sobota, 9 grudnia 2017

Prawie „błotkowyna” – tylko krótsza

Tej jesieni miałem się mierzyć z ŁUT ale się nie dostałem. Dziś znając rozwój późniejszych wydarzeń, myślę, że dobrze się stało. Zamiast Łemkowyny zapisałem się na V Hyunday Ultramaraton Bieszczadzki. Krótkie ultra na dystansie 53 km i ok. 2000 metrów podejść. Ścigających się 423, limit 9 godzin.



Wszystkie dane wskazywały, że będzie to przyjemny bieg. Nie za długi a więc nie kasujący. Biorąc pod uwagę mój miesięczny kilometraż treningowy, dla mnie w sam raz. Dobrze pamiętałem edycję pierwszą, w której też biegłem. O tak, fajnie było. 4 miejsce OPEN. Stałem na pudle w kategorii obok sławnego dziś Gedyminasa. Obleciałem inną i krótszą (48 km) trasę w 4 godziny 11 minut. No ale to inna trasa, inne czasy, inna pogoda, inna konkurencja. Wtedy zawodników było 230, teraz blisko dwa razy więcej. 


Jak było tym razem? Było dobrze, choć nie idealnie. Błędy popełniłem dwa i już się z nich spowiadam. Pierwszy: dojazd. Pokpiłem sprawę z noclegiem przedstartowym. Jedną z moich licznych wad jest to, że się spóźniam. Tak było i tym razem. Optymistyczny plan zakładał, że zaraz po pracy w bibliotece wyjadę ok. południa z Białej Podlaskiej i pogrzeję prosto w Bieszczady. Nie miałem zarezerwowanego noclegu ale tyleż tam po drodze chałup ozdobionych banerami „wolne pokoje” – myślałem, że nie będzie z tym problemu. 


Tymczasem guzdrałem się z wyjazdem. Pakowanie, jedzenie na drogę i na start. I tak mi uciekło parę dodatkowych godzin. Zamiast w południe wyjechałem o 16. W Bieszczadach byłem około... północy. Nie miałem noclegu a nie chciałem straszyć lokalsów łomocząc im po północy do okien. Jeszcze niektórzy gotowi pomyśleć, że PiS po nich przyszedł. Tuż przed Cisną skręciłem na leśną polanę przy drodze i rozbiłem namiot. Siąpił deszcz i było bardzo zimno. Wytrzymałem w namiocie ze 2 godziny. Około 3 rano zebrałem wszystko i pojechałem do miejscowości. Pozostałe kilka godzin do startu przespałem w samochodzie, budząc się co jakiś czas i podgrzewając. Nad ranem byłem niewyspany i zziębnięty. Nie wyglądałem dobrze, co zauważył spotkany na miejscu kolega.




Na starcie osób sporo, znajomych mało. Coraz mniej kojarzę całe to ultra-środowisko. Kiedyś było nas mniej, ludzie się lepiej znali. Teraz jest i więcej i nowe pokolenie. Z całej zgrai kilkuset osób znałem ze dwoje. Może przez to, że sam mniej już jeżdżę na zawody? 


Nie liczyłem na jakiś rewelacyjny wynik. Chciałem pobiec na miarę swoich możliwości i zastosować dwie nowości. Pierwsza: żele, druga: kije. 


Żeli wziąłem 10 licząc, że spędzę na trasie ok. 5 godzin. Obiecałem sobie zażywać je w regularnych odstępach, zgodnie z zaleceniem mistrzów. Kije były trochę na wyrost jak na ten dystans i tę sumę podejść ale mogły się przydać. To, że zobaczyłem je także na plecach jednego z faworytów, niedawnego zwycięzcy BUGT dodało mi wiary, że dobrze zrobiłem.


Znaczna część pierwszej połowy biegu (14 km) to szuter/asfalt wijący się łagodnie pod górę. Do Przełęczy nad Roztokami. Biegłem mocno ale nie za mocno. Tak by się nie zadziabać i by nie obijać. I w tym miejscu wyszedł mój błąd numer dwa. Jedzonko przedstartowe. Przed startem jadłem naleśniki. Takie swojskie, mojej własnej roboty. A że jak to mówią poprawni politycznie o niepełnosprawnych że są „sprawni inaczej” tak ja mogę powiedzieć o sobie, że w kuchni to ja jestem „sprawny inaczej”. Naleśniki które sobie przyrządziłem powinienem był dać skosztować konkurencji, w żadnym wypadku nie jeść samemu. Zjadłem i gdzieś po 10 kilometrach zmuszony byłem dać nura w pobliskie krzaki za grubszą potrzebą. Straciłem ze trzy minuty.


Na rzeczonej przełęczy obsługa wpuściła nas w końcu w góry. Nie w lewo – jak było na pierwszej edycji, lecz w prawo. Dobrze się szło z kijkami pod górę choć niezbyt szybko. Na późniejszych podejściach zauważyłem, że choć idę – jak mi się zdaje – raźno to doganiają mnie chłopaki bez kijów. Wygląda więc na to, że póki co, kije prędkości mi nie dodają, co najwyżej ujmują zmęczenie.


