezienia w kolejności ustalonej, cześć w kolejności dowolnej (scorelauf). Formuła bardzo podobna jak Rajdu na Orientację „Dymno”, w którym niedawno miałem przyjemność uczestniczyć. Tylko dystans prawie dwa razy dłuższy. Nawigator kojarzony był do tej pory przede wszystkim jako rajd przygodowy (ściganie na długim dystansie na różne sposoby: pieszo, rowerem, na rolkach, wykonując po drodze zadania specjalne. Ale to pewnie wszyscy wiedzą). W tym roku organizator (Tomek Radomiński) postanowił rozszerzyć formułę zawodów o dwie nowe dyscypliny: pieszy maraton na orientację na dystansie 50 i 100 kilometrów. Termin (1 sierpnia) wyjątkowo mi odpowiadał, niewielka odległość od Warszawy też (powiat miński). Najbardziej jednak kusiły te 33 punkty kontrolne i różne skale map. Widać było wyraźnie, że ta setka dedykowana jest bardziej nawigatorom, mniej dla tzw. łydkowców, (czyli zawodników mocnych biegowo, ale słabiej radzących sobie z mapą i kompasem). Od dwóch miesięcy znacznie mniej trenowałem i kondycyjnie nie czułem się mocny. Pasowały mi zawody bardziej eksponujące sprawną nawigację wobec możliwości kondycyjnych. Zgłosiłem się. Razem ze mną 52 osoby (po dwie w drużynie) na rajd przygodowy, 14 osób na maraton pieszy 100 km i 21 osób na połówkę (50 km pieszo). Na setkę jak widać niewielu i znaczna część to początkujący. Przypuszczalnie dlatego, że to pierwsza edycja a wyniki nie będą liczone do Pucharu Polski w Pieszych Maratonach na Orientację.
W piątek, prosto po pracy dojechałem do miejscowości Mrozy leżącej niedaleko Mińska Mazowieckiego. Z Warszawy ledwie godzina drogi, szczęśliwie nie zdążyłem zmęczyć się podróżą. W bazie zawodów zostawiłem rzeczy (Szkoła Podstawowa w Mrozach), do startu wyznaczonego równo o północy pozostało kilka godzin. Z Maćkiem Więckiem (kolega a jednocześnie najgroźniejszy rywal uzyskujący ostatnio rekordowe wyniki. Zostałby pewnie Człowiekiem Roku w orienterskich setkach A.D. 2009 gdyby ktoś taki konkurs zorganizował) wybraliśmy się na przedstartowy posiłek. Z mojej strony miał być makaron, ale kolega namówił mnie na pizze na dwóch. Trochę ryzykowne zagranie, taka turecka pizza, ale jeśli przytrafi mi się wyjątkowo słaby wynik będę miał alibi. Powiem, że Maciek załatwił mnie pizzą jeszcze przed startem. Piszę to oczywiście półżartem, jak się później okazało posiłek w pizzeri nie wpłynął negatywnie na mój wynik. Przynajmniej tego nie odczułem.
Godzina 23 wieczorem. Zdrzemnąłem się kilka godzin, za chwile ma być odprawa. W jednej z sal organizator i budowniczy trasy wyjaśnia wątpliwości, nieścisłości, napomina o mogących pojawić się trudnościach. Chwilę później szykujemy się do wyjścia, bo za chwilę start. O północy wychodzimy przed szkolę, szczerzymy zęby do wspólnego zdjęcia i kilka minut później ruszamy. Zaczęło się.
