poniedziałek, 19 marca 2012

V Rajd Dolnego Sanu (Gorzyce, 16-18 marca 2012)


Historia pewnego obozu

W dniach 30 marca – 4 kwietnia 1656 roku, w czasie wojny Polski i Litwy ze Szwecją 1655-1660 (tzw. „Potopu”) pod Gorzycami funkcjonował obóz wojsk szwedzkich. Król szwedzki Karol X Gustaw dotarł ze swoją kilkutysięczną armią do wideł Wisły i Sanu 30 kwietnia. Sandomierz był w tym czasie opanowany przez Polaków, jedynie w tamtejszym zamku broniła się szwedzka załoga. Szwedzi założyli pod Gorzycami obóz wojskowy, który niedługo później został otoczony przez wojska polsko-litewskie dowodzone przez Stefana Czarnieckiego, Jana Sapiehę, i Jerzego Lubomirskiego. Polacy i Litwini dysponując około 20.000 wojska mieli ponad czterokrotną przewagę nad nieprzyjacielem. Osaczeni Szwedzi planowali przebić się w kierunku Krakowa, musieli jednak sforsować rzekę co wobec obecności po drugiej stronie wojsk polsko-litewskich było bardzo trudne. Tymczasem 2 kwietnia część wojsk szwedzkich dokonała wypadu rozpoznawczo-aprowizacyjnego, podczas którego pod Dębicą rozbito jakiś oddział polski. Następnego dnia dokonano innego wypadu, tym razem pod Baranów gdzie rozbito oddział Jana Sapiehy. W międzyczasie Karol X Gustaw sprowadził do obozu załogę szwedzką z zamku sandomierskiego. Sam zamek wysadzono w powietrze, niestety podobno zginęło przy tym kilkuset Polaków, którzy wdarli się do zamku tuż po wycofaniu Szwedów. Osaczone oddziały szwedzkie uratowała odsiecz nadchodząca z Warszawy pod wodzą margrabiego Fryderyka prowadzącego 2500 rajtarów i dragonów. Naprzeciw tej odsieczy wyruszyli spod Sandomierza Lubomirski i Czarniecki na czele najbardziej wartościowych wojsk. Rozbili Pod Kozienicami (6.IV.1656) i Warką (7.IV.1656) posiłki szwedzkie lecz w tym czasie Karol X Gustaw wykorzystał osłabienie sił polsko – litewskich zebranych pod Sandomierzem i wyrwał się z okrążenia w widłach Wisły i Sanu. Najpierw rozpoczął budowę mostu na Sanie, potem wieczorem przeprawił na statkach 300 muszkieterów, którzy uchwycili przyczółek po drugiej stronie a następnie dokończył budowę mostu. Rano 5 kwietnia 1656 roku wojska szwedzkie opuściły obóz pod Gorzycami i przeprawiły się przez rzekę. Polacy i Litwini zebrani pod Sandomierzem osłabieni nieobecnością Lubomirskiego i Czarnieckiego nie stawili oporu.

Nerwowy początek

Na pociętej mapie, żółtym zakreślaczem zaznaczyłem swoje planowane przebiegi. W praktyce część moich przebiegów różniła się od pierwotnych planów. Te rzeczywiste przebiegi o ile odbiegały od planów oznaczyłem czerwonymi kropkami.



