Podstawowe informacje:
Czas: 24 lipca 2010, sobota, godz. 20:45.
Miejsce: Warszawa, Stare Miasto i okolice.
Dystans: 10 km i 5 km
Liczba zgłoszonych uczestników: 4014
Trasa: w większości asfalt, na niewielkim odcinku bruk. Na 5 km jedna pętla, na 10 km dwie. Na pętli jeden wyraźny zbieg i jeden wyraźny podbieg.
Warunki: późny wieczór, początkowo lekka mżawka, temperatura chyba nieco ponad 20 stopni, miejscami silny wiatr.
Kolejna dyszka. Miała być treningowo - startowa, ale na kilka dni przed biegiem postanowiłem, że będzie tylko treningowa. Upały okrutne, tempówki na tym dystansie biegałem o 4 minuty gorsze, niż życiówka. Do tego jeszcze ten podbieg na ulicy Sanguszki. Nie no, nie dam rady. W takich warunkach to ja życiówki nie zrobię. Już się nawet zastanawiałem, czy nie odpuścić startu i w zamian nie pojechać na festiwal folkowy do Czeremchy na Podlasiu. Ech, chyba jednak odpuszczę muzyczne doznania. Już zapłaciłem za start, więc pobiegnę. Poza tym dobrze jest uczcić pamięć Bohaterów, którym impreza jest poświęcona. Rzadko mam ku temu okazję. Na kilka dni przed trenowałem normalnie nie wprowadzając lżejszych regenerujących treningów. W dzień zawodów zrobiłem jeszcze trening rano, wieczorny bieg miał być moim drugim treningiem, tym razem znacznie szybszym.
Kręcę się w okolicach biura zawodów już godzinę przed startem. Oprócz biegaczy są „powstańcy - przebierańcy” (Grupa Historyczna „Zgrupowanie Radosław”). Żołnierze jak żywi. Cierpliwie pozwalają zrobić ze sobą zdjęcie, pokazują „zabawki”, można się przymierzyć do Mausera (nawet ciężki), Stena (za magazynek się nie trzyma), kopii MP-40 i karabinu maszynowego, którego nazwy nie pamiętam. Do tego rozdają biegnącym biało – czerwone opaski z symbolem Polski Walczącej. Przed biurem stoi samochód opancerzony „Kubuś”. Z głośników sączą się piosenki z epoki. Muszę przyznać, że oprawa historyczna zawodów zrobiona jest świetnie.
Piętnaście minut przed startem zabieram się za rozgrzewkę. Lekką, niezbyt intensywną. Te dłuższe i mocne chyba mi nie służą. Potem przepychanie przez mrowie ludzi jak najbliżej startu. Usiłuję stanąć gdzieś w piątym, szóstym szeregu, to mniej więcej mój poziom. Znajomych nie widać, tylko parę twarzy znanych z widzenia z Lasu Kabackiego. Z nieba coś nieśmiało kropi. Zaczynam się zastanawiać, czy już z góry poddając walkę o życiówkę nie zrobiłem głupoty. Pogoda znacznie się poprawiła, trochę wieje, ale temperatura jest znośna. Warunki całkiem przyzwoite. No zobaczymy, co da się zrobić. Do startu trzy minuty. Na podest przed metą zawitali goście specjalni – jedni z ostatnich żyjących uczestników powstania. Strach popadać w patos i żonglować wielkimi słowami, ale gdy się patrzy na tych staruszków obwieszonych orderami... Ech, nie warto nic mówić. Po prostu podziw i szacunek. Żywa część polskiej historii, tragicznej historii, ale pięknej historii.