Punkt Kontrolny 1 (drzewo w starej żwirowni) leży niedaleko na południowy zachód od miejscowości. Truchtamy małą grupką już od startu, za torami zaczynają się pagórki. Trzymam się raczej z tyłu, na podbiegach przechodzę w marsz. Po drodze jakiś miejscowy pijany dureń wykrzykuje coś agresywnie w naszą stronę. Nie zwracamy uwagi. Na jednym ze skrzyżowań odbijam autorskim wariantem w prawo, inni biegną prosto. Po rozdzieleniu truchtam samotnie kilkaset metrów, potem polna droga i już jestem gdzieś przy punkcie. W świetle latarki powoli wypatruję lampionu, na razie nie widać. Stoję przed jakąś ciemną jamą, to pewnie ta wspomniana w opisie stara żwirownia, punkt musi być gdzieś poniżej. Schodzę w dół, nad brzeg zbiornika wodnego. Jest lampion, przy nim organizator i fotografowie. Przybiegłem jako pierwszy. Podbijam kartę i wychodzę czym prędzej ze żwirowni kierując do PK 2. Można powiedzieć Agaetis Byriun – po islandzku „dobry początek” (Taki tytuł nosiła jedna z płyt Sigur Ros).
Wychodząc na dwójkę mam chwilowe problemy z orientacją. Grupka biegaczy już dobiega do PK 1, nie tracąc czasu ruszam dalej, zaraz mnie dojdą. Truchtam polną drogą na południe, potem skręcam do lasu, w kierunku Skwarnego. Organizator wspominał coś, że wejście na punkt najkrótszym wariantem może być trudne. Kusi mnie wariant od północy – dłuższy, ale pewniejszy. Świadomie przebiegam jedno ze skrzyżowań, nieco dalej powinno być inne, którego szukam. Nie ma. Szkoda czasu, wracam do pierwotnego, najkrótszego wariantu. Tracę kilka minut. Biegnąc przez wieś widzę przed sobą światło czołówki innego biegacza. To Maciek - wystarczyło kilka minut mojego zawahania by przejął prowadzenie. Truchtamy chwilę w milczeniu, kilkadziesiąt metrów od siebie. Później Maciek niknie gdzieś z przodu, znowu jestem sam. Nieco dalej ponownie tracę czas. Nie jestem pewien jednej z dróg wchodzących do lasu. Cofam się, sprawdzam. To jednak ta. Po chwili znajduję wąską, wijącą się wśród podmokłych terenów przecinkę. Truchtam schylając co chwila głowę przed gałęziami i konarami. Ambonę myśliwską (nasz PK 2) znajduję bez pudła. Podbijam kartę i ruszam dalej. Maćka ani śladu, nie wiem czy jest za mną czy przede mną.
PK3 – tu nie było żadnych problemów. Punkt leży przy szerokiej leśnej drodze. Przecinkami i dróżkami leśnymi docieram do głównej drogi i biegnąc po niej jak po sznurku docieram do lampionu. Szybkie podbicie karty i w drogę.
Kolejny punkt sam w sobie trudny nie był, ale stal się początkiem poważnych nawigacyjnych problemów. Gładko docieram w jego pobliże, już mam rozglądać się za zbiornikiem wodnym w lesie gdzie powinien stać lampion. Nie zdążyłem. PK 4 sam mnie znalazł. Z samochodu, na który się natknąłem ktoś wychodzi i podbija mi kartę. To organizatorzy rajdu, nie zdążyli jeszcze ustawić punktu, szukają miejsca by zamocować lampion. Jestem pierwszy, którego spotkali, czyli chwilowo znowu jestem przed Maćkiem. Nie tracąc czasu truchtam dalej. Teraz zaczyna się etap nocnego scorelaufu, 6 PK do podbicia w dowolnej kolejności na mapie 1:15.000. Nie ma chwili do stracenia, trzeba biec, podbijać. No tak, tylko gdzie ja właściwie jestem? Usiłuję przejść na nawigowanie na nowej mapie. Coś mi nie pasuje, ale truchtam dalej. Czas nagli. Kilkaset metrów dalej skrzyżowanie, które nigdzie mi nie pasuje. W tył zwrot i powrót do punktu wyjścia. Sprawdzam drugą drogę - też nie pasuję. Cenne minuty uciekają. Stoję w końcu na skrzyżowaniu, na którym jestem już po raz trzeci. Kurcze, no gdzie ja właściwie jestem? Przy mnie jak byk stoi tablica z planem okolicy i strzałką „stoisz tu i tu”. Czy jest ktoś, kto mając takie wskazówki nie potrafi się zlokalizować? Mi się to zdarzyło. Dopiero po dłuższej chwili doznałem olśnienia, skojarzyłem budynki obok z jakimś domem opieki społecznej zaznaczonym na mapie. Układanka powoli zaczęła pasować. Teraz już bez przeszkód dobiegłem do właściwego skrzyżowania leśnych dróg i podbiłem kartę. Punkt 4A z głowy.
