Podstawowe informacje
Nazwa: XXVI Supermaraton Kalisia
Miejsce: Blizanów k/Kalisza
Data: 23 października 2010, Sobota. Start o 6:30 rano.
Dystans: 100 km
Limit czasu: 12,5 godziny (do godziny 19)
Trasa: Piętnastokilometrowa pętla pomiędzy miejscowościami Blizanów – Jarantów – Brudzew. Do pokonania 6 razy + 10 km dobiegu. Nawierzchnia asfaltowa z kilkoma niewielkimi podbiegami. Trasa w większości odkryta, tylko niewielkie fragmenty wśród lasu. Ruch samochodów na większości trasy niewielki (większy tylko w okolicach Blizanowa). Punkty odżywiania co 5 km.
Warunki pogodowe: Bardzo dobre. Na początku dosyć zimno, potem temperatura około 9 stopni. Bez deszczu, słonecznie. Wiatr umiarkowany.
[relacja z zeszłorocznej edycji]
Spokojny początek
Dojechałem do Kalisza bez przygód. W biurze w Starostwie Powiatowym rejestracja i niedługo później autobus wywozi nas do szkoły w Blizanowie na nocleg. W międzyczasie poznaję paru chłopaków, którzy celują w ambitne wyniki. Jeden chce złamać 8 godzin, inny myśli o zwycięstwie. W sumie szanse mają. Ścisła czołówka polskiego ulicznego ultra (Janicki, Szymandera, Baran i inni) do Kalisza w tym roku nie przyjechała. Podobno szykują się do Mistrzostw Świata w biegu na 100 kilometrów w okolicach Gibraltaru. Bieg jest na początku listopada, więc Kalisz im odpadł. Cóż, będzie nam łatwiej zająć wyższe miejsca.
W Blizanowie nocujemy w sali gimnastycznej na podłodze. Standard, jeżdżąc na orienterskie setki już się przyzwyczaiłem. Szkoda tylko, że zapomniałem karimaty. Trudno. Kolację zjadam obfitą i pożywną, potem idę spać. Budzik ustawiłem na 5 rano.
Rano budzę się samodzielnie. Spało się nieźle. Za oknem zupełnie ciemno i pewnie też zimno. Nawet nie mam ochoty sprawdzać jak zimno. Przegryzam jeszcze lekkie śniadanie, ubieram się i o 6tej wychodzimy do autobusów. Te mają nas wywieźć w inne miejsce niż rok temu. Tym razem startujemy nie z rynku w Stawiszynie ale z Jarantowa – wioski na 5 kilometrze pętli. Decyzja organizatorów chyba właściwa. O 6 rano w Stawiszynie i tak kibiców żadnych nie było. Wysiadamy z autobusów niewiele po 6tej przy jakimś budynku, który pewnie kiedyś był sklepem spożywczo - przemysłowym. W koło jakby PGR-owskie klimaty. Jest ciemno, i strasznie zimno. Ale kosta, jest pewnie ze 2 – 3 stopnie. Już żałuję, że nie zabrałem na start polarowych rękawiczek. Tak jak wszyscy dookoła wymachuję rękoma by nie zamarznąć. W końcu przyjeżdża organizator. Robimy wspólne zdjęcie, z którym ponoć wiąże się jakaś niespodzianka i już szykujemy do startu. Z małym poślizgiem, około 6:35 startujemy. Nie mogłem się doczekać, może teraz się rozgrzeję.
Z Jarantowa do Blizanowa mamy 10 kilometrów. Pierwszą dziesiątkę traktuję jako rozgrzewkę. Truchtam sobie spokojnie robiąc czasem przerwy. Większość mnie wyprzedziła. To nic, na początku nie ma to znaczenia. Początek zaplanowałem właśnie bardzo wolny. Dopiero, gdy zacznie się właściwe 6 pętli zamierzam przyśpieszyć. Niestety już na pierwszych kilometrach przypadkowo wyłączam stoper wciskając niewłaściwy przycisk. Trudno. Pętla ma eleganckie oznaczenia co kilometr. Przynajmniej mogę kontrolować prędkość na poszczególnych odcinkach. Pierwsze wychodzą tempem pomiędzy 6 a 5 minut na kilometr. Wolno, tak jak miało być. Dobiegamy do Blizanowa, powoli wstaje świt. Przebiegając przez bramkę z pomiarem czasu patrzę na wyświetlacz z zegarem. Dycha w 58 minut, 9 minut szybciej niż rok temu. Odtąd zamierzam zacząć prawdziwy wyścig. Stopniowo przyśpieszam zbliżając się coraz bardziej do tempa 5 minut na kilometr.
