Górski, liniowy ultramaraton na dystansie 100 kilometrów po górach okalających Krynicę Zdrój. Startuję tu od pierwszej edycji w 2010 roku, z przerwą w roku 2011. Swój rekordowy czas – 10:48 - nabiegałem w 2012 roku. Zeszłoroczny start w wynikiem końcowym 11:16 i miejscem w trzeciej dziesiątce uznałem za nieudany. Teraz jechałem się odkuć. Bardziej interesował mnie czas, poprawa prywatnego wyniku niż wysokie miejsce w bardzo silnie obsadzonym, dużym biegu. Tym razem impreza i tak już prestiżowa nabrała dodatkowego blasku: w jej ramach miały odbyć się I Mistrzostwa Polski w ultramaratonie. Nie jakieś tam mistrzostwa, które ktoś sam sobie wymyślił tylko Mistrzostwa Polski uznane przez PZLA. Nie wypadało się nie pojawić.
Do Rytra
Startujemy z krynickiego deptaka o 3 w nocy. Jest sucho i wyjątkowo ciepło. Lecę na krótki rękawek. Tym razem zdążyłem z przygotowaniem przepaków. Na razie wszystko gra. Przed startem spotykam jeszcze moich bialskich znajomych, z którymi przyjechałem. Chwilę później gotów do wyścigu staję obok Macieja Więcka i Bartosza Gorczycy.
Ruszamy. Tłum ludzi, ultramaratończycy i uczestnicy Iron Run. Ależ nas dużo. Na ścieżce trochę tłoczno. Po raz pierwszy w życiu wziąłem na bieg kije, składane karbonowe Raidlight’y. Trochę z nimi przed startem poćwiczyłem i dziś eksperymentalnie zabrałem. Nie wiem czy bardziej pomogą, czy bardziej będą ciążyć. Staram się je od początku maksymalnie wykorzystać na każdym, nawet lekkim podejściu. Trochę podbiegam, trochę mocno podchodzę w zależności od stopnia pochylenia stoku. Zerkam, co jakiś czas na pulsometr kontrolując tętno. Jako kijkowy nowicjusz ze dwa razy niechcący nadziewam kogoś na mój nowy zakup. Na szczęście niegroźnie. Przy okazji zauważam ciekawą rzecz: niektórzy ludzie trzymają kije w ręce i biegną pod górę. Nie używają ich, tylko niosą. Po co? Czekają, kiedy spuchną i dopiero wtedy przypomną sobie, że je mają? Dziwne.
Zbiegi. Idą mi raczej cienko. Raz, że jest sporo ludzi; dwa, że moja latarka niezbyt dobrze oświetla ścieżkę przy szybkim zbiegu; trzy, że mam w ręku kije i jakoś trudniej mi się puścić ostro w dół mając zajęte ręce. Cztery: gdzieniegdzie jest trochę błota i jest ślisko. Na Jaworzynę Krynicką wbiegłem w miarę lekko, ale chyba za wolno: patrząc po ludziach, zdaję sobie sprawę, że jestem daleko za czołówką. Droga do Łabowskiej Hali trochę się dłuży. Mijam się z czasem z Iwoną Turosz, potem też z Justyną Frączek. Dziewczyny wokół siebie kojarzę, mężczyzn nie za bardzo.
Wstaje świt i jest to piękny świt w górach. Z mroku stopniowo wyłaniają się, skąpane w białej mgle wzgórza. Niczym wyspy na archipelagu. Przypominam sobie o mp3 i załączam pierwszy kawałek z TOTAL 14: Dauwd – Lidia. Robi się magicznie. W półmroku biegniemy jeszcze przez jakiś czas, potem zaczyna się zbieg do Rytra. Mam na nogach Trailroc 255 z dobrze izolującą podeszwą. Powinienem móc puścić się szybko w dół, ale jakoś nie potrafię się przełamać. Może to przez to, że ręce zajęte kijkami nie pozwolą na asekurację podczas ewentualnego upadku? Najbardziej techniczny odcinek tego biegu pokonuję już za dnia. Jeszcze kilka lat temu biegłem go w półmroku. Znowu mam wrażenie, że jestem spóźniony. Jeśli tak dalej będę biegł to z łamania 10:48 nic nie wyjdzie.