Niestety na tym punkcie problemy się nie kończą. Punkt 4B (pień sosny przy jakiejś piaskowni. Postanowiłem zaliczać wszystkie punkty scorelaufu zgodnie z alfabetem) napsuł mi krwi niewiele mniej niż poprzedni. Znowu nie mogę go zlokalizować. Biegnąc nocą po lesie trafiam na jakąś wielką piaszczystą dziurę w ziemi. Czyżby ta cholerna piaskownia? Szukam od strony gdzie powinien stać lampion. Nie ma. To pewnie nie ta piaskownia, choć na mapie jest w tej okolicy tylko jedna. Znowu kręcę się po jakichś skrzyżowaniach, usiłuję ustalić swoją pewną pozycję. Już nie truchtam, raczej maszeruję. Na twarzy mam uśmiech, który bynajmniej nie oznacza, że jest mi wesoło. To oznaka rezygnacji, czarnowidztwa i niechęci do walki. Maciek pewnie już daleko, a ja się tu męczę i męczę każdy punkt. Jeśli tak pójdzie dalej to ten scorelauf zajmie mi resztę nocy.
Po dłuższym czasie udaje mi się dojść, na którym ze skrzyżowań jestem. Znajduję poszukiwaną piaskownię, podbijam wymęczony punkt 4B i kieruję do następnego. Niewiele dalej migają światełka latarek. To grupka biegaczy szuka lampionu, który właśnie podbiłem. Udzielam ogólnych wskazówek i zmykam dalej, mogą mnie zaraz dogonić.
W drodze na punkt 4C dzwoni telefon. To Maciek. Pyta czy podbiłem już 4E, bo on nie może znaleźć. A więc jest dwa punkty przede mną, musiałem zmitrężyć sporo czasu na początku scorelaufu. Wyjaśniam, że jestem sporo za nim, jednocześnie przyśpieszam tempo. Chcę się zmobilizować i wychodzi całkiem nieźle. Z biegu i bez problemów podbijam 4C, biegnę do 4D (skrzyżowania leśnych dróg). Znowu dzwoni Maciek. Ciągle nie może znaleźć 4E, pewnie ktoś go zwinął. Będzie dzwonił do organizatora, że punktu nie ma i leci dalej. Ok., jak nie ma to nie ma, przynajmniej nie będę tracił cennego czasu. 4D wchodzi znowu łatwo, nie przerywając dobrej passy zbliżam się do punktu widmo – 4E. W krzakach migają światła latarki. Maciek! A jednak nie poddał się i dalej zawzięcie szuka punktu. Zaczynamy szukać razem. Tu nie ma, tam nie ma. Po chwili postanawiam namierzyć się precyzyjnie na punkt od końca leśnego rowu. Zegarek wskazuje, że punkt powinien być jeszcze 11 – 14 sekund dalej niż tam gdzie szukamy. Biegnę jeszcze trochę, wchodzę w gęstsze krzaki i jest! No.., choć to mi się udało. Podbijam, wołam Maćka i proszę by zadzwonił do organizatora, że PK 4E jednak stoi. Sam ruszam przodem, łudzę się nadzieją, że jeszcze zdołam umknąć koledze.
