wtorek, 9 października 2012

Lis i zając




Przed ponad tygodniem po raz chyba czwarty pełniłem funkcję pacemakera: osoby zwanej z polska zającem a prowadzącej grupę biegaczy na ściśle określony wynik. Tym razem podczas niedawnego 34 Maratonu Warszawskiego. Pierwotnie miałem prowadzić grupę na najwolniejszy czas: 4 godziny 45 minut. Kto nie biega maratonów temu wyjaśniam, że ta grupa to propozycja dla debiutantów lub osób biegnących bardzo wolno. Czas zupełnie turystyczny, wymagający utrzymania tempa powyżej 6:30 min/km. Miałem spokojnie przetruchtać dystans maratonu prowadząc grupę z innym pacemakerem, ale ostatecznie poprowadziłem grupę trochę szybszą. Dlaczego? Zbyszek, pacemaker na wynik 3:30 miał pełnić swoją funkcję po raz pierwszy. Zaproponowałem, że mu pomogę i dostałem zgodę osoby ustawiającej pace’ów na przejście do grupy 3:30. W niedzielę 30 września, przed godziną 9 rano stanęliśmy na Moście ks. J. Poniatowskiego w Warszawie. Za nami ustawili się biegacze chcący dołączyć do grupy łamiącej 3:30. Zaraz gdy przyszliśmy zapytali o strategię. Ta miała być prosta: najpierw kilka kilometrów wolniej, w granicach tempa 5:15 min/km, potem w miarę równe tempo w okolicach 4:54 min/km. Zwolnić planowaliśmy jeszcze na 25 kilometrze na podbiegu w Parku Natolińskim. Uświadomiliśmy kilkakrotnie naszym podopiecznym, że biegniemy na czas netto. Kto chce połamać 3:30 brutto powinien kilka kilometrów przed metą lekko przyśpieszyć.

Bieg


Start był dziwny. Najpierw ustawiliśmy się w swoich strefach, jeszcze sporo za dmuchaną bramą oznaczającą według nas miejsce startu. Potem przesunęliśmy się wszyscy do przodu. Następnie usłyszałem (chyba) strzał i… wszyscy staliśmy w miejscu. Po dłuższej chwili, nie wiadomo, na jaki sygnał biegacze zaczęli biec. Wystartowali, to my też. Przebiegliśmy ze Zbyszkiem bramę startową i włączyliśmy stopery. Było tam jednak coś dziwnego: nie zauważyliśmy maty z czujnikami pomiaru czasu. Ta była dopiero (może 100 lub 200 metrów) dalej. Trochę nas to zakręciło: Zbyszek na następnych kilometrach zaczął prowadzić skomplikowane obliczenia odnośnie naszej straty do planowanego czasu. Ja stwierdziłem, że powinniśmy już nic nie kombinować tylko biec tak jak by mata pomiarowa była przy bramie startowej. Niedaleko po starcie trasa została na chwilę zakorkowana, ale zaraz później wąż biegaczy ruszył. Zgodnie z założeniami na pierwszych kilometrach trzymaliśmy tempo powyżej 5 min/km. Było bardzo tłumnie. Widzieliśmy przed sobą grupę na 3:20 i nie chcieliśmy im wchodzić na plecy. Po kilku kilometrach, gdy grupa 3:20 przyśpieszyła także i my weszliśmy na nieco szybsze, a zaplanowane przez nas tempo poniżej 5 min/km. Zdarzało się, że szarpnęliśmy tempo z 10 sekund w jedną bądź drugą stronę ale generalnie chyba nie było źle. W ten sposób przebiegliśmy prawie całą trasę. Po pokonaniu Mostu ks. J. Poniatowskiego pobiegliśmy Krakowskim Przedmieściem na północ do wysokości Mostu Gdańskiego. Następnie zwrot w stronę Wisły i bardzo długi bieg na południe brzegiem rzeki a potem ulicą Czerniakowską w kierunku Wilanowa i Natolina. W Natolinie wbiegliśmy do parku, który zwykle jest zamknięty. Mieszkałem kiedyś niedaleko przez dwa lata a nigdy w tym parku nie byłem. Fajnie było go zwiedzić. Następnie pobiegliśmy przez Ursynów Aleją Komisji Edukacji Narodowej w kierunku Ronda de Gaulle’a gdzie nastąpił zwrot w kierunku mety – Stadionu Narodowego. Na ostatnich 12 kilometrach, newralgicznych dla maratończyków biegnących na wynik starałem się pomagać jak mogłem. Na punktach odżywiania były tylko banany, więc zebrałem kilka batonów, którymi poczęstowałem członków grupy. Biegłem też z napojami, którymi raczyłem biegnących pomiędzy punktami z wodą. Na finiszu zmagań nasza grupa radziła sobie całkiem dobrze; na tyle dobrze, że wyprzedzaliśmy stworzenia uchodzące za szybsze. Już w centrum miasta, kilka kilometrów przed metą wyprzedziliśmy na przykład Lisa. Wrodzona przebiegłość, dwie nogi więcej i ruda kita w tym przypadku mu nie pomogły – został lekko w tyle, choć do końca wyścigu utrzymywał się niedaleko za nami. Dobiegliśmy w końcu do centrum Warszawy, gdzie na rondzie dokonaliśmy zwrotu w kierunku Mostu ks. J. Poniatowskiego - tego samego, z którego ponad trzy godziny temu wystartowaliśmy. Za mostem znajdował się koniec naszej trasy, „wielkie gniazdo” – Stadion Narodowy. Meta miała być wisienką w torcie tegorocznego maratonu, organizatorzy nakręcali emocje biegaczy rysując wizję wzruszającego finiszu wśród tłumów na stadionie. Byłem na nim dzień przed startem, gdy poszedłem odebrać pakiet startowy i muszę napisać, że się trochę rozczarowałem. Pisząc najkrócej: w moich oczach, widziany z górnych rzędów był mały i bez trawy a za to wylany betonem. Trochę inaczej go sobie wyobrażałem. Korzystniej za to wypadł, gdy wbiegaliśmy na niego kończąc maraton. O! Teraz, widziany z dołu robił już potężniejsze wrażenie. I kibiców nawet trochę było, choć większość ławek stała pusta. Dobiegłem do mety pokryty na twarzy i rękach jakimś miejskim pyłem, który potem wałkami z siebie zwijałem. Cóż, uroki cywilizacji. Uzyskany czas to 3:28:57 netto (3:30:09 brutto), czyli minuta za szybko. Moja w tym wina, bo namawiałem Zbyszka by biec według pierwotnego czasu liczonego od dmuchanej bramy a nie od pierwszej maty. Niemniej, nic się chyba nie stało. Lepiej minutę za szybko niż za późno. Nasi podopieczni, z którymi dobiegliśmy oraz komentujący grupę 3:30 na forach internetowych byli zadowoleni. To najważniejsze.


