poniedziałek, 17 września 2012

Świder Trail Marathon - relacja


Czasem się zastanawiam, czy nie popełniam błędu startując zbyt ostrożnie. Preferuję wolne, wręcz turystyczne tempo na początku, potem stopniowe przyśpieszanie w zależności od samopoczucia i rozwoju sytuacji na trasie. A może trzeba zaryzykować? Bardziej uwierzyć w siebie? Postawić wszystko na jedną kartę i zacząć ostro? Spróbowałem ostatnio takiego właśnie nietypowego dla mnie podejścia na jednym z terenowych maratonów. Jak było? Zobaczmy.

Świder Trail Marathon. Kameralna impreza dla amatorów organizowana przez fundację „Extreme Sports” nad rzeką Świder, kilkanaście kilometrów na południowy - wschód od Warszawy. Jest 12 lipca 2012 roku. Stoimy właśnie w lesie na linii startu. Przyjechało nas niewielu, raptem 65 osób. Dużo więcej chętnych zapisało się na półmaraton (176 osób) i krótsze biegi. Pogoda słoneczna, ciepła, ale raczej nie upalna. Podobno nadrzeczne ścieżki pełne są chaszczy, dlatego na nosie mam ochronne okulary. Tak na wszelki wypadek. Na nogach leciutkie Columbia Ravenous Lite - powinny w sam raz pasować na taką imprezę. Do tego koszulka z systemem (podobno) chłodzącym Columbia Base Layer Lightweight SS Top a na nogach „anty-pokrzywowe” i „anty-jeżynowe” spodnie Dobsom R-90. Jestem gotowy.

Startujemy. Kawałek wąską, leśną ścieżką, wybiegamy na polanę i znowu do lasu. Zacząłem tempem dosyć mocnym. Chwilę po starcie doganiamy pierwszych półmaratończyków. Wystartowali niewiele przed nami. Na wąskiej i krętej leśnej ścieżce robi się tłoczno i nerwowo: usiłujemy przepchnąć się do przodu przez wąż najwolniejszych biegnących przed nami. Oni sami też nie są zadowoleni musząc przepuszczać pędzącą czołówkę maratonu. Organizator chyba nie do końca przemyślał ten początek. Przyciskam coraz mocniej i w końcu wychodzę na prowadzenie. Tuż za mną biegną bardzo mocni amatorzy: Rafał Gaczyński oraz Piotrek Karolczak znany jako Kulawy Pies – bloger i felietonista „Biegania” (życiówka w maratonie 2:38). Trasa, która w międzyczasie doszła nad brzeg Świdra jest kręta, miejscami lekko pagórkowata i piaszczysta; najczęściej dosyć wąska. Jest też bardzo ładna. Prowadzi częściowo po terenie Mazowieckiego Parku Krajobrazowego lub jego obrzeżach. W tak pięknych okolicznościach przyrody (…i niepowtarzalnych…) biegnie mi się początkowo wyśmienicie. Mam ochotę powalczyć z „Kulawym”, choć zdaję sobie sprawę, że to raczej nie moja liga. Trzymam się na prowadzeniu mniej więcej do 8 kilometra. Na dalszych kilometrach zaczynam puchnąć. Zwalniam nieznacznie, ale wystarczająco, by zostać wyprzedzonym. Potem jeszcze przez dłuższy czas oglądam plecy konkurentów. Na pierwszym punkcie odżywiania chwyciłem ze stolika pusty kubek. No rzesz... Na następnym, za mostem mogę się w końcu napić. Biegnę samotnie po drugiej stronie Świdra aż do jego dopływu – rzeki Mieni. Tę malowniczą rzeczkę pokonujemy po przerzuconej wąskiej kładce co stanowi przyjemne (i mokre) urozmaicenie trasy. Dalej znowu wąskie, kręte ścieżki prowadzące po nadrzecznych chaszczach. Czasami trzeba się schylić pod zwalonym drzewem, czasami przebiec po kamieniach pod mostem, czasem przez głęboki piach. Sporadycznie udaje mi się dogonić i wyprzedzić maruderów z półmaratonu. Po jakichś 1,5 godziny dobiegam do punktu kontrolnego. Obsługa sprawia wrażenie niezbyt rozgarniętej. Na pytanie, „który to kilometr” drapią się po głowie i mówią, że gdzieś 13 lub 14. Dopiero? A niech to: już zaczynam mieć serdecznie dosyć a to nawet nie półmetek. Potem okaże się, że obsługa się pomyliła i w rzeczywistości jestem dobre parę kilometrów dalej. Dwudziesty, trzydziesty kilometr: biegnę jeszcze średnim tempem. Ostatnie 10 kilometrów: zaczynam zwalniać i wymiękać. Trasa prowadzi po jakichś pętlach, w których zaczynam się gubić. Opis trasy to elaborat na stronę. Startującym na niewiele się przyda gdyż ktoś, kto nie jest miejscowy nie odróżni mostu Mlądzkiego od 3 innych mostów. Poza tym nikt nie ma czasu by biegnąc mocnym tempem po krętych ścieżkach wczytywać się w tekst. Dobra mapka byłaby zdecydowanie lepsza. Zaczynam być trochę wkurzony tą niejasnością trasy, ale zdaję się na obsługę punktów. Dwukrotnie udaje mi się odbiec od właściwego szlaku i nadłożyć kilkadziesiąt metrów. Na ostatnich kilometrach czuję się równie zagubiony jak część obsługi. Biegnę już dobrze ponad 3 godziny i nie bardzo wiem, ile jeszcze do mety. Przechodzę w marsz, zaczynam wczytywać się w opis trasy, próbuję określić swoją pozycję. Zmuszam się do truchtu, potem znowu przechodzę w marsz. Ogarnia mnie zwątpienie. Przypuszczam, że przeoczyłem gdzieś skręt do mety i robię kolejną pętlę extra. Lekko podłamany docieram w końcu do któregoś z kolejnych punktów. Obsługa mówi mi, że meta tuż, tuż – mam skręcić tu i tu i za polaną jest meta. Sprężam w sobie resztki sił i przyśpieszam. Choć te ostatnie kilkaset metrów chcę przebiec godnie. Wybiegam na polanę, potem znowu na chwilę do lasu i już widać metę. Cały i zdrowy wpadam w jej światło. Czas 3:31:28, miejsce 6 na 65 startujących. Tak jak wszyscy przede mną pobiłem zeszłoroczny rekord trasy wynoszący 3:40:21.