Niestety, tak dobrze nie ma. W drodze do kolejnego punktu Maciek siedzi mi na ogonie. Przebiegamy przez odcinek podmokłego lasu, trasą wyznaczoną jako odcinek specjalny dla uczestników rajdu przygodowego. Wody pełno, nogi zapadają się w grząskim gruncie. Jakoś udaje mi się wydostać z mokradeł suchą stopą (prawie). Wybiegamy na kolejną leśną drogę. Nieco rozkojarzony przestałem liczyć przebytą odległość. Chwila zawahania, Maciek po raz kolejny mnie wyprzedza, tym razem ostatecznie. Truchtam za nim na razie niewiele mając straty. Bez problemów podbijamy lampion 4F ustawiony na szczycie leśnego pagórka. To ostatni punkt nocnego scorelaufu. I dobrze. Mam już tej mapy serdecznie dosyć, tęsknię, za lepiej mi znaną pięćdziesiątką.
Punkt Kontrolny 5 to spora górka w lesie położona tuż przy niewielkiej osadzie (Julianów). Odnalezienie właściwej drogi problemów nie sprawia, zaczyna świtać. Zza płotów miejscowych gospodarstw głośno ujadają psy. Przed punktem Maciek mija mnie wracając tą samą drogą. Biegnie na kolejny punkt. Wtedy jeszcze nie wiem, że widzę go na trasie po raz ostatni. Spotkamy się dopiero na mecie.
Docieram w pobliże piątki i tam znowu jakieś rozkojarzenie. Kręcę się chwilę po wzgórzu zanim znajduję lampion. Dużo tu nie straciłem, może kilka minut, ale i tak szkoda. Trochę idąc, trochę biegnąc zmierzam dalej. W końcu wychodzę z lasu na polne dróżki rozciągnięte pomiędzy wsiami. Wczesnym świtem robi się dużo przyjemniej, chwila jakby trochę magiczna. Truchtając powoli polną drogą oglądam ślady Asicsów Maćka pięknie odbite na piasku. Pod nosem nucę fragment „… riding in the morning sun…” – ścieżki dźwiękowej do reportażu PETZL’a z UTMB 2004. PK 6 (przepust) położony jest w otwartym terenie, więc kłopotów ze znalezieniem nie ma. Maszerując i truchtając po polnych pagórkach docieram do niewielkiego lasu i położonego w nim pagórka. Punkt umieszczony na szczycie nie sprawia kłopotów. Po podbiciu karty wybiegam na północ w kierunku wsi Siodło i dalej prosto na zachód, w stronę PK 8. Ten punkt kontrolny (pień tuż przy brodzie) także znajduję bez wysiłku, ale to dopiero cisza przed burzą. Zaczynam swój najgorszy odcinek pierwszej pętli: drogę z PK 8 do PK 9.
Sprawa wydawała się prosta, punkt 9 nie leżał w jakimś trudnym miejscu. Ot, na skraju lasu (ruiny wieży obserwacyjnej na górce). Drogę do niego postanowiłem pokonać „skrótem”, który kosztował mnie dodatkowe kilkadziesiąt minut. Jak to spartaczyłem? Po mistrzowsku. Najpierw zamiast biec szeroką drogą na zachód do Piaseczna poszedłem dróżką biegnącą bardziej na północ. Byłby to może dobry wariant gdyby trawa była wykoszona. Tymczasem droga była pięknie zarośnięta, co przy porannej rosie sprawiło, że nie tylko nie mogłem biec, ale i po chwili buty miałem kompletnie przemoczone. Zły i mokry wydostałem się w końcu z owej drogi wierząc, że nic gorszego już mnie nie spotka. Przytruchtałem dalej w tym samym kierunku w stronę dużego lasu chcąc leśnymi drogami, przez dużą polanę wejść na PK od wschodu. Plan w sumie zły nie był, tyle, że po raz wtóry nie przewidywał fatalnej przebieżności. Klucząc wśród drzew po coraz bardziej zarośniętej jeżynami drodze miałem nietęgą minę. Było coraz gorzej a ja nie chciałem się wycofać wierząc, że tuż, tuż jest ulica Podskwarne –Cegłów. Nic z tego. Zarośla gęstniały a do ulicy daleko. W końcu zacząłem kluczyć po lesie już nie koniecznie we właściwym