Ambitny środek
Pomimo zwiększenia tempa biegnę ciągle całkiem lekko. Przypomina mi się czytane zalecenie jakiegoś weterana ultra o tym, jak należy biec by dobiec. Pierwsze 33% biegniesz tak, by się nie męczyć. Drugie 33% masz prawo być lekko zmęczony. Trzecie 33% to już jest walka o wynik, o to by biec i się nie zatrzymać. Powtarzam więc sobie na pierwszych dwóch piętnastkach jak mantrę, że biegnę lekko, bez wysiłku. Nie mogę się męczyć.
Warunki na trasie są dużo lepsze. Jest już dzień, jest cieplej. Gdy dobiegam do jednego z punktów odżywiania dzieci z miejscowych szkół serdecznie witają zawodników, częstują czekoladą, kanapkami, bananami i napojami. Taka pomoc jest bezcenna. W chłodny poranek najbardziej smakuje gorąca, słodka herbata. Obsługa punktów puszcza też przeboje. Najbardziej wpadł mi w ucho kawałek „Dziewczyno, choć na wino”. Leciało to mniej więcej tak:
„Wieczorem po kolacji,
wyszedłem znów na łowy.
Na wszelkie propozycje,
chętny i gotowy.
Koszula prasowana,
włosy ulizane.
Marzy mi się dziewczę,
młode i rumiane.”
Jako żywo Maxi Kaz - podrywacz z Ciechocinka tylko celujący w nieco młodsze roczniki. Dalej leci refren:
„Dziewczyno chodź na wino,
odpuść sobie kino.
Chodź na wino,
ze mną zabaw się dziewczyno.
Chodź na wino,
smutki niech odpłyną.
Chodź na wino,
dziś nie będzie źle dziewczyno. […]”
Przebój zespołu Manil pod tytułem „Wino” bardzo pasuje do klimatu [link do teledysku]. Jest świetnie, od razu humor mi się poprawia. Następne parę kilometrów biegnę z uśmiechem nucąc pod nosem piosenkę o dziewczynie i winie. A pomyśleć, że na ostatnim maratonie warszawskim tańczyły baletnice, puszczano jakiegoś Chopina. Chrzanić Chopina, „Dziewczyno, choć na wino” jest lepsze;)
Trochę zbaczam od tematu w muzyczne doznania. Czas wrócić do biegu. Zgodnie z tym, co napisałem powyżej przyśpieszam. Przyśpieszam i przyśpieszam, coraz bardziej przyśpieszam. Na drugiej piętnastce schodzę już sporo poniżej 5 minut na kilometr. Czuję się świetnie, więc dlaczego nie spróbować szybciej? Przez głowę przechodzą mi myśli, że może warto zaryzykować, postawić wszystko na jedną kartę. Że trzeba być czasem odważnym i zdecydować się na śmiały krok. Takie i inne bzdury krążą mi po głowie a ja traktuję je coraz bardziej poważnie. Pod koniec drugiej i na trzeciej piętnastce (50 kilometr) przyśpieszam biegnąc już 4:40 – 4:30 na kilometr. W pewnym momencie nieświadomie przyśpieszam jeszcze bardziej. Notuję wtedy tempo 4:18 – 4:22 na kilometr. Kurcze, przecież to zabójstwo. Zwycięzca z zeszłego roku Paweł Szymandera ponoć wygrał, dlatego, że trzymał przez cały bieg równe tempo 4:30 na kilometr. To po co ja tu wyskakuję z 4:18? Czysta głupota. Z drugiej jednak strony urósł już apetyt na dobry wynik. Przed startem nastawiałem się na złamanie życiówki z poprzedniego roku wynoszącej 9:11. Zamierzałem w tym roku złamać 9 godzin. W połowie biegu okazuje się jednak, że biegnę na złamanie 8 godzin! Uświadamia mi to jeden z mijanych, mocnych zawodników, który zwolnił, bo dokuczało mu kolano. Ktoś inny, dublowany po raz pierwszy (niektórych zdublowałem dwa razy) mówi, że biegnę na 5 pozycji. Piąty na ponad 100 osób! Dowieźć taki wynik do mety byłoby pięknie. Niestety, już na czwartej piętnastce czuję, że jak na ten etap (gdzieś 65 kilometr) jestem zbyt zmęczony. Wmawiam sobie, że mam teraz prawo być najwyżej lekko znużony, ale nie działa. Zaczynam walczyć, w głowie coraz częściej gości myśl by przejść na chwilę w spacerek. Na razie podobne pomysły udaje mi się przepędzić na cztery wiatry.