Bieg zgodnie z przewidywaniami wygrał Piotrek Karolczak (3:02:39). Sekundy później przybiegł Rafał Gaczyński (3:02:52). Chłopakom niewiele zabrakło do złamania „trójki” a na takiej trasie to spore osiągnięcie. Kilkanaście minut za dwoma pierwszymi przybiegł mocny Litwin (Garmus Mindaugas) a następnie jeszcze dwóch chłopaków. Litwin wyprzedził mnie już w pierwszej połowie trasy, ale tych dwóch za nim łyknęło mnie nawet nie wiem kiedy. Przypuszczalnie pod koniec, kiedy lekko zdezorientowany szukałem przedwcześnie skrętu do mety odbiegając i wracając kilkadziesiąt metrów w bok. Na mecie czekało nas picie i batony. Dekoracja zaplanowana była na kilka godzin później. Zwycięzca czekając na nią zapalił sobie jednego papieroska, potem drugiego. Szczerze mówiąc trochę mi żuchwa opadła. Normalnie gdybym zobaczył biegacza z papierosem w ręku to bym mu kazał popukać się w głowę i wygłosił wykład o szkodliwości palenia. Ale tu? Jak ja mam Piotrka pouczać jak on obiegł i mnie i wszystkich pozostałych? W życiu bym nie pomyślał, że można być palaczem i biegać maratony po 2:38. Sytuacja ta jest cokolwiek niespotykana. Myślę, że Piotrkowi się ta sztuka udaje, bo ma wybitny talent i predyspozycje do biegania. Gdyby rzucił to dziadostwo biegałby jeszcze szybciej.

Świder Trail Marathon potwierdził to, co podświadomie wiedziałem już wcześniej. Ostre ruszanie „z kopyta” jest zdecydowanie nie dla mnie. Niektórzy koledzy lubią mocno zacząć, potem trochę poszarpać tempo by zgubić pościg i dalej biec na prowadzeniu lub co najmniej w ścisłej czołówce. I taką taktyką wygrywają. Ja w ten sposób nie potrafię. Gdy mocno zacznę to potem puchnę i końcówka wygląda fatalnie. Zdecydowanie bardziej odpowiada mi bardzo spokojny początek a następnie ostrożne podkręcanie tempa. Takiej taktyki będę się trzymał podczas wszystkich następnych zawodów.