kierunku. Skakałem przez jakieś zarośnięte leśne grządki, przez chaszcze, jeżyny – byle się wydostać z niegościnnego miejsca. Przy dużym wysiłku wyszedłem w końcu na drogę prowadzącą skrajem lasu, w kierunku Podskwarnego. Stamtąd najłatwiejszym wariantem dotarłem do lampionu i podbiłem ostatni punkt pierwszej pętli. Pozostało tylko dotarcie do mety oddalonej o kilka kilometrów. Już nic nie kombinując dobiegłem do najbliższej ulicy i dalej truchtając na zbiegach, idąc na podbiegach zbliżałem do Mrozów. Nastrój miałem nie wesoły po świeżej nawigacyjnej wpadce, warunki też się pogorszyły. Wstał dzień i słońce zaczęło przygrzewać. Jeszcze niezbyt mocno, ale południe zapowiadało się upalnie. Bukłak świecił pustką, dobrze, że woda skończyła się tuż przed półmetkiem. Zmęczony dobiegłem do szkoły w Mrozach (7:42). Uczestnicy rajdu przygodowego i pieszej pięćdziesiątki właśnie szykowali się do wyjścia na trasę. Ponoć Maciek był 50 minut wcześniej (6:55), „wpadł jak po ogień” i pomknął na drugą pętlę.
W bazie uzupełniam zaopatrzenie (woda, żywność) i zmieniam kompletnie przemoczone trailowe New Balance na prawie „nie śmigane” szosowe Brooks. Jak się później okazało był to strzał w dziesiątkę. Po przygodach z przedzieraniem po krzakach i przemoczeniem stóp postanawiam zmienić taktykę. Tym razem możliwie najmniej wariantów na przełaj, więcej przelotów dłuższych, ale po pewnych, dobrze przebieżnych drogach. Po wyjściu z bazy z przyjemnością truchtam po asfalcie a później szeroką polną drogą w kierunku PK 11. Lekkie, czyste i suche buty – to jest to. Od razu czuję się lepiej. Do punktu biegnę w kierunku wschodnim, potem leśną drogą odbijam na północ. Przy punkcie (most nad rowem) tłoczy się jakaś zgraja ludzi ubranych podobnie do mnie. To uczestnicy rajdu i pięćdziesiątki; punkty kontrolne, które mamy podbić pokrywają się. Po zaliczeniu jedenastki zaczynamy scorelauf drugiej pętli. 8 Punktów Kontrolnych do podbicia (11 A – 11 H), mapa 1:22.000. Ciekawie się zrobiło, biegnę w sporej grupce innych uczestników imprezy. Chwilowo znikła „samotność długodystansowca”. Ludzi jest tylu, że bardzo łatwo wsiąść do któregoś z tramwajów. Mam ochotę na psychiczny odpoczynek, więc pierwsze dwa punkty truchtam za Andrzejem Krochmalem (organizator DYMnO). Oba lampiony znajdujemy i podbijamy bez problemu. W drodze na jedenastkę odłączam się od Andrzeja i przyłączam do innej grupki rajdowców. Podejrzanie długo i mozolnie idziemy wzdłuż leśnego strumienia. Punktu nie ma. Wtedy jeszcze nie zdawałem sobie sprawy ze skali mapy. Byłem święcie przekonany, że mapa ma skalę 1:15.000. W regulaminie tylko taka skala scorelaufu jest wspomniana. Nie zauważyłem, że tu jest inaczej. Po dłuższym przedzieraniu po krzakach (a miałem tego unikać) dochodzimy we końcu do źródełka i odnajdujemy lampion. No.., starczy tego dobrego. Teraz biorę sprawy w swoje ręce. Dalej już samodzielnie biegnę na 11D. Próbuję najkrótszym wariantem po drodze a później na przełaj po dobrze przebieżnym lesie. Nic z tego. Mapa mi nie pasuje, pewnie przez tę skalę. Spotykam jakąś mieszaną dwójkę, która widać niepewna położenia pyta mnie gdzie jest północ. Nie mają kompasu? Jacyś amatorzy – myślę sobie, pewnie pierwszy raz na rajdzie. Dopiero na mecie dowiedziałem się, że owa dwójka to zespół Speleo Salomon, zwycięzcy zawodów. Kompasu nie mieli, bo go zgubili na początku rajdu. Widać nawet najlepszym się zdarza.