W górach był czad. Błotne piekiełko. Poprzednie dni padało i mocno wiało. Był nad Polską orkan Ksawery. Trochę sponiewierał kraj, w tym i góry. W konsekwencji na trasie biegu było błoto. Dużo błota. Buty mi się ślizgały mocno ale w większości wychodziłem z tej jazdy figurowej kontrolując poślizg. Ubrałem INOV-8 Race Ultra 270. Buty bardziej pod skalne podłoże niż błotne a więc ktoś powie, że to błąd. Że X-Talony byłyby lepsze. Nie jestem pewien. W X-Talonach bym miał lepszą przyczepność ale i bym cierpiał na zbiegach przy każdym uderzeniu piętą o kamień. Zwłaszcza kamień wrednie ukryty pod pokrywą jesiennych liści.  Race Ultra nie dawały mi tej przyczepności ale chroniły spód stopy i umożliwiały w miarę bezpieczne puszczenie się w dół. O dziwo moje „puszczalstwo” tylko trzykrotnie przepłaciłem niespodziewanym przyziemieniem. Stało się to na ostatnich kilometrach. Raz tuż przed strumieniem gdzie obdarłem kolana i rękę. Dwa razy na błocie. Na mecie usmarowany byłem jak nieboskie stworzenie co widać na załączonym obrazku.





A jak samopoczucie? Wszystko bez kryzysów. Miałem wrażenie, że był to bardzo równy bieg, cały czas na równym mniej więcej zmęczeniu. Kontrolowałem tętno, regularne picie i jedzenie. Na ostatnich 10 kilometrach sporo osób wyprzedziłem. Sporo minąłem ludzi z krótszej trasy. Warto w tym miejscu podkreślić, że zawodnicy z krótszych tras zachowywali się bardzo kulturalnie. Zawsze schodzili na bok, ostrzegali się wzajemnie krzycząc „cały biegnie!”. Ani razu nie musiałem się przepychać. Mile mnie to zaskoczyło. 


Moc miałem do końca, nawet mam wrażenie, że na końcówce siły miałem najwięcej. Może to świadczyć o tym, że nie wykorzystałem pełni mocy. Że zbytnio ,się oszczędzałem, biegłem asekuracyjnie. Może.



Finalny efekt zadowolił mnie w pełni. Przybiegłem 15 na 423, którzy wystartowali. Czas 5:16:26. Średnie tętno: 156 BPM. W kategorii wiekowej M40 byłem 5 a że pierwszych 4 nagrodzono w OPEN to podczas dekoracji wstąpiłem na pierwsze miejsce podium w kategorii M40. Miło było gwiazdorzyć, choć krótko.




Sanok


Pobiegłem według aktualnych możliwości. Kiedyś byłoby pewnie lepiej, teraz cieszyłem się, że nie jest gorzej. A po biegu – Sanok. Zatrzymałem się tam na mszę w kościele i na pierogi ruskie. 


Korzystając z okazji zwiedziłem sanockie muzeum na zamku. Fajnie. Niewielka ale ładna kolekcja militariów i zabytków archeologicznych, trochę kultury ludowej, ikon dużo ale mnie akurat one mało interesowały. Trochę ciekawych eksponatów ze sztuki współczesnej. No i oczywiście Beksiński. Chluba Sanoka, choć jak sam twierdził, w mieście uważano go raczej za zakałę. 

Beksiński to „Ostatnia rodzina” i modny jest. To wie każdy. W moim odczuciu rzeczywiście oryginalny i bardzo płodny twórca choć ilość jego prac, które mi się podobają mógłbym policzyć na jednej ręce. Większość byłaby z nurtu fantastycznego. Ten obraz z ludźmi siedzącymi przy ogniskach na skalnych słupach jest dobry. Może jeszcze kilka.




Przy całym szacunku do talentu i pomysłowości Beksińskiego, nie chciałbym mieć nic z tego w domu jako ozdoby. Bo jako inwestycję kapitału – bardzo chętnie. Nie chciałbym bo jest zbyt mroczny, zbyt przygnębiający. Równie dobrze mógłbym sobie wstawić do pokoju zmumifikowanego nieboszczyka. Efekt promieniującej z niego pozytywnej energii byłby podobny, jak gdybym miał na ścianie Beksińskiego.


Chodząc po salach wystawowych zatęskniłem za swoją dawną pracą muzealnika, gdy jeszcze pracowałem w Muzeum Wojska Polskiego w Warszawie. Fajna to była praca, szkoda, że pod względem wynagrodzenia sytuacja muzealnika przypomina nieco sytuację zrozpaczonego maratończyka, który biegnie gdzieś na końcu i którego goni autobus zamykający trasę. Na autobusie jest napisane: „najniższa krajowa”.


Polecam sanockie muzeum, po drodze w góry świetna miejscówka na rozprostowanie nóg i na zastrzyk „qltóry”.


Strona Muzeum Historycznego w Sanoku


2 komentarze:

Anonimowy pisze...

Nienawidzę błota, więc nie pojadę :)

Krzysztof

Paweł Antoni Pakuła pisze...

Krzysztof, zapewniam Cię, że dużo przyjemniej się na nim ląduje, niż na kamieniach ;)