Zdechła końcówka
Do mety zostały ostatnie dwie piętnastki. Mam za sobą już 70 kilometrów w nogach. Zgadniecie, jakie tempo? 4:30 – 4:40? A skąd! Teraz człapię po asfalcie już coraz bardziej przygięty, biegnąc pomiędzy 5 a 6 minut na kilometr. Przy punktach odżywiania przechodzę na chwilę w marsz. Wtedy taki kilometr z etapem marszowym wychodzi mi w 6:20. Zgroza. Otrzeźwiałem, o złamaniu 8 godzin mogę zapomnieć. Na domiar złego poczułem w którymś momencie, że duży palec u nogi, który od jakiegoś czasu trochę pobolewał dziwnie przykleja się do skarpetki. Patrzę uważniej a tu już krew przesiąkła przez wierzchnią część buta. To pęknięty odcisk, który co prawda wygląda groźnie, ale na szczęście specjalnie nie boli. Na przedostatniej piętnastce mam kryzys chyba największy w całym biegu. Zmęczony już jestem a to jeszcze nie jest ostatnia pętla. Będę musiał oglądać te cholerne pola raz jeszcze. Rzygam nimi. Na punktach odżywiania piosenki puszczane przez dzieci „już nie cieszą jak kiedyś”. Człapię wolno, ale do przodu. Wyprzedzam czasem biegnących powoli lub takich, którzy idą. Niestety, dochodzi mnie i łyka dwóch gości. Nic nie mogę poradzić, nie jestem w stanie walczyć. Spadam z 5 na 7 pozycję. Teraz skupiam się tylko na tym, by się nie zatrzymać. By truchtać, choćby świńskim truchtem. Trucht jest, co prawda coraz bardziej świński, ale to ciągle trucht. Tylko ze 3 razy przeszedłem na krótką chwilę w marsz poza punktami odżywiania. Dobiegam jakoś do punktu pomiaru czasu w Blizanowie. Zaczyna się ostatnia pętla, ostatnie 15 kilometrów. O dziwo nie jest najgorzej. Coś jakby puściło, truchtam wolno, ale z jakby mniejszym wysiłkiem. Cieszy mnie myśl, że PGR-owkie pejzaże, które już oglądałem kilka razy widzę po raz ostatni. To dodaje sił. Zaczyna się pożegnalna rundka. By odciągnąć myśli od zmęczenia myślę jak fajnie będzie jutro. Jak nie będę musiał biegać, jak będę przez najbliższe kilka dni codziennie chodził na solankowy basen, na saunę, na hydromasaże. Będzie pięknie, byle tylko się zmobilizować i pokonać te ostatnie kilometry. Patrzę na zegarek i wygląda na to, że celuję w wynik około 8:40. Mogło być lepiej, ale i tak nie jest źle. Mijam ostatni punkt odżywiania w Brudzewie. Jeszcze 5 kilometrów i fajrant. Niestety, końcówka nie szykuje się spokojna. Będzie mocno emocjonująca. Na ostatnim punkcie dochodzi mnie inny zawodnik, jeden z tych, których wcześniej wyprzedziłem. Marinero (tak ma napisane na koszulce) zbliża się coraz bardziej. Niech to drzwiczki, szykuje się powtórka z Ełckich Roztopów, gdy ścigałem się z Maćkiem. Marinero zbliża się konsekwentnie i na dwa kilometry przed metą mnie wyprzedza. Spadam na 8 pozycję. Nie zamierzam jednak odpuścić. „Czekaj, czorcie” – myślę sobie. „Będę za tobą biegł w niewielkiej odległości i przyatakuję na ostatnich kilkuset metrach dając 100% mocy”. Plan jest dobry pod warunkiem, że Marinero nie ma rezerwy mocy i nie będzie czujny. Dobiegamy do ostatniego kilometra przed metą. Marinero okazuje się ostrożnym i przytomnym biegaczem. Zacząłem już cichutko przyśpieszać, skradać się. Marinero się ogląda, widzi, co się święci i też przyśpiesza! Zaczyna się ściganie. Ostatnie czterysta metrów włączam „sprint” rzucając wszystkie siły do walki. Oczywiście ów sprint to nie sprint w klasycznym rozumieniu tego słowa. To taki sprint, na jaki można sobie pozwolić po 99 kilometrach biegu, w moim przypadku tak około 4:00 - 4:15 na kilometr. Wydaje mi się, że biegnę bardzo szybko jednak sylwetka Marinero, który także pędzi co sił w nogach kontrolnie oglądając za siebie zbliża się tylko nieznacznie. Już widzę metę i zdaję sobie sprawę, że przegrałem. Nie odzyskam 7 pozycji. Wpadam na metę, gdy zegar wyświetla czas 08:33:54. Robert Derda (tak się nazywa ów Marinero) osiągnął wynik 08:33:43. Był o 11 sekund lepszy. Gratulujemy i dziękujemy sobie wzajemnie. Walka była piękna, choć to ja ją umoczyłem. Potem dowiem się, że Robert startował niedawno w spartatlonie a w biegu 24h zdobył brązowy medal. Mocny gość, z byle kim nie przegrałem. Zmachany i obolały, z zakrwawionym butem idę coś zjeść i wziąć prysznic. Czas odpocząć.