Jest północ. Noc jest chłodna i bezchmurna. Sucho. Warunki dobre na rekordowy wynik. Wystartowaliśmy właśnie sprzed szkoły w Gorzycach. Uczestników piątej edycji Rajdu Dolnego Sanu, trasy 100 km jest trzydziestu-pięciu. Biegniemy asfaltem w stronę PK1. Początek truchtam spokojnie trochę alternatywnymi wariantami niż większość pozostałych zawodników. Pomimo spokoju nie udaje mi się uniknąć błędów. Najpierw jeszcze we wsi zapędzam się ze 100 metrów za daleko; muszę wracać do skrzyżowania, które minąłem. Strata: około minuty. Potem przeprawa przez świeżo budowany most na rzece Łęg. Wkoło jakieś rozkopy, wspinam się po stromej betonowej ścianie na zbudowany w połowie most, potem po równie stromej schodzę na czworaka. Chyba był niedaleko jakiś wygodny mostek, ale nie chciało mi się szukać. Lecąc dalej na PK1 dochodzę do rozwidlenia dróg i nie mogę znaleźć tej, która powinna doprowadzić bezpośrednio na punkt. Biegnę w jedną – to nie ta. Biegnę w drugą – to też nie ta. Dogania mnie jakaś grupka. W końcu po 5 minutach, nie mogąc namierzyć drogi „widmo” decyduję się na okrężny wariant drogą, która istnieje. Gdy jestem kilkaset metrów od punktu mija mnie kilkunastoosobowy tramwaj dzielnie napierający za faworytami: Maciejem i Michałem. Biegnąca w grupie Sabina rzuca mi w biegu, że punkt nie jest nad brzegiem potoku jak podaje opis, lecz lekko w głębi lasu. Dzięki temu i ja i Mariusz, który akurat też kręcił się w pobliżu podbijamy punkt bez problemu. Jesteśmy może 5 minut za prowadzącymi.


Trójka z problemami

Od dłuższego czasu biegnę torami, które wysypane ostrymi kamieniami wykręcają mi stopy. Muszę biec ostrożnie, przez co tempo nie jest imponujące. W końcu pojawia się most kolejowy a za nim las na brzegu którego powinien stać punkt. Widoczne z oddali czołówki chaotycznie biegające to w tę to w drugą stronę nie wróżą nic dobrego. Chyba są problemy ze znalezieniem punktu. Dobiegam na miejsce i rzeczywiście. Zdenerwowany Michał szuka lampionu już od 20 minut. Kręcimy się po lesie próbując kolektywnie namierzyć punkt; nauczeni doświadczeniem z poprzednich punktów podejrzewamy, że Hubert chytrze ukrył go gdzieś w krzakach. Po kilku następnych minutach poszukiwań bez rezultatu znowu spotykam kolegę, który mówi, że dzwonił do organizatora i punkt powinien stać na skraju lasu, widoczny z wału. Idziemy dalej wałem i lampion rzeczywiście stoi jak byk – tyle, że około 200 metrów dalej, niż wskazuje mapa. Pewnie Hubertowi „omsknęła się ręka”, gdy stawiał pisakiem kropkę oznaczając punkt na mapie. Zdarzyć się może każdemu.

Droga to czy rów?

Tegoroczny Rajd Dolnego Sanu nie jest trudny nawigacyjnie, momentami wręcz liniowy. Trudna bywa natomiast mapa. Kolory są słabo widoczne, przez co nie zawsze wiadomo gdzie las a gdzie woda. Najgorzej jest z ciekami. Kreska jest niebieska, gdy prowadzi po polu, gdy wchodzi do lasu i nakłada się na zieloną farbę ciek (rów) zmieniając kolor na czarny zaczyna wyglądać jak droga. Dwa razy się tak nabrałem. Biegnę właśnie do PK5, jestem dwa kilometry przez punktem. „O tu skręcę, ścieżką do lasu a potem tą wygodną drogą”. Coś, co brałem za drogę okazało się pięknym …rowem. Woda sięgała w nim po pas co osobiście sprawdził zwycięzca trasy 50 km. Szczęście, że wzdłuż rowu prowadziła inna, nie zaznaczona na mapie droga, dzięki której docieram w pobliże punktu. Tam kręci się już jakaś czołówka, jak się okazuje Michał. Dzięki niemu udaje mi się sprawnie wejść na punkt, o którym myślałem, że leży przy drodze i już chciałem go tam szukać. Jak się okazało leżał nad rowem, nieco bardziej w głębi lasu. Podbijamy punkt, biegniemy kawałek razem, potem szybszy kolega wyprzedza mnie i znika. Nie na długo jednak. Może 2 minuty później, gdy próbuję znaleźć przecinkę prowadzącą na południe przez zwarty kompleks leśny Puszczy Sandomierskiej Michał znowu się pojawia. Prowadzi za sobą Sabinę i Staśka, których znalazł gdzieś w lesie, a którzy początek sprawnie napierali razem i przez jakiś czas nawet prowadzili. Teraz już we czwórkę pakujemy się w porośniętą jeżynami przecinkę. Z czasem wybieram swój wariant, na którym wychodzę – a jakże – jak Zabłocki na mydle. Gdy zbliżam się do PK6 doganiam znowu Stasia, który rzuca: „Lepsze jest wrogiem dobrego”. Nic dodać nic ująć.