P.S. Jak wieść w biegowym światku niesie, Piotrek Karolczak startował niedawno w maratonie na Islandii gdzie zajął znakomite 2 miejsce. Do pierwszego zabrakło mu 10 sekund. Ciekawe, czy szokował wyspiarzy stojąc na podium z dopalającym się papierosem pomiędzy palcami ;) 

Wszystkie zdjęcia z wyjątkiem szkicu trasy pochodzą z bardzo dobrej galerii autorstwa Doroty Świderskiej i Wojtka Szoty z portalu maratończyk.pl [link do galerii]



4 komentarze:

Anonimowy pisze...

do refleksji:

http://ntrs.nasa.gov/archive/nasa/casi.ntrs.nasa.gov/20080014280_2008013623.pdf
------------
Conclusion:
After accounting for the effects of age, gender, PASS and BMI the effect of
habitual smoking on VO2max is minimal, about 0.85 mL.kg-1.min-1, until the habit exceeds 20

----------
no cóż, palę nałogowo dwa razy dłużej niż biegam, a trenować łatwiej niż rzucić...
maraton to ch... nie jarać rakotworów - ooo, to byłby wyczyn!

zdrówko

Paweł Antoni Pakuła pisze...

Zerknąłem do linka, konkluzje zawarte na końcu (że wpływ nałogowego palenia na VO2Max jest minimalny o ile palacz pali niewiele) kłócą się z moim, zapewne bardzo typowym wyobrażeniem na temat związków pomiędzy paleniem a wydolnością. Pomimo wszystko jesteś chyba bardzo rzadkim przypadkiem. Może jednym z 2 maratończyków - palaczy, których znam. Na studiach w Toruniu, kiedy dopiero zaczynałem biegać chłopak koleżanki opowiadał mi, jak to biega około 10 - 12 km dziennie. I palił. Ja wtedy nie paliłem i biegałem ledwie po 6 km. W szoku byłem i jakoś nie potrafiłem sobie tego wyjaśnić, jak to jest, że on choć pali może więcej niż ja.

Pozdrawiam, powodzenia w rzucaniu. Aha, i gratulacje za Reykjavik Marathon. Marzy mi się forma, dzięki której mógłbym wyjechać w różne egzotyczne zawody a wygrane z miejsca na podium pokrywały by koszty podróży. Super sprawa!

roninontrail pisze...

wydaje mi się, że palenie jest po prostu dużo bardziej związane z jakimś trybem życia (i autopostrzeganiem), niż z samą wydolnością.

kolejny przykład, że przy w miarę higienicznym trybie życia i porządnym treningu można przyzwoicie biegać:
http://www.suntimes.com/news/4419343-418/palentine-man-completes-la-marathon-after-eating-only-mcdonalds-for-a-month.html

- to tylko dowodzi że nawet najbardziej anty-sportowy, wyizolowany czynnik nie musi być decydujący. o ile oczywiście suma pozostałych się zgadza...

--------
thx.
apropos tematu wpisu - na pociąg nad Świdra zarobiłem tyż.
nie ma to jak się włóczyć za cudze :)
no ale Islandia jednak ładniejsza chyba niż Otwock.

zdrówko

Paweł Antoni Pakuła pisze...

Jasne, że robienie czegoś niesprzyjającego rozwojowi sportowemu nie zamyka drogi do sukcesów niemniej pytanie powinno brzmieć, o ile ten człowiek poprawiłby swoją życiówkę gdyby nie żarł hamburgerów z Mac'a przez ostatni miesiąc? Przypuszczalnie progres byłby jeszcze wyższy.

Przypomniał mi się wpis na blogu Smalca (bardzo fajny z resztą bo pisany na gorąco, prosto i tak jakoś bardzo od serca) kiedy opowiadał o wrażeniach z maratonu w Berlinie. Trener mistrzów świata opowiadał dla Michała, że radził coś tam dla Josia Thugwane który wówczas pracował w kopalni a biegał maraton w 2:37... Potem gdy podjął bardziej pro-sportowy tryb życia znacznie poprawił wynik został mistrzem olimpijskim.

komentarz "zwłokie"

http://jadowitympaznokciem.wordpress.com/2011/09/22/wlasnie/#comments

Ta Islandia to piękna musi być, zazdroszczę, może kiedyś też tam pojadę. Tylko muszę zacząć szybciej przebierać nogami by wyszło "za cudze" ;)