W biegu wystartowało 6913 osób, ukończyło 6813. Jest to rekord frekwencji w historii polskich maratonów. Zwyciężył Kenijczyk James Mbiti Mutua uzyskując wynik 02:15:02. Miejsce drugie zajął reprezentujący Polskę Yared Shegumo (02:15:26), trzecie Polak Marian Błaziński (02:15:34). Wśród kobiet miejsce pierwsze zajęła Agnieszka Ciołek (02:34:15), drugie Katarzyna Durak (02:41:52), trzecie reprezentantka Wielkiej Brytanii Joanna Zakrzewski (02:45:13). Sam nie biegłem na wynik, ale z kronikarskiego obowiązku podam, że zająłem 795 miejsce ogólnie i 193 w kategorii M35. 

Ogólne wrażenie


Tegoroczny Maraton Warszawski był w moich oczach udaną imprezą. Dopisała pogoda: temperatura wynosząca kilkanaście stopni była odpowiednia, miejscami może trochę za mocno wiało. Trasa była szybka, z jednym tylko podbiegiem na Natolinie. Nadawała się do robienia życiówek. Trochę było dużo długich prostych na co mogą narzekać maratońscy turyści lubiący pokręcone i urozmaicone trasy. Kibice dopisali, zgłasza na Starym Mieście i na Ursynowie. Kapel grających przy trasie było tym razem niewiele, ale jak już były – grały fajnie. Jakaś bardzo przyjemna, rockowa kapela grała energetycznie pod wiaduktem; potem świetni byli ci szczudlarze dopingujący biegnących na kilometr przed metą. Janek Goleń z ERGO jak zwykle kibicował za trzech – widziałem go na trasie ze trzy razy – zawsze w innym miejscu. Start trochę się chyba organizatorom nie udał i wprowadził zamieszanie, ale nic się z tego powodu poważnego nie stało. Bieg ukończyło prawie 7000 ludzi i ten tłum naprawdę było czuć. Tuż po starcie trasa zaczęła się nawet korkować. Dobrze, że tylko przez chwilę. Finisz na stadionie był przyjemnym przeżyciem, choć tak jak napisałem wcześniej oczekiwania miałem nieco większe. Cóż, wyobraźnia nie zawsze idzie w parze z rzeczywistością. W każdym razie cieszę się, że po raz kolejny miałem przyjemność pełnić w Warszawie funkcję zająca. Zrobiłem sobie trening a innym pomogłem. Same plusy. Być może był to jednak mój ostatni start na Maratonie Warszawskim w takiej roli. Wyprowadziłem się prawie 200 kilometrów za Warszawę, teraz zrobienie sobie treningu w stolicy i jednoczesne pełnienie funkcji pacemakera będzie bardziej kłopotliwe. Zobaczymy jak to będzie, czas pokaże.