Zakończenie
Tegoroczną edycję naszego najbardziej znanego supermaratonu ukończyło 80 osób ze 157 wpisanych na listę (część zapewne nie dojechała). Nie wszyscy przebiegli całe 100 kilometrów. Można było też zejść na 55, 70 i 85 kilometrze i to też liczyło się jako ukończenie. Wygrał Krzysztof Holik, który jako jedyny zszedł poniżej 8 godzin (07:53:36). Drugi był Adam Thiel (08:08:07), trzeci amator Piotr Sawicki (08:09:12). Wśród kobiet triumfowała młoda polska gwiazda biegów ultra – Aleksandra Niwińska (09:42:23). Druga przybiegła Agnieszka Mizera (11:15:16), trzecia Barbara Nowak-Lewandowska (11:22:09). Piotrek Sawicki z Warszawy, który dobiegł jako trzeci to ten sam biegacz, którego pamiętam z zeszłorocznego ultramaraton w Kaliszu. Wtedy wyprzedził mnie efektownie na ostatnim okrążeniu biegnąc mocnym tempem i notując czas nieco poniżej 9 godzin. W tym roku jeszcze bardziej się poprawił. Po biegu wraz z kolegą poczęstował mnie swoją „tajną” bronią: napojem z szałwi argentyńskiej (nasiona Chia). Podobno wspomina o nim Christopher MacDougall w głośnej książce pt. „Urodzeni biegacze”. Dziwny ten napój, taki gęstawy, złożony jakby z nasion z wnętrza pomidora. Smak oczywiście inny, bardzo dobry. Nawet lepszy niż mój grzyb Kombucha. Wziąłem od chłopaków dwie dokładki opróżniając pojemnik do cna. Muszę kiedyś samodzielnie przyrządzić coś podobnego.
Supermaraton w Kaliszu to udana impreza. Wspominałem już, że nie jestem wielkim fanem biegania kółek po asfalcie, ale co tam - raz do roku, dla odmiany można wyjść „z puszczy” i poszaleć na ubitej nawierzchni. Kaliska ultra-imreza jak najbardziej się do tego nadaje. Klimat jest fajny, wesoły, serdeczny. Zupełnie nie wielkomiejski. Podobało mi się oznaczenie trasy na każdym kilometrze, podobało mi się dobre zaopatrzenie w żywność i napoje. Na mecie oprócz żurku i makaronu z sosem był chleb ze smalcem i skwarkami. Pycha, jeszcze wychodząc do samochodu pochłonąłem trzy kanapki. Medal był w tym roku nietypowy: ze szklanym środkiem. Po powrocie przyjrzałem mu się uważniej. Jest na nim grupowe zdjęcie biegaczy, chyba właśnie to, które robiliśmy tuż przed startem. Czyżby dało się w kilka godzin przygotować ponad sto takich „świecuszek”?. Jeśli tak to jestem pod wrażeniem. To chyba właśnie owa niespodzianka, o której wspominał organizator przed startem.
12 komentarzy:
Jakaż tam zdechła końcówka? To mój kolega Stefan Batory właśnie kończy swoją pierwszą setkę w kilka tygodni po swoim pierwszym maratonie.