Po jakichś kilkunastu minutach błądzenia udaje mi się zlokalizować i dłuższym a pewnym wariantem namierzyć PK 11D. Kolejne 4 punkty zaliczyłem już bez problemów. Po drodze spotykałem innych uczestników zawodów, z innych tras. Trochę rozmawiamy trochę biegniemy, trochę idziemy. Przyjemnie jest, mam wrażenie, że atmosfera wyścigu gdzieś znikła. Po gładkim zaliczeniu 11H mogłem w końcu wydostać się z lasu i przesz groblę wśród stawów hodowlanych przy Gołębiówce wyjść na otwartą przestrzeń. Koniec scorelaufu.
Droga do dwunastki wiedzie otwartą przestrzenią, przez dwie wsie. Punkt umiejscowiony pod mostem kolejowym znajduje się łatwo. To znaczy łatwo dojść w jego pobliże a podbić? Podbić nieco trudniej. Trzeba w butach bądź boso wejść do płytkiego rowu i wzdłuż niego wejść pod most. Nie protestowałem. Powoli zaczynał się upał, woda był przejrzysta, chłodna. Na dnie żółty piasek. Zdejmuję buty i przyjemnie chłodząc stopy brodzę po piaszczystym dnie. Fajny pomysł z takim umieszczeniem punktu. Podbijam kartę i ruszam dalej.
Do trzynastki w większości truchtam nieco okrężną, ale dobrze przebieżną drogą przez Sosnowe. We wsi miejscowi gospodarze pytają mnie czy wiem, aby gdzie jestem. Oczywiście, że wiem, upewniają mnie tylko, że jestem na dobrej drodze. Most na Kostrzyniu jest niedaleko na południe. Dobiegam do lampionu, w towarzystwie dwójki uczestników rajdu. Punkt umieszczony pod mostem jest słabo widoczny, ale łatwiej dostępny. Przynajmniej nie stoi w wodzie.
PK 14 od strony nawigacyjnej jest bardzo łatwy. Wystarczy truchtać wzdłuż rzeczki. Dokucza natomiast co innego: upał. Jest południe, biegnę po drogach wśród łąk. Słońce pali, ani skrawka cienia. Pluje sobie w brodę, że nie zabrałem czapeczki z daszkiem lub choćby chustki jakiejś. Jeszcze tu udaru dostanę i będzie. Ratuję się jak mogę, chlapię się na szybko wodą mijając rowy, większe kałuże. Woda brudna i obrzydliwa, ale tej pitnej z bukłaka mi szkoda. Podbijam czternastkę i lecę w kierunku Kostrzynia. Staję nad brzegiem rzeczki - kładki czy mostu ani śladu. Nie ma rady trzeba forsować. Rzeczka szeroka nie jest, w zasadzie to raczej duży rów. Ściągam buty i na bosaka przeprawiam na drugą stronę. Było płytko, ledwie po kolana. Tylko woda bardzo brudna. Na przeciwnym brzegu biegnę powoli do zabudowań (Zamoście) i z stamtąd na południe. Plan „A” jest dosyć ryzykowny (przewiduje dotarcie na punkt najkrótszą drogą, przez mokradła obok rezerwatu. Za wsią staję na skraju lasu. Jakieś chaszcze wielkie, jakiś rów bagnisty. Z lasu jakby dochodzi radosny chichot milionów komarów. Już na mnie czekają. Nie mam ochoty pakować się do tej dżungli, tym bardziej, że nie mogę znaleźć poszukiwanej leśnej drogi. Pytam starszą panią czy jest tu droga prowadząca przez las. „Panie, tam takie bagna, że się pan tam utopisz!” - odpowiada. No dobra, zniechęciła mnie skutecznie. Odwracam się na pięcie, wracam do wsi. Kłania się plan „B” Postanawiam wejść na punkt od północnego zachodu. Znowu klnę, bo tracę czas, nadkładam drogi. Okrężną, ale