Start! Ktoś dostał startowy pistolet do ręki i chyba się pośpieszył. Według mojego zegarka zostało jeszcze trzy minuty. Ludzie ruszyli, mały chaos, część podobnie jak ja trochę zdezorientowana. Usiłuję przebić się przez początkowy tłum by móc bez przeszkód rozwinąć większą prędkość. Kierujemy się na południe, w stronę Krakowskiego Przedmieścia. Na tym etapie jest trochę bruku, ale nie przeszkadza to bardzo. Pierwszy kilometr: 3:46. Jest nieźle, właśnie na takie tempo liczę. Jest sobotni wieczór, centrum miasta, więc przypadkowych kibiców całkiem sporo. Trasa prowadzi obok Pałacu Prezydenckiego i krzyża smoleńskiego budzącego ostatnio tyle sporów. Zbiegamy ulicą Karową na Wybrzeże Gdańskie. Po drodze jest charakterystyczny „ślimak” - zbieg w dół po spirali. W tym miejscu przy ulicy ustawiono głośniki, z których dochodzi głośna kanonada. Strzały, wybuchy - symfonia wojny. Nogi w tym huku jakby instynktownie szybciej przebierają. Efekt jest szczególnie silny pod mostem. Wybiegamy na Wybrzeże Gdańskie. Teraz dłuższa prosta na północ, wzdłuż Wisły. Na jej końcu podbieg ulicą Sanguszki. Eeeee.., nie taki straszny jak się spodziewałem. Trochę zwalniam tempo, lecz nieznacznie. Kończę pierwszą pętlę, biegnący na 5 km zbiegają na prawo, do bramki oznaczającej metę. Mijam piąty kilometr mając na stoperze 18:59. Przyzwoicie. Biegnę dalej powtarzając trasę. Znowu bruk, Krakowskie Przedmieście, zbieg „ślimakiem” wśród huku bomb, strzałów, świstu kul. Zapada noc, zrobiło się znacznie ciemniej. Mijam tabliczki kilometrów, odhaczam każdą na stoperze, ale już im nie ufam. Tempo wychodzi mi raz 3:36 a innym razem 4:18 (wcale nie na podbiegu). Nie wierzę, że aż tak szarpię tempo. Tabliczki przypięto na mniej więcej, tak gdzie akurat była wolna latarnia. Ostatnie dwa kilometry. Zaczyna się slalom pomiędzy dublowanymi. W grupie biegnącej przed sobą widzę chłopaka w czapce z daszkiem a’la Marathon des Sables. To z nim ścigałem się na ostatnich metrach dziesiątki wchodzącej w skład Pucharu Maratonu Warszawskiego. Wbiegliśmy na metę z bojowym okrzykiem, wygrałem o włos. Doganiam go na pierwszych metrach podbiegu. „To co, znowu wpadamy z krzykiem na metę? „ – zagaduję. „A to ty byłeś?” – odpowiada po chwili wahania. „No ja”. „Dobrze, możemy spróbować”. Może taki wyścig na finiszu pomoże nam pobiec na 101 %? Przyciskam na podbiegu, wysuwam się na prowadzenie. Tylko chwilowo jednak. U końca podbiegu kolega wyprzedza mnie i zyskuje przewagę. Już nie dam rady jej zniwelować. Wyprzedzamy jeszcze kilka osób i wpadamy na metę jeden za drugim. Odsadził mnie o dobrych kilkanaście metrów, więc tym razem obyło się bez walecznych okrzyków. Gratuluję rywalowi, dziś okazał się lepszy. Jeszcze odbiór pamiątkowego medalu, rzeczy z depozytu i nie czekając na oficjalne zakończenie wracam spacerem przez bawiące się w sobotnią, letnią noc Stare Miasto. Zanim dotrę na miejsce minę Pomnik Powstania Warszawskiego 1944 pobudowany w 1989 roku na Placu Krasińskich.
