piątek, 6 czerwca 2014

I Chełmski Półmaraton „z Duchem Bieluchem”


Biały miś

Herb Ziemi Chełmskiej. Rys. Eljasz Radzikowski
W czasach, gdy większość ziem pomiędzy Odrą a Bugiem porastały puszcze, gdy zamiast miast istniały grody a w świątyniach czczono Świętowita, w kredowej jaskini na Chełmskim Wzgórzu, pod trzema potężnymi dębami mieszkał niedźwiedź. Nie był to zwykły, średniej wielkości misiek, ale olbrzymi, biały król puszczy będący postrachem żyjących w okolicy ludzi. Pewnego dnia ludzie ci, przełamawszy swój strach przybyli pod jaskinię. Pod nieobecność niedźwiedzia zbudowali świątynię i rozniecili święty ogień. Gdy wrócił niedźwiedź ujrzał najpierw świątynie a zobaczywszy święty ogień umknął zaraz do swojej jaskini. Od tego czasu duch niedźwiedzia zwany Duchem Bieluchem strzegł kredowych labiryntów, świętego ognia i całej okolicy. Będąc duchem łagodnym i przyjaznym ludziom pomagał im wyjść z podziemi oświetlając drogę swoim białym futrem. Gdy jednak trafił na ludzi podłych, o nieczystych intencjach potrafił ich zwodzić tak, że gdy weszli do jaskini nigdy już z niej nie wyszli. Miejscowa ludność mająca w serdecznej pamięci Ducha Bielucha i wdzięczna za protekcję uznała go symbolem Chełma. Herbem miasta jest po dziś dzień potężny biały niedźwiedź stojący pośród trzech wielkich dębów.

Bieg

Autor zdjęcia: Piotr Błaszczuk (fotochelm.net)
Oj pagórkowato, oj wieje trochę, oj szkoda, że trasa bez atestu. Ale są i pozytywy: jest raczej chłodno i mocnych konkurentów jest chyba niewielu. Na życiówkę nie ma co ostrzyć zębów ale może uda się zająć wysokie miejsce. Byłoby to tym bardziej miłe, że do Chełma mam spory sentyment: jest to miasto, w którym żyje cześć mojej rodziny, w którym młodość spędziła moja mama i w którym żyła moja świętej pamięci babcia od czasu, gdy uciekła przed banderowcami z Wołynia. Dobrze by było nabiegać tu coś fajnego. Takie myśli miałem idąc w niedzielny poranek do chełmskiego MOSiR-u po odbiór pakietu startowego.

Ruszyliśmy z piętnastominutowym poślizgiem. Start jak to start: nerwówka, tętno ponad sto pomimo, że jeszcze nie ruszyliśmy. Koncentracja. Nie mam ochoty biec, bo wiem, że wiąże się to z dłuższym przebywaniem daleko poza strefą komfortu. Ale walczyć chcę. Ustawiłem się kulturalnie w drugiej linii zawodników. Uszykowałem energetyczną składankę muzyczną i włączyłem losowy wybór utworów. Niech to już się zacznie.

Początek: lekki zbieg potem wspinaczka w kierunku późnobarokowej Bazyliki Narodzenia Najświętszej Marii Panny – świątyni na górce. To jeden z najbardziej rozpoznawalnych budynków Chełma. Początek tak jak przypuszczałem jest pagórkowaty. Góra- dół, góra - dół. Biegniemy przez centrum miasta. Doszedłem paru chłopaków, z początkowej 8 pozycji awansuję na 4, potem 3. Wyprzedziłem kilka twarzy znanych mi z biegów w województwie. Kiedyś z nimi przegrywałem. Nie za szybko biegnę? Ambit pokazuje 3:50-3:55. No nie za szybko przecież. Może się zarżnę w drugiej połowie trasy, ale ryzyk-fizyk. Wkraczamy na ścieżkę rowerową i biegniemy nią na południe, w stronę Zalewu „Żółtańce”.