wygodną drogą dochodzę do lasu. Chwile później mam poważne problemy. Po raz kolejny nie mogę się zlokalizować. Chodzę po skrzyżowaniach - tu nie pasuje, tam też nie. Niby powinienem się cofnąć z lasu i namierzyć jeszcze raz, ale za każdym razem wierzę, że już teraz to jest ta właściwa droga. Niestety nie jest. Tracę w ten sposób około pół godziny. Udaje mi się w końcu zlokalizować i dotrzeć na leśne wzgórze. Jest lampion, można podbić kartę. Wkurzają mnie te błądzenia, wtopy nawigacyjne, które co chwila zaliczam. Ciekawe gdzie jest Maciek? Przede mną jeszcze cztery punkty. Ciekawe czy już jest na mecie czy jeszcze biegnie. Wyciągam telefon i dzwonię. Maciek właśnie podbił ostatni PK i truchta do mety. Przede mną jeszcze 4 PK, nie mam szans, będzie kilka godzin straty. Trudno. Trzeba przynajmniej tę końcówkę jakoś godnie pokonać, by różnica czasowa była jak najmniejsza.
Ciekawie, że chwilowa rozmowa z Maćkiem wpłynęła na mnie bardzo pozytywnie. Wiedziałem, że będę miał dużą stratę, ale postanowiłem powalczyć o możliwie dobry wynik. Od tego czasu truchtam już większość dystansu, i nie popełniam żadnych nawigacyjnych pomyłek. Biegnąc przez Borki widzę jakąś babcię krzątającą się przy studni. Proszę o wodę, do schłodzenia, do picia. Co za ulga. Sympatyczna babcia zaczyna opowieść o synach, o wnuczkach. Dziękuję uprzejmie i uciekam zanim babcia się rozkręci i każe wysłuchać historii życia. Może innym razem.
PK 16 (górka w lesie) wchodzi z biegu. Potem truchtem przez las w stronę PK 17 (koniec zarośniętego nasypu). Wybiegam z lasu, następnie skok przez rów melioracyjny, kawałek łąką i podbijam lampion. Z siedemnastki do osiemnastki - sprawnie i szybko. PK 18 to kolejny punkt pod mostkiem, w wodzie. Znowu przyjemne schłodzenie stóp, ubieram buty i truchtam w stronę ostatniego punktu. Wybieram wariant bardzo okrężny, przez Trojanów i Guzew. Ponoć nieopłacalny, ale przebieżność zapowiadała się dobra. W jednej z wsi znowu częstuje się wodą, bo słońce smali bez litości. Tym razem od uczynnego gospodarza podlewającego ogródek. Człowiek chciał mi jeszcze przynieść gazowany napój i coś do jedzenia, ale podziękowałem. Nie było czasu. Jeszcze ostatni punkt i meta. A na niej gorący posiłek i piwko. Prawie obśliniłem kompas na myśl o tym, co mnie czeka na mecie. Trochę przytruchtałem trochę przeszedłem (teren bardzo pagórkowaty) przez obie wsie. Niedaleko przed punktem minąłem wracającego Andrzeja Krochmala, który walczył na trasie 50 km. Nieświadomie go nastraszyłem pomagając uzyskać lepszy wynik (Andrzej myślał, że rywalizujemy na tym samym dystansie i na końcówce mocno się zmobilizował). Szybkie podbicie lampionu i kieruje się do upragnionej mety. Utrzymuję starą taktykę: na podejściach idę, na zbiegach i po płaskim biegnę. Ostatni etap: kilka kilometrów asfaltową drogą po lesie truchtam w całości. Napędza mnie radość na myśl o czekającej tuż tuż mecie. Droga się dłuży, ale w końcu jest! Jestem drugi. Czas 16 godzin i 42 minuty. Maciek wyprzedził mnie o dwie i pół godziny.