Dwudziesta edycja Biegu Powstania Warszawskiego była bardzo udana. Znowu pobito rekord frekwencji. Trasę 10 km ukończyło 2076 osób, trasę 5 km 1218 osób. Dziesiątkę wygrał Kamil Poczwarowski z czasem 30:55. Wśród kobiet najlepsza okazała się Renata Kalińska (36:43). Piątkę wygrał Michał Breszka. Wbiegł na metę z czasem 14:50. Sam uzyskałem czas 38:14 brutto (38:09 netto). Trzech sekund zabrakło mi do życiówki. Szkoda. Zająłem 61 miejsce ogólnie i 59 wśród mężczyzn (łyknęły mnie dwie kobiety. Biegają skubane po 36 minut). W swojej kategorii wiekowej byłem 24 na 714.
Kręcę się w okolicach biura zawodów już godzinę przed startem. Oprócz biegaczy są „powstańcy - przebierańcy” (Grupa Historyczna „Zgrupowanie Radosław”). Żołnierze jak żywi. Cierpliwie pozwalają zrobić ze sobą zdjęcie, pokazują „zabawki”, można się przymierzyć do Mausera (nawet ciężki), Stena (za magazynek się nie trzyma), kopii MP-40 i karabinu maszynowego, którego nazwy nie pamiętam. Do tego rozdają biegnącym biało – czerwone opaski z symbolem Polski Walczącej. Przed biurem stoi samochód opancerzony „Kubuś”. Z głośników sączą się piosenki z epoki. Muszę przyznać, że oprawa historyczna zawodów zrobiona jest świetnie.
Piętnaście minut przed startem zabieram się za rozgrzewkę. Lekką, niezbyt intensywną. Te dłuższe i mocne chyba mi nie służą. Potem przepychanie przez mrowie ludzi jak najbliżej startu. Usiłuję stanąć gdzieś w piątym, szóstym szeregu, to mniej więcej mój poziom. Znajomych nie widać, tylko parę twarzy znanych z widzenia z Lasu Kabackiego. Z nieba coś nieśmiało kropi. Zaczynam się zastanawiać, czy już z góry poddając walkę o życiówkę nie zrobiłem głupoty. Pogoda znacznie się poprawiła, trochę wieje, ale temperatura jest znośna. Warunki całkiem przyzwoite. No zobaczymy, co da się zrobić. Do startu trzy minuty. Na podest przed metą zawitali goście specjalni – jedni z ostatnich żyjących uczestników powstania. Strach popadać w patos i żonglować wielkimi słowami, ale gdy się patrzy na tych staruszków obwieszonych orderami... Ech, nie warto nic mówić. Po prostu podziw i szacunek. Żywa część polskiej historii, tragicznej historii, ale pięknej historii.
Start! Ktoś dostał startowy pistolet do ręki i chyba się pośpieszył. Według mojego zegarka zostało jeszcze trzy minuty. Ludzie ruszyli, mały chaos, część podobnie jak ja trochę zdezorientowana. Usiłuję przebić się przez początkowy tłum by móc bez przeszkód rozwinąć większą prędkość. Kierujemy się na południe, w stronę Krakowskiego Przedmieścia. Na tym etapie jest trochę bruku, ale nie przeszkadza to bardzo. Pierwszy kilometr: 3:46. Jest nieźle, właśnie na takie tempo liczę. Jest sobotni wieczór, centrum miasta, więc przypadkowych kibiców całkiem sporo. Trasa prowadzi obok Pałacu Prezydenckiego i krzyża smoleńskiego budzącego ostatnio tyle sporów. Zbiegamy ulicą Karową na Wybrzeże Gdańskie. Po drodze jest charakterystyczny „ślimak” - zbieg w dół po spirali. W tym miejscu przy ulicy ustawiono głośniki, z których dochodzi głośna kanonada. Strzały, wybuchy - symfonia wojny. Nogi w tym huku jakby instynktownie