Spotkanie na półmetku

Gdy dobiegam do PK7 jest ranek. Już dużo przede mną pobiegł Michał i Maciej; przed sobą widzę uciekającą Sabinę. Ostatnie rajdy pokonywaliśmy razem, ale teraz początek zaczęliśmy samodzielnie. Walczymy. Usiłuję gonić rywala, ale coś czuję, że słabnę. Chyba przesadziłem z tempem na początku. Przechodzę w marsz i wyjadam wszystko, co mam w plecaku. Sabina znika mi z oczu. Doganiam Ją znowu przy punkcie. Konsultujemy wariant na następny punkt i od tej pory, choć nie było to planowane, prawie całą dalszą drogę lecimy razem. Ma to praktyczne, pozytywne znaczenie: oboje jakoś słabo się dziś czujemy a obecność drugiej osoby działa mobilizująco.

Nawigator

Kończymy właśnie długi, piętnastokilometrowy przelot do PK8. Po drodze był półmetek, w spożywczaku w Radomyślu uzupełniamy zaopatrzenie. Trochę podjadam, trochę odżywam. Okolice punktu położonego na grobli otoczonej jakimiś stawami hodowlanymi są bardzo ładne. W wypełnionych wodą rowach leżą pnie drzew fachowo ściętych przez bobry. Mój pierwotny plan na drogę do kolejnego punktu zakłada asfaltowy wariant okrężny drogą przez Radomyśl. Sabina planuje krótszy, ale mniej pewny wariant przez las. Daję się przekonać do jej wariantu, rzeczywiście chyba nie sensu robić dodatkowych kilometrów. Wejście na PK9 wychodzi nam szybko i sprawnie, co oznacza, że była to dobra decyzja. Drogę na PK10 znowu planuję okrężnie a Sabina znowu krócej i przez las. Tym razem bardziej stanowczo obstaję przy swoim, rozdzielamy się, lecz tylko na chwilę. Po stu metrach uznaję, że Sabina chyba jednak znowu ma rację: jej wariant jest lepszy. Ponownie zmieniam swoje plany, lecę za nią i po jakimś czasie doganiam. Decyzja okazuje się słuszna. Krótszą drogą i bez problemów docieramy razem do PK10.

Przyroda

Jest wczesny poranek. Biegniemy właśnie przez duży, podmokły las. Ostre, wiosenne słońce przebija przez konary drzew usiłując pobudzić uśpioną przyrodę do życia. Widoki może jeszcze szare, ale w powietrzu czuć już kolorową wiosnę. Nagle drogę przecina nam spłoszone stado jakichś dużych zwierząt kopytnych. Ostatnie z uciekających przebiegają tak blisko, że zastanawiam się, czy nas któreś nie staranuje. Dosłownie chwilę później prawie spod nóg wyskakuje nam bażant; biegnie sobie po lesie nie próbując nawet wzbić w powietrze. Piękne słońce, piękna przyroda, piękna wiosna, piękne widoki. Magiczne miejsca i magiczne chwile. Choćby dla nich tylko warto jeździć na rajdy.




Bezkresne wały i słońce

Jesteśmy blisko 80-tego kilometra trasy. W nogach mamy pewnie z dziesięć kilometrów więcej, bo zdążyliśmy już dołożyć sobie to tu, to tam. Wybiegając na asfalt spotykamy Macieja, który wraca po podbiciu PK11. Jesteśmy jeszcze daleko przed punktem stąd przewaga kolegi jest duża. Podobno prowadzi Michał, my biegniemy jako trzeci. Droga na PK11 jest prosta – prowadzi kilka kilometrów wałem. Dobiegamy do niego i podbijamy karty. Miejsce jest ładne, to punkt widokowy, z którego widać jak San wpada do Wisły. Ładnie tu, ale teraz czeka nas droga przez mękę: 10 kilometrów wałem, częściowo po drodze, którą już znamy. Ale monotonia. Nawigacji żadnej. Do tego słońce coraz mocniej przypieka. Ściągnąłem już z siebie zbędne warstwy ubrania, ale i tak czuję się słabo. Mam kryzys, wymiękam. Mówię Sabinie, że jak ma siły to niech biegnie, bo ja już nie dam rady. Planuję już tylko iść do mety. Sabina mnie jednak nie zostawia, mobilizuje do marszobiegu. Podbiegamy kilometr i przerwa na marsz, podbiegamy do tego dużego drzewa i znowu chwila marszu. Tym sposobem pokonujemy 10 km w 80 minut. Z czasem jakby odżywam.