Zanim dobiegnę do Rytra walczę z butami. Na zbiegach pięta regularnie przesuwa mi się do przodu trąc o wkładkę. Robi się pod piętą ciepło, czuję, że jak nic z tym nie zrobię to niedługo niechcący wykrzesam ogień. Zatrzymuję się i wiążę but mocniej. Biegnę kilka kroków. Kurka – za ciasno. Aż boli stopa. Muszę jednak poluźnić. Znowu się zatrzymuję a czas leci. Dobrze, że już jestem prawie na dole. Truchtam bardzo łagodnym, asfaltowym podbiegiem do przepaku w Rytrze. Nawet tu odpycham się kijkami.
W Rytrze, na 36 kilometrze wyścigu zabawiam trochę dłużej, niż planowałem. Zmieniam skarpetki na nowe. Może w nich stopa nie będzie się przesuwała w bucie? Dziewczyny od przepaków mówią coś we wschodnim języku. Ukrainki? Z worka zabieram kanapki i swoją wodę. Mam swoją prywatną, bo na odprawie przedstartowej usłyszałem, że woda na punktach będzie znowu „leciutko gazowana” i podziękowałem. Przyłatwiłem się tą ich gazowaną wodą w zeszłym roku, wolę mieć teraz swoją, zwyczajną, źródlaną - taką, jaką dają na innych zawodach.
Do Piwnicznej
Za Rytrem lekki podbieg ulicą, potem szutrówką. Truchtam leniwie zajadając bułkę. Przy drodze grasuje Józek Pawlica gorąco dopingując biegaczy. Ścisła czołówka polskich, górskich biegów; tak jak Kamil Leśniak czy Bartosz Gorczyca należący do młodego pokolenia mocnych, polskich „ultra-górali”. W tamtym roku był tu trzeci, złamał 10 godzin. Tym razem nie biegnie.
Zaczyna się dosyć wymagające podejście na Halę Przehyba, z 400 na 1100 metrów n.p.m. Szaleję na nim z kijami. Ależ się fajnie podchodzi. Idzie mi sprawnie i lekko. Wyprzedzam kilka osób, kije nie plączą mi się pod nogami, pomimo niewielkiej praktyki. Rzeczywiście: na takim podejściu kije fajnie jest mieć. Wszedłem na halę chyba z podobną prędkością jak przed laty, gdy kijów nie używałem. Wtedy jednak byłem na szczycie znacznie bardziej zmęczony. To jest moim zdaniem podstawowa zaleta kijów: nie tyle zwiększają one prędkość ile pozwalają na zaoszczędzenie energii na podejściach.
Na Hali Przehyba tankuję zwykłą wodę, niegazowaną. Mają tu taką. Potem biegnę kawałek tą samą trasą, którą przybiegłem. Fajne miejsce ta agrafka: można podejrzeć, kto przed tobą a kto za. Widziałem Kubę Wolskiego, zawodnika, który też był tu kiedyś wysoko (4 miejsce w 2012 roku, czas poniżej 10 godzin). Przed nim biegł jeszcze ktoś z mocniejszych biegaczy. Nachodzi mnie optymistyczna myśl, że zaczynam doganiać szeroko rozumianą czołówkę. Za agrafką, około półmetka doganiam w końcu Rafała Pajdosza, kolegę z Białej Podlaskiej. Maraton biega koło trójki, ultra dopiero zaczyna, ale tu już całkiem mocno pędzi. Bardzo dobrze mu idzie, jak utrzyma tak mocne tempo to 12 godzin ma szanse złamać. Aż się zaczynam zastanawiać, czy na pewno dam radę mu uciec.
Józef Kubik |
W końcu jest: Piwniczna Zdrój – 66 kilometr trasy. Nie wiem, która jest godzina, nie wypisałem międzyczasów ze swojego rekordowego biegu z 2012 roku. Mam jednak wrażenie, że jest źle. Wbiegam na przepak, uzupełniam zaopatrzenie i wychodzę. Zaraz za wyjściem słyszę po raz pierwszy konkretną informację, o swoim położeniu. Jakiś człowiek, mówi mi, że jestem w okolicach 35 miejsca. Marność i lipa. Albo „ch.., dupa i kamieni kupa” – jak mawiają nasze elity, potomkowie narodowych wieszczów.