Poza miastem biegnie się fajnie, jest płasko, wygodnie, wiatr lekko dmucha. Pogoda jest raczej pochmurna i kibice są rzadkością. Koło 6 czy 7 kilometra dogoniłem i wyprzedziłem drugiego. Nie przywykłem, by w biegu ulicznym biec na drugiej pozycji, czuję się trochę jak profanator, ale staram się tego nie roztrząsać. Nie oglądać się za siebie, nie stresować konkurencją, po prostu biec swoje. Wsłuchać się w samopoczucie i w muzykę. Przebierać nogami, niech czas i kilometry zlecą jak najszybciej. W oddali przed sobą widzę pierwszego. Oddalił się już znacznie i oddala coraz bardziej. Ten jest szybki, nie mam szans by go dojść. Zaczynam się martwić nieco bardziej gdy znika mi z oczu, bo biegnę ścieżką po jakichś bezludnych peryferiach i boję się, że w końcu pomylę gdzieś drogę. Na szczęście na każdym skrzyżowaniu stoją ludzie z obsługi i kierują we właściwą stronę. Na razie jest dobrze.

Dobiegłem do zalewu. Podłoże momentami przestaje być twarde, przez chwilę biegnę gruntową drogą nad wodą. Wędkarze siedzący z kijami w rękach z zainteresowaniem przyglądają się zdyszanemu człowiekowi przemykającemu za ich plecami. Pędzi nie wiadomo po co i dokąd. Jakaś taka egzotyka, spotkanie dwóch światów. 10 kilometr, znowu ulica i lekkie podbiegi. Minimalnie zwalniam. Nawrotka w stronę Chełma, w oddali widać wieże Bazyliki. Jak to dobrze, że już półmetek. Kusi mnie, by na zakrętach obejrzeć się za siebie, ale bronię się przed tym jak mogę. A nóż zobaczę, że konkurencja jest blisko, ciśnienie mi skoczy, po co mi to. Gdzieś na 12 kilometrze, przed wsią Pokrówka ktoś trąbi z mijającego mnie samochodu. Wujek! Ale miło, przyjechał kibicować. Będzie czekał na mnie na mecie. Odbijamy na chwilę na południowy wschód, biegniemy przez wieś i znowu w stronę Chełma. 

Autor zdjęcia: Piotr Błaszczuk (fotochelm.net)
Około 17 kilometra. Końcówka, dla mnie najcięższy moment biegu. Na otwartej przestrzeni wiatr wieje od czoła a teren wznosi się lekko pod górę. Walczę z tym jak mogę, ale tempo spada do 4:10-4:15. Słabo jest, pocieszam się tylko, że konkurencja też cierpi. W mieście, już tak blisko mety, dalej są górki. Gdzieś na 18-19 kilometrze dzieje się to czego się obawiałem: łyka mnie konkurent. A niech to, wiedziałem, że nie może być tak pięknie. Teraz już oglądam się za siebie. Nie ma nikogo, łyknął mnie jeden, ale dobrze, że tylko jeden a nie cały „tramwaj”. To by dopiero była kaszanka – biec jako drugi i być łykniętym przez trzech na dwa kilometry przed metą. Już uspokajam się psychicznie i kończę ostatnie kilometry. Ostatni zakręt i widać dmuchany baner mety przed MOSiR-em. Przyśpieszam, wbiegam rozpromieniony. Na szyję wkładają mi biały medal z niedźwiedziem, chyba gipsowy; do ręki dają wodę i piwo ciemne „Magnus” z browaru Jagiełło. Gratuluję zdyszanym konkurentom. Pierwszy, Łukasz Kutryn z Biszczy pobiegł w 1:16:03, dołożył mi ponad 5 minut. Drugi, ten, który mnie wziął na końcówce to Jacek Rekiel z Lublina. Nabiegał 1:21:10. Ja byłem na mecie 24 sekundy później (1:21:34). Na szczęście dla mnie dwaj pierwsi są młodsi stąd jestem 3 OPEN i 1 w kategorii wiekowej M 36-49. Czwarty zawodnik a pierwszy Chełmianin przybiegł z czasem 1:22:29. Bieg ukończyło 228 zawodników.