Podsumowanie? Krótko będzie, bo w zasadzie nie ma nad czym się rozwodzić. Nawigator to kolejne przyjemne zawody, w których warto wziąć udział. Podobała mi się organizacja, teren, usytuowanie punktów, nagrody, bardziej rozbudowana niż na typowych setkach nawigacja. Bardziej rozbudowana to nie znaczy trudna: punkty nie były jakoś specjalnie pochowane. Po prostu było ich dużo. Lubię też te tzw. szybkie setki; tak naprawdę, nie wiem, które bardziej. Cieszy, więc różnorodność podobnych, dostępnych w Polsce imprez. To, co się ze mną działo na trasie trochę mnie zaskoczyło. Miałem nadzieję, że braki kondycyjne nadrobię nawigacją a tymczasem to nawigacja kulała najbardziej. Kilkakrotnie wybrałem ryzykowne warianty, które się nie opłaciły. Fizycznie, wbiegając na metę byłem mniej wyczerpany niż np. na Roztopach. Chciałem dorównać Maćkowi, choć znając jego formę wiedziałem, że nikłe mam szanse. Mógłbym go dogonić tylko w przypadku gdyby dużo błądził (mogłem na to liczyć, bo Maciek pierwszy raz biegał na mapach do BnO). Tymczasem mój główny konkurent nawigował lepiej (z wyjątkiem problemów przy 4E) i w ładnym stylu zrewanżował się za Roztopy. Gratuluję Maćkowi i wszystkim, którzy ukończyli. Dziękuję organizatorom, za dobrą imprezę.
P.S. Na mapach poniżej niebieskimi kropkami zaznaczyłem swoje przebiegi. Zdjęcia pożyczyłem ze strony zawodów.
.
4 komentarze:
hej Paweł, ciekawa jest Twoja opinia o tym, że mapy do BnO są trudniejsze niż zgeneralizowane "pięćdziesiątki". Podobno biegacze BnO bardzo gubią się na tych ostatnich. Mnie osobiście wydaje się, że mapy do BnO i MTBO są łatwiejsze do nawigowania - praktycznie wszystko na nich jest. Może to kwestia przyzwyczajenia do "dziwnej" legendy i kolorów, no i skali oczywiście. Pozdrawiam, Ula
Ula,
Nie lubię map do BnO bo jakoś drogi główniejsze w niewielkim stopniu różnią się od tych mniejszych. Ponadto dziwna kolorystyka. Nocą w świetle czołówki taka mapa jest słabo czytelna. Być może mam więcej doświadczeń z pięćdziesiątkami dlatego je wolę.
Hej Paweł, fajna relacja, zachęca do startu w tej imprezie.
W twoim opisie nie znalazłem ani słowa o zmęczeniu, skurczach, zapaściach, obtarciach... Czyli wychodzi na to że samo pokonanie setki ( w praktyce zawsze jest to większy dystans ) jest już dla ciebie bułką z masłem.
Gratuluję kolejnego pudła, tak trzymaj.
He Yanek!
Pudło było bo niewielu "mocarzy" na Nawigatora przyjechało. Co do zmęczenia to chyba się zgodzę: rzeczywiście skończyłem rajd w całkiem niezłej formie. Zmęczony byłem, owszem ale obtarć uniknąłem. Może to zasługa zmiany butów? Ciągle jednak nie mogę aż tak dobrze dobrać obuwia. Np. Maciek grzeje cały rajd w jednych butach, wchodzi w nich do wody, moczy a na mecie nie ma ani jednego odcisku, obtarcia. Też bym tak chciał.
Prześlij komentarz