Zejście
Przed wyjściem z punktu widzę kątem oka taką oto scenę. Chwilę za mną dobiega na przepak Kuba Wolski. Józek Pawlica, który w międzyczasie „teleportował” się z Rytra do Piwnicznej dopinguje Kubę by ruszał na trasę i ostro walczył. Kuba minę ma jednak nietęgą; mówi, że formy nie ma i schodzi. Idę dalej, zaczynam podejście w kierunku Łomnicy. Niedawno widziana scenka na przepaku odegrana przez Józka i Kubę zasiała mi w głowie pewną myśl. A może by tak zejść? Hmmm.., pomysł kuszący. Idę jeszcze pod górę i myślę. Miejsce mam fatalne, czas niewątpliwie też. 11 godzin nie złamię nie mówiąc już o pobiciu rekordu sprzed 2 lat. Po co mam po raz drugi walczyć bohatersko o 11 godzin z hakiem, skoro taki czas mnie nie satysfakcjonuje. Miejsce? Też będzie kiepskie. Znając życie wyprzedzę jeszcze kilka osób, część konkurentów spuchnie, ale mało prawdopodobne, bym wszedł do drugiej dziesiątki. Warto się jeszcze męczyć do końca by potem „błyszczeć” na liście wyników około 30 miejsca? Eeee tam. Do tego ten cholerny upał. Nieźle mnie przesuszył jeszcze przed Piwniczną. Trochę się orzeźwiłem źródełkiem tryskającym w miejscowości, niedaleko przed przepakiem. Teraz jednak znowu jest nieznośnie gorąco. Ledwie wyszedłem z punktu a już pół butelki wody zużyłem. Ambit pokazuje 27 stopni. Pewnie oszukuje łobuz, a może nie? Zatrzymuję się i wiszę na kijkach. To jest ten moment. Ten moment decydujący. W tę albo we w tę. Waham się kilka minut, w międzyczasie mijają mnie kolejne osoby. Tu dwie, tam trzy, potem kolejne. Chrzanić to. Zbiegam do Piwnicznej. Oddaję chipa i numer startowy. To koniec.
Niedługo później siedzę pod spożywczakiem zajadając bułki ze zsiadłym mlekiem i czekając na odjazd autobusu do Krynicy. Koło mnie koledzy w nieszczęściu: między innymi Kuba, Jacek Michulec i Arek Recław. Popijamy piwo, dzielimy się wrażeniami i plotkujemy. Czuję trochę ten niesmak związany z zejściem, ale nie tyle jestem zły, że zszedłem ile, że się należycie nie przygotowałem. Cóż – zebrałem plon swojej wakacyjnej pracy. A że praca była byle jaka, to i plon jest taki, jaki jest.
Gdy wróciłem do domu zajrzałem do swoich międzyczasów z Biegu 7 Dolin w ciągu ostatnich 3 lat. Tendencja jest wyraźnie spadkowa i nie napawa optymizmem. Weźmy trzy punkty: Rytro (36 km), Piwniczną (66 km) i metę (100 km). Oto czasy na punktach i czasy na mecie.
ROK
|
RYTRO
|
PIWNICZNA ZDRÓJ
|
META
|
2012
|
03:28:43
|
06:43:13
|
10:48:08
|
2013
|
03:31:17
|
06:54:51
|
11:16:06
|
2014
|
03:46:21
|
07:14:35
|
?
|
Jaki z tej historii morał? Krótki i prosty: najpierw trzeba uczciwie i mocno przepracować na treningach kilka miesięcy a później ewentualnie oczekiwać poprawiania rekordów.
Po biegu, gdy dojechałem do Krynicy zabrałem aparat i poszedłem na trasę zrobić zdjęcia finiszującym. Można na nich zobaczyć, jak bardzo „atrakcyjna” była końcówka, przypominająca bardziej tor przeszkód z biegu pokroju Katorżnika niż trasę ultramaratonu. Zapraszam do galerii [LINK].