7 komentarzy:

Krasus pisze...

Potwierdzam, prowadzenie bardzo udane, przynajmniej do 24km, bo później odpadłem:/

No i faktycznie cały maraton super - pogoda, kibice, meta na Narodowym, jedyny minus poważny to ten dziwny start z matami. Nie widziałem żadnej opinii człowieka, który by to zrozumiał..;)

Paweł Antoni Pakuła pisze...

Krasus,

Przetestuj odżywianie na długich wybieganiach, może za dużo się objadłeś przed startem? A może nie to co trzeba? Generalnie zaleca się by rano zjeść mało, jakąś bułkę z dżemem itp.

Ja rano przed maratonem jem bardzo mało, a na trasie nic od organizatorów bo ci najczęściej rozdają tylko banany, których mój żołądek nie trawi. Gdy łamałem trójkę w Krakowie to na trasie nic nie jadłem bo na stołach były właśnie tylko banany. Teraz czasem zabiorę batonika, kilka cukierków, itp. Żele nie wiem jak działają bo nie używam.

Krasus pisze...

No właśnie nic nie eksperymentowałem. Na śniadanie jak zwykle bułka z dżemem, później banan (to mój standard). Ze stołów kilka małych kawałków bananów - zawsze jem banany i nigdy żadnych kłopotów. Wszystko co jadłem było sprawdzone i testowane wiele razy. Może po prostu był zły dzień...

Anonimowy pisze...

A ja w tym roku postanowiłem wypróbować żel energetyczny i to chyba przyczyniło się w jakimś stopniu do mojej klęski. Za słodkie, aż wymiotować się chciało. Za to kanapka energetyczna na godzinę przed biegiem podziałała całkiem dobrze. Ciekawa relacja, fajnie powspominać :)

Paweł Antoni Pakuła pisze...

Witaj Szymon,

Na ja właśnie te różne rzeczy "energetyczne" omijam, chyba, że jestem przyparty do muru. Wolę bardziej naturalną żywność, plus słodycze. Dodam jeszcze na marginesie, że jeden z moich kolegów biega po 100 km po krzakach żywiąc się plasterkami słoniny.

Powodzenia jutro w Poznaniu!

Leszek Deska pisze...

Ja biegłem też na 3:30 ale sam pilnowałem tempa - na początku mnie przestraszył tłok wokół was - zająców i chciałem biec troszkę przed grupą. Z tego troszkę zrobiło się troszkę więcej niż troszkę no i paliwa starczyło tylko do ok. 32km. Pamiętam jak mnie wchłonęliście na małym podbiegu na nowym łączniku między KEN a Puławską :)
Gdybym wiedział że to ty biegniesz na zająca na 3:30 to pewnie bym pobiegł z wami jednak - słyszałem jak dopingowaliście grupę na tym punkcie odżywczym około 32km i dawałeś im chyba picie i banany - super to wyglądało.
Janka z ERGO też widziałem kilka razy - rzeczywiście kibicował za trzech :)
Gratulacje za ten maraton - oby więcej takich zająców!

Paweł Antoni Pakuła pisze...

Dzięki Leszek, a odnośnie tego tłumu nas początku to powiem Ci, że ja się też go przestraszyłem. W pewnym momencie jak zbiegaliśmy Z mostu po pierwszym kilometrze to trasa się normalnie zakorkowała. Trochę się przestraszyłem bo tu trzeba tempo trzymać a nie ma jak. Potem na szczęście wszystko jakoś ruszyło. Pozdrawiam serdecznie:)