Ogólnie wyjazd uważam za bardzo udany. Miło mi się biegło w Chełmie, w dużym stopniu z powodów sentymentalnych. Czas na kolana nie powala, ale cieszą zajęte miejsca. Przydałaby się na przyszłość atestacja trasy. Jedyne co mi się nie spodobało to przyśpieszenie zakończenia. Według regulaminu miało być o 13:30, więc przybiegłem, wziąłem prysznic i przekonany, że mam jeszcze ponad godzinę poszedłem do Bazyliki na niedzielny „churching”. Wracam na 13:30 a tu już prawie po zakończeniu, puchary rozdane tylko losują ostatnie nagrody. Niemile mnie na koniec zaskoczyli. Ale to szczegół, w sumie impreza wyszła fajna. Jak na debiut udała się świetnie.

Użyty sprzęt:

Buty Columbia Ravenous Lite
Skarpetki biegowe Kalenji
Krótkie legginsy biegowe Kalenji
Koszulka biegowa z UTMB
Pulsometr Suunto Ambit Silver HR
MP 3 Player Sansa Clip 8GB
Buff


7 komentarzy:

Anonimowy pisze...

Gratulacje!

Spakowany do Verbier? :)


Krzysztof

Paweł Antoni Pakuła pisze...

Hej Krzysiek,

Dzięki. O Verbier już trochę myślę ale na razie pakuję się na Rzeźnika. Do Verbier przygotowania w toku, kupiłem już bilety na autobus do Lozanny i z powrotem. Trochę się tylko martwię formą bo z zawodów na asfalcie wychodzi, że gorsza niż w zeszłym roku. No ale zobaczymy, jeszcze ponad miesiąc. Ciekawe jaka pogoda się trafi.

A Ty gdzie w te wakacje lecisz na egzotyczne bieganie?

Anonimowy pisze...

Spokojnie, forma będzie ok a poza tym przecież dobrze wiesz, że nie ma bezpośedniego przełożenia z asfaltu na góry. Poza tym chciałbym mieć takie zmartwienie jak półmaraton w okolicach 1:20. :)

Ja pod koniec czerwca jadę z dwoma kolegami na półmaraton Aletsch w Szwajcarii - koledzy trochę biegają, do tej pory tylko płaski asfalt i chcieli trochę spróbować gór i najlepiej zagranicznych (za dużo im chyba naopowiadałem o alpejskich wspaniałościach), nie chcieli zaczynać od razu od pełnowymiarowego maratonu więc jedziemy na połówkę. Sami nie wiedzą, czy im się spodoba, czy nie, a jeśli nie, to dadzą sobie z górami spokój.

2. sierpnia Maraton Karkonoski pokonywany w duecie z innym kolegą - to też będzie pierwsza górska próba tego znajomego.

W połowie sierpnia mój główny wyścig (nawet nie nazywam tego biegniem, bo będzie to marszo-biego-czołganie), Swiss Iron Trail T141 (z oficjalnych pomiarów trasy wychodzi coś ok. 145 km i ok. +8000 m) i ten wyścig da mi odpowiedź na pytanie, czy ja powinienem w ogóle zbliżać się do mojego marzenia, jakim jest wymęczenie UTMB. Limit na T141 wygląda na bardzo miłosierny (ponad 50 godzin) ale moje prywatne założenie pamiętając o ewentualnym UTMB to jest poniżej 36 h, jeśli będę się tam snuł powyżej 40 h to znaczy pewnie, że się do tego nie nadaję.

Jak będzie to się zobaczy (matematyka sobie a zmęczenie sobie). Nawet nie wiadomo, jak się do tego dobrze przygotować i jak to rozegrać, w moim przypadku będzie to pewnie w miare rozsądne napieranie z utrzymywaniem rezerwy tyle ile się da, a potem po zaliczeniu ściany przyjdzie czas na w imię Ojca i Syna i oby jakoś do mety, licząc na to, że się nie przytrafi kontuzja albo kompletne wyczerpanie baterii.

NO TO POWODZENIA NA RZEŹNIKU I W VERBIER! W obu przypadkach życzę miejsca na pudle!