Użyty sprzęt:
Buty INOV-8 Trailroc 255
Skarpety sportowe Motive
Skarpety CAT (od Rytra)
Spodenki 3/4 Columbia Speed Trek Capri
Koszulka Columbia Trail Pro II Crew
Rękawiczki treningowe Nike
Plecak biegowy Kalenji 12 L
Kije karbonowe, składane Raidlight 2012
Pulsometr Suunto Ambit Silver HR
MP3 Player Sandisk Sansa Clip 8GB
Czołówka Petzl Myo XP
Buff
P.S. Jakiś czas po napisaniu tego tekstu bardziej na chłodno przemyślałem swój tegoroczny start w Krynicy. Doszedłem do wniosku, że chyba za bardzo się napinam na wynik. „Wielki Pan Paweł Pakuła” musi być w czołówce - jak nie jest to chodzi niezadowolony i ma do siebie pretensje. Po co się tak napinać? Już kiedyś miałem takie niezdrowe podejście; może i czasem mobilizujące do lepszych wyników, ale odbierające znaczną część przyjemności ze sportu. Przecież i tak jestem tylko amatorem; może trochę lepszym niż przeciętny, ale nie startuję przecież w olimpiadzie. Po co to prężenie muskułów, napinanie się na rekordy. Nie wyszło? Trudno, może się uda następnym razem. Nawet, jeśli nie to świat się nie zawali. A wschód słońca w górach i tak pozostanie piękny. Wrzuć na luz Paweł.
11 komentarzy:
Może to i lepiej, że zszedłeś, skoro miałbyś być niezadowolony z wyniku, a tak to mniej zniszczyłeś sobie organizm. Teraz zrób kilka mocniejszych treningów i przyjeżdżaj na Maraton Bieszczadzki - tam Ci tak nie odpuszczę, jak na Polesiu ;P
Cześć Paweł! Właśnie zastanawiałem się dlaczego nie było Cię na mecie. Cóż, z pewnością nie osiągam takich wyników jak Ty i póki co czerpię jeszcze przyjemność z samego ukończenia trasy w miarę sensownym czasie (zacząłem starty w górskich ultra dopiero w zeszłym roku). To musiała być trudna decyzja, ale myślę że była właściwa. Zresztą nie byłeś jedyną osobą z czołówki która ją podjęła. Przy okazji dziękuję za zdjęcie! To właśnie to ja wołałem "o Antoni Pakuła!" :) Pozdrawiam, PS. może uda się zamienić słówko na Harpaganie lub Maratonie Bieszczadzkim jeśli będziesz bo widzę sporo podobnych zainteresowań zarówno biegowych jak i muzycznych
Pawle za rok się odkujesz, pod warunkiem jak wakacje przepracujesz ;)
Na poważnie zawsze są plusy i minusy takiej decyzji, najważniejsze, że decydując widzisz więcej za, niż przeciw.
pozdro raf
Czołem,
Pierwszy mój komentarz, choć czytam Twój blog od dawna.
Rozumiem Twoje podejście i wycof. W tym co piszesz o nienapinaniu się jest dużo racji, ale to na treningach. Zawody są od tego by rywalizować (z innymi, ze sobą).
Być może stanę przed podobnym dylematem za 3 tygodnie: biegnę 100km w Kampinosie i chcę co najmniej zejść poniżej 11 godzin (docelowo nabiegać 10). Rok temu zrobiłem 12h20 i samo ukończenie biegu mnie nie zadowala. Planuję zacząć od razu tempem na 10h (kilka minut marszu w każdej godzinie biegu). Jak się nie uda to zrezygnuję przed końcem (jest opcja ukończenia na 50 albo 75 km).