Rajdowe żebractwo

Źle wyliczyłem zaopatrzenie. Za mało zabrałem jedzenia i wyjadłem już wszystko, co miałem w plecaku. Co gorsza kilkanaście kilometrów przed metą skończyła się woda. Następne kilometry nie prowadzą przez żadną większą wieś, w której można by liczyć na sklep. Zaczynam żebrać. Najpierw pytam jakiegoś człowieka przy samochodzie czy nie ma wody do sprzedania. Nie ma. W końcu w małej wiosce koło Skowierzyna (chyba Tarnowiec) zapytany o wodę gospodarz prowadzi nas do swojego sąsiada. Starszy Pan częstuje nas wodą; nawet nie kranówą, o którą prosiliśmy a wyciąga z barku butelkę „Nałęczowianki”. Pieniędzy nie daje sobie wcisnąć. Dziękujemy Ci Dobry Człowieku!

Spacerek

Od PK 13 (oficjalnie 95 kilometr trasy) już prawie wyłącznie idziemy. Teraz Sabina nie ma sił na bieganie. Ja trochę odżyłem, może coś bym jeszcze potruchtał. Sabina zachęca bym ją zostawił i ruszył przodem, ale nie chcę. Ona wcześniej na mnie poczekała to teraz ja nie zostawię jej. Poza tym nie zależy mi aż tak na czasie. Życiówki już nie zrobię, Maciej i Michał są już pewnie na mecie, nam nikt nie depcze po piętach. Na spokojnie szybkim krokiem dochodzimy do bazy. Na 100 metrów przed nią zrywamy się do świńskiego truchtu, co by skończyć biegnąc – niech to jakoś wygląda. Czas na mecie 14:11, ja zajmuję 3 miejsce wśród mężczyzn, Sabina 1 wśród kobiet. Wygrali jak zwykle bezkonkurencyjni Michał (11:50) i Maciej (12:31). Teraz czas na prysznic, pyszny bigos i zasłużone piwo. Mniam!

Dziękuję Hubert za fajną imprezę.

Linki:


12 komentarzy:

borman pisze...

Ha!
PK1 szukaliśmy z Bernardem, biegając wzdłuż "potoku". Za cholerę nie mogliśmy go namierzyć. Stanąłem zrezygnowany, zakląłem zrezygnowany, odwróciłem się,a tam punkt wesoło czerwieni się do mnie z drzewa :) .

PK5 Też dałem się nabrać na tę "drogę". Dopiero gdy dobiegłem do rowu melioracyjnego zwróciłem uwagę, że na mapie kolor "drogi" jest czarny akurat gdy wpada w obszar lasu. Długo się nie zastanawiałem, zaliczyłem zimną kąpiel, jakieś 300 metrów dalej następną i dalej następną i jeszcze dalej następną :) . Ale nie ma tego złego.. widziałem łosia :) .

borman pisze...

A czemu nie zgarnąłeś 2 w drodze z 7 na 12? Nie było by krócej?

Paweł Antoni Pakuła pisze...

Marcin,

ja jakoś wolałem o ile to możliwe ograniczyć głębsze kąpiele. Choć z drugiej strony kilka razy umyślnie wchodziłem do wody by schłodzić stopy gotujące się w neoprenowych skarpetkach.

Dlaczego nie zebrałem pk2 w drodze z pk7 na pk12? Bo myśmy mieli kolejność punktów wymuszoną a Wy scorelauf...

Krasus pisze...