Krzysztof

Paweł Antoni Pakuła pisze...

Fajne masz plany Krzysiek, i dosyć bogate.

Półmaraton aż w Szwajcarii? Fajnie ale ja jak bym tam jechał to już na jakąś dużą wyrypę. No ale jak koledzy nic dłuższego nie biegają to trudno próbować jakiejś wyrypy.

W Maratonie Karkonoskim nigdy nie biegłem więc nie wiem jak jest, tam ponoć trzeba na zbiegach bardzo uważać bo mnóstwo ludzi się przewraca na kamieniach. Bądź ostrożny.

Swiss Iron Trail - super przygoda będzie, oby tylko pogoda dopisała. Jak się przygotować? Tak jak do wszystkich innych biegów ultra czyli dużo siły (np. brzuszki, grzbiety i przysiady codziennie na dobre rozpoczęcie dnia) i trochę dłuższych wybiegań. I zacznij o połowę wolniej, ostrożniej niż zaczynasz zwykle. I powinno się udać.

Pozdrawiam i życzę Ci powodzenia.

Anonimowy pisze...

Hej, wiem, ja sam bym nie jechał na półmaraton ale koledzy strasznie napaleni na wycieczkę a "normalny" maraton nie zgrywał się terminowo, więc "na otarcie łez" jedziemy na połówkę. No i dzięki temu pewne jest, że się koledzy nie zrażą na dzień dobry. Ale cieszę się tak czy owak, bo jak dobrze wiesz, dla mnie na pierwszym miejscu zawsze stały przeżycia estetyczne i głównie zajmuję się zbieraniem obrazków, a nie ma nigdzie takich przeżyć jak w górach fałdowania alpejskiego, a wynik jest na drugim (albo na trzecim), więc maraton czy półmaraton - ważne, że w Alpach.

Karkonosze mam obcykane o tyle, że zimą wziąłem udział w Zimowym Ultramaratonie Karkonoskim i jakoś trasę mam mniej więcej przebadaną, poza tym nie przewiduję tempa zabójczego, bo jak pisałem wyżej, to jest znów debiut kolegi i biegniemy w "drużynie". Tak czy owak nawet gdybym biegł sam, to nie mordowałbym się za bardzo pamiętając o Swiss Iron Trailu 2 tygodnie później.

Dziękuję za rady, brzuszki (a właściwie ich modyfikacja) to jedno z moich ulubionych ćwiczeń i robię je często ("normalne" brzuszki to dla mnie pewne obciążenie psychiczne - kiedyś miałem złamany kręgosłup i podczas normalnych brzuszków słyszę i czuję, jak mi coś w kręgach strzela :). Sporo chodzę na fitnesso-siłownie, gdzie próbuję głównie wzmocnić górę (atlas, ergometr). Nie wiem, czy zrobiłem dobrze ale minimalnie zmniejszyłem kilometraż - w zeszłym roku miałem wrażenie, że "jak za karę" nabijam bezmyślnie kilometry i odrabiam pańszczyznę.

Teraz zestaw ćwiczenia w domu + siłownia (3-4 razy na tydzień ok. godzinki) + bieganie bardziej z głową niż na siłę powoduje, że czuję się jakoś lżej i nie tak znużony jak rok temu. Dodatkowo trochę zmodyfikowałem odżywianie i nie ma już niedogodności trawiennych (kiedyś "odbijanie się", "muzyka z żołądka" i "kwasy w przełyku" to była codzienność, a przez to bieganie stawać się rozrywką dla najbardziej zagorzałych koneserów).

Zobaczymy, jak będzie. W najgorszym wypadku czeka mnie kilkadziesiąt godzin w alpejskim raju czyli mogło być gorzej :). Jeśli spadać z konia, to z w miarę wysokiego.

Anonimowy pisze...

Sorry za pomyłki w tekście wyżej, piszę w konspiracji z pracy ;)


Krzysztof

Paweł Antoni Pakuła pisze...

Myślę, że zmniejszenie kilometrażu jest dobre o ile pociąga za sobą bardziej treściwy trening, np. bieganie z większą prędkością.