Nie fikaj bo to mój "podopieczny". Razem jedziemy do Maroka wiosną. Gratuluję pięknego wyniku i ułańskiej fantazji :-D
Noooo, Paweł! Brawo!
W relacji najbardziej podoba mi się wynik i wątek muzyczny ;)
Ula, dzięki:) Krzysiek, Myślałem, że żartujesz z tym Stefanem Batorym, toż on już w grobie od 424 lat:) Patrzę jednak na wyniki a tam rzeczywiście jest taki: wynik 11:23. Nieźle, jak tak szybko robi postępy to może w Maroku nie padnie:)
Gratulacje za Dębno - 2:57 w maratonie. A ciężko było? Ciężej niż się spodziewałeś czy raczej luz?
@Paweł:
żyję i mam się całkiem dobrze ;)
Gratuluję świetnego wyniku.
Twoją relację czytałem z wypiekami na twarzy i znów przeżywałem swój bieg... do zobaczenia za rok!
Pozdrawiam,
Stefan
PS Możesz mi podesłać to "moje" zdjęcie na moje_imie@nazwisko.pl ?
Hej Stefanie Batory,
Gratuluję wyniku w supermaratonie. Szybko się rozpędzasz chłopie. Niedawno maraton, teraz setka, w przyszłym roku Maraton Piasków - to co będzie za 5 lat? Tour de Europe?
Zdjęcie właśnie wysłałem, Pozdrawiam.
P.S. Nie zdziwię się, jeśli po następnym wpisie komentarz mi napisze Józef Piłsudski;)
ja też czytałem z wypiekami:) dobry start i świetny wynik! prawdziwy kosmos jak dla mnie;)
Hej Paweł
Pozdrawia Piotr Amator Szałwii. Bardzo fajna relacja :-)
Do zobaczenia w Kabatach i na biegach.
Dzięki Karol, myślę, że jak w końcu wydobrzejesz i weźmiesz się solidnie do treningu to podobny wynik jest w Twoim zasięgu. Mam nadzieję, że już wyczerpałeś limit swojego pecha. Teraz zdaje się wróciłeś do rodzinnego Wałcza? Masz tam dobre warunki do treningu? U mnie niestety z tym będzie gorzej. Chyba wyprowadzę się z Kabat które są znakomitym miejscem do biegania ale wynajem tu czegokolwiek jest drogi. Nie wiem gdzie ja będę biegał i kiedy bo... też zmieniam pracę. Przyszły rok to dla mnie od strony biegowej spora niewiadoma:/
Pozdrawiam
Witaj Piotrek!
Jeszcze raz gratuluję rewelacyjnego czasu i 3 miejsca. Szałwii jeszcze nie przyrządziłem ale ciągle o niej pamiętam.
Pozdrawiam i do zobaczenia:)
Masz rację, teraz realizuję się ponownie w rodzinnym mieście, ale akurat pod względem treningowym jest całkiem ciekawie (sporo tras naturalnych, mniej betonu), brakuje tylko stadionu do interwałów, które muszę robić w terenie. Już nawet zaplanowałem sobie tydzień treningowy i zaczynam przygotowania do sezonu.
Zmiana pracy jest zawsze trudnym tematem, ale mam nadzieję, że Twoja będzie na plus, nawet ten sportowy. Ja zmieniłem środowisko głównie z tego powodu.
Pozdrawiam!
No widzę, że bieg pełen poświęcenia. Podziwiam, bo 3 miejsce w takich zawodach to ogromny sukces. Pozdrawiam serdecznie! :)
Witaj Kuba,
Trzeci był Piotrek, ja ukończyłem na 8 miejscu i dla mnie jest to rzeczywiście duży sukces.
Czy bieg pełen poświęcenia? Z pewnością trochę tak ale w większości to sprawa wytrenowania. Ludzie, którzy nie biegają czasem myślą że przebiec 70 czy 100 km to nadludzki wysiłek. Że jesteśmy jakimiś bohaterami (usłyszałem to słowo od kibica w Kaliszu rok temu). Nieprawda. To sprawa systematycznego treningu i predyspozycji takich jak np. odporność na długotrwałe cierpienie o niskiej intensywności. To wszystko.
Ty zdaje się nie biegasz? Polecam spróbować (zaczynając najlepiej od marszobiegów). Warunki w Wielkiej Brytanii możesz mieć nawet lepsze niż my w śnieżnej i mroźnej Polsce.
Serdecznie pozdrawiam:)
Prześlij komentarz