Przy PK1 i PK2 zachowałem czujność i nie miałem z nimi żadnego problemu (choć przy PK1 podejrzewałem orgów, że mogą go umieścić "na ściance" rowu, którym płynęła woda), jednak w kilku innych miejscach jej zabrakło i natrzaskałem 58,6 km:/ Ale 7:59 to dla mnie i tak świetny czas, więc nie narzekam:)

Paweł Antoni Pakuła pisze...

Gratuluję Krasus połamania ósemki. Z tymi nadprogramowymi kilometrami to zawsze coś się dołoży. Najlepsi też dokładają. Proponowałem Hubertowi na mecie, by wrzucił do Internetu mapę z zaznaczonymi swoimi optymalnymi przebiegami, tak jak On wyliczył te 102 km. Wtedy można by tę mapę porównać ze swoimi przebiegami i zobaczyć, gdzie można było skrócić.

Krasus pisze...

Paweł, to byłoby rzeczywiście fajne. Bo nawet analizując sobie w domu tracka i mapę mogę nie dojść do tego, gdzie były jakieś ukryte ścieżki, którymi Hiu wyliczył dystans.

marqiz pisze...

A nie myślałeś, żeby na 8PK lecieć z prawej strony przez ten most kolejowy, który jest zupełnie na skraju mapy. Bo tak na oko z 5km można było nadrobić. Chociaż ryzyko z mostami kolejowymi jest dość spore, maszerować 100m po samych podkładach raczej niefajnie.

borman pisze...

Paweł, o wymuszonej kolejności podbijania PK nie wiedziałem. Mój błąd :) .

Paweł Antoni Pakuła pisze...

marquiz,

Myślałem o tym wariancie przez most kolejowy, wyglądał na minimalnie krótszy ale wariant zachodni wyglądał na wygodniejszy. Teraz sprawdziłem długość obu wariantów. Założyłem, że lecę w stronę mostu kolejowego drogą do ulicy na PN od Turbii, jak najkrócej do wału na Sanie. Ten wariant zakłada pokonanie pewnego krótkiego odcinka (tuż przed samym wałem) na przełaj. Porównałem długość obu wariantów: mierzona nitką wyniosła kilkaset metrów. Mierzona przy pomocy strony runningmap.com: wariant zachodni - 12,85 km, wariant wschodni (przez most kolejowy) 12,22 km. Różnica 630 m a pamiętać trzeba, że krótszy wariant częściowo na przełaj, częściowo po niewygodnych podkładach i kamieniach. Może i warto było ciąć tym mostem kolejowym ale jak to mówią "szału nie ma" - aż 5 km bym na tym nie zaoszczędził. Przecież cała odległość pomiędzy punktami wynosiła 10 km.

maiqiz pisze...

Zmierzyłem tylko wariant przez most kolejowy i wyszło mi tam ok.10km, a na opisach, które zamieściłeś jest tak:
7. Zagajnik 47km
8. Dwie brzozy 62km
i wniosłem, że po tym drugim wariancie jest 15km. Mój błąd

Paweł Antoni Pakuła pisze...

maiqiz,

Ja też popełniłem błąd bo myślałem, że ten przebieg ma wg projektującego trasę 10 km a nie 15 km; pomyliłem go z przebiegiem PK11-PK12.

Widzisz, Ty policzyłeś 10 km a mi wyszło ponad 12, widać tu różnicę w patrzeniu na mapę pomiędzy kimś kto biega BnO a setkowiczem. Ja jako setkowicz wybierałbym bardzo mało przełajów i raczej wygodniejsze przeloty. Wszystko przez dystans, który nakazuje oszczędzać siły. W BnO nie ma to chyba takiego znaczenia, dużo więcej się robi na przełaj.

Anonimowy pisze...

przelot mostem kolejowym byłby zdecydowanie krótszy. Ale na odprawie zabroniłem tego wariantu ze względów bezpieczeństwa - na tym moście nie ma wydzielonej części dla pieszych. Wyolbrzymiłem tylko trochę jego stan - jest na tyle dobry, że jeździłem tamtędy na rowerze. Jeżeli jednak byłoby ślisko, a w marcu o to dość latwo - most w jednej chwili stawałby się niebezpieczny. Stąd zakaz.
Hiu