Pozdrawiam i być może do zobaczenia na jakiś zawodach
kirej
Cześć, ja dopiero zaczynam mierzyć się z górami (niektórzy powiedzą pewnie, że z bieganiem w ogóle:) i niezrozumiałe wciąż jest dla mnie to "dziś słabiej niż rok temu, schodzę...". Czy naprawdę później to już tak będzie? Że jak będzie mi słabiej szło na kolejnych zawodach, to będę się wolał wycofać, niż być w trzeciej trzydziestce? Aż się martwię już, bo choć sam uważam, że nie ma nic lepszego niż coraz lepsze czasy i miejsca, to jednak to chyba nie jest zdrowe podejście. Ale potem doczytałem do końca... ;) Pozdrowienia
Jak dobrze, że pojawił się ten P.S... :) W tym całym ściganiu coraz częściej zapominamy o tym, co z naszego (amatorskiego) punktu widzenia jest najważniejsze: radość i przyjemność z uprawiania sportu:) Chyba jest tak, że im mocniejszym amatorem się jest, tym o to łatwiej, bo sukcesy są całkiem niedaleko na wyciągnięcie ręki. Ale sam doszedłeś do wniosku, że nie zawsze jest to najważniejsze, nawet jeśli się nie uda, to świat się nie zawali, a wschód słońca w górach i tak pozostanie piękny.. :) Pozdrawiam i do zobaczenia gdzieś!
Dzięki wszystkim za komentarze i dobre słowo.
klisak - nie wiem czy dobrze zrobiłem że zszedłem czy nie, uczucia mam mieszane. Jeszcze w Piwnicznej trochę z Jackiem żałowaliśmy zejścia z prozaicznego powodu: piechotą bylibyśmy szybciej w Krynicy niż autobusem, na który trzeba było 1,5 godziny czekać. Widzę, że chcesz mi złoić skórę :) na Maraton Bieszczadzki nie pojadę ale i tak chyba zobaczymy się dosyć szybko: zapisałem się na Trudy 2014, na setkę. Ty chyba TEJ pięćdziesiątki nie odpuścisz? (MP na 50 km).
nukleuz - na Harpie się zobaczymy prędzej bo Maraton Bieszczadzki w tym roku odpuszczam. I tak bardzo dużo startuję, chyba zbyt dużo.
raf - dzięki i pozdrawiam również.
kirej - no nie wiem, czy każdy się z Tobą zgodzi, że jak zawody to trzeba się ścigać. Ja się ścigać lubię bo dla mnie sport to rodzaj gry, w którą gram z innymi i z samym sobą. Znam jednak sporo osób, które startują dla ładnej trasy czy towarzysko-rekreacyjnie. Ważne by w tym wszystkim zachować świadomość własnego potencjału: nie napinać się i nie liczyć na cuda, jeśli nie ma ku temu podstaw.
UltraDystans.pl - Początki zabawy w sport są właśnie takie fajne między innymi dlatego, że stosunkowo łatwo i szybko przychodzi progress. Potem już robi się trudniej, "górka" konsekwentnie nabiera stromizny i zawsze w końcu dojdziesz do pionowej "ściany", której nie pokonasz. To kres Twoich możliwości. Już w OPEN nie poszalejesz, możesz się nastawić na rywalizację w kategoriach wiekowych lub robić trasy na zaliczenie, turystycznie i rekreacyjnie. Ważne by się tym wszystkim nie frustrować.
Krasus - dokładnie. Pozdrawiam również!
No ja właśnie w M40 bym chciał kiedyś na pudle stanąć, bo za chwilę wskoczę tam rocznikiem... ;) Wszystkiego dobrego życzę!
PS. Wybierasz się może na Łemkowynę?
UltraDystans.pl - Łemkowyna zapowiada się na fajną imprezę ale to będzie tydzień po Harpaganie (100 km na orientację) więc na nią nie pojadę. Może za rok.
Paweł, jesteś świetnym biegaczem i takie są niepodważalne fakty. Jeśli w sporcie szukasz wyników i osiągów, to może nie był Twój dzień i OK, zrezygnowałeś, bo nie miałeś możliwości osiągnięcia celu. Ja, jako człowiek poszukujący głównie odczuć estetycznych i wewnętrznych, staję na starcie z zupełnie innym nastawieniem i ścigam się jedynie w kategorii "ja". Nie mam szans na jakieś solidne wyniki, więc zostaje mi "tylko" lub "aż" tyle. Ale robię to w zgodzie ze sobą i życzę Ci, żebyś cokolwiek robisz (ścigasz się na maksa czy rekreacyjnie płyniesz w oceanie gór) robił to także w zgodzie ze sobą.
Krzysztof
Krzysztof, masz bardzo zdrowe podejście.
Serdecznie pozdrawiam.
Prześlij komentarz