szybciej przebierają. Efekt jest szczególnie silny pod mostem. Wybiegamy na Wybrzeże Gdańskie. Teraz dłuższa prosta na północ, wzdłuż Wisły. Na jej końcu podbieg ulicą Sanguszki. Eeeee.., nie taki straszny jak się spodziewałem. Trochę zwalniam tempo, lecz nieznacznie. Kończę pierwszą pętlę, biegnący na 5 km zbiegają na prawo, do bramki oznaczającej metę. Mijam piąty kilometr mając na stoperze 18:59. Przyzwoicie. Biegnę dalej powtarzając trasę. Znowu bruk, Krakowskie Przedmieście, zbieg „ślimakiem” wśród huku bomb, strzałów, świstu kul. Zapada noc, zrobiło się znacznie ciemniej. Mijam tabliczki kilometrów, odhaczam każdą na stoperze, ale już im nie ufam. Tempo wychodzi mi raz 3:36 a innym razem 4:18 (wcale nie na podbiegu). Nie wierzę, że aż tak szarpię tempo. Tabliczki przypięto na mniej więcej, tak gdzie akurat była wolna latarnia. Ostatnie dwa kilometry. Zaczyna się slalom pomiędzy dublowanymi. W grupie biegnącej przed sobą widzę chłopaka w czapce z daszkiem a’la Marathon des Sables. To z nim ścigałem się na ostatnich metrach dziesiątki wchodzącej w skład Pucharu Maratonu Warszawskiego. Wbiegliśmy na metę z bojowym okrzykiem, wygrałem o włos. Doganiam go na pierwszych metrach podbiegu. „To co, znowu wpadamy z krzykiem na metę? „ – zagaduję. „A to ty byłeś?” – odpowiada po chwili wahania. „No ja”. „Dobrze, możemy spróbować”. Może taki wyścig na finiszu pomoże nam pobiec na 101 %? Przyciskam na podbiegu, wysuwam się na prowadzenie. Tylko chwilowo jednak. U końca podbiegu kolega wyprzedza mnie i zyskuje przewagę. Już nie dam rady jej zniwelować. Wyprzedzamy jeszcze kilka osób i wpadamy na metę jeden za drugim. Odsadził mnie o dobrych kilkanaście metrów, więc tym razem obyło się bez walecznych okrzyków. Gratuluję rywalowi, dziś okazał się lepszy. Jeszcze odbiór pamiątkowego medalu, rzeczy z depozytu i nie czekając na oficjalne zakończenie wracam spacerem przez bawiące się w sobotnią, letnią noc Stare Miasto. Zanim dotrę na miejsce minę Pomnik Powstania Warszawskiego 1944 pobudowany w 1989 roku na Placu Krasińskich.
Dwudziesta edycja Biegu Powstania Warszawskiego była bardzo udana. Znowu pobito rekord frekwencji. Trasę 10 km ukończyło 2076 osób, trasę 5 km 1218 osób. Dziesiątkę wygrał Kamil Poczwarowski z czasem 30:55. Wśród kobiet najlepsza okazała się Renata Kalińska (36:43). Piątkę wygrał Michał Breszka. Wbiegł na metę z czasem 14:50. Sam uzyskałem czas 38:14 brutto (38:09 netto). Trzech sekund zabrakło mi do życiówki. Szkoda. Zająłem 61 miejsce ogólnie i 59 wśród mężczyzn (łyknęły mnie dwie kobiety. Biegają skubane po 36 minut). W swojej kategorii wiekowej byłem 24 na 714.
2 komentarze:
Pamiętam, że kilka lat temu Marcin startował w tym biegu i był to chyba jeden z jego pierwszych startów ;)
Kończyli w ulewnym deszczu.
Tak czy inaczej wynik masz niezły i nie marudź ;) (na treningowym starcie zabrakło 3 sekund!!!! szok!)
Witaj Ula,
Nie no, nie marudzę. Żałuję, że nie nastawiłem się na walkę i nie wypocząłem należycie przed biegiem. Marzy mi się zejście do 37 minut. Niewiele brakowało.
Pozdrawiam
Prześlij komentarz