niedziela, 20 maja 2018

Co tam trasa organizatora – my wolimy po swojemu, czyli weekend pomyłek

III. Extreme Power Run

- A może na Extreme stworzymy drużynę? – zaproponował Grzesiek, gdy jechaliśmy tydzień wcześniej na krótki bieg crossowy do Ryk [LINK do relacji]. Rzeczywiście, nie był to zły pomysł. Przedtem wspomniałem, że w związku z szykującym się upałem będę rezygnował z pobiegnięcia lubelskiego maratonu na wynik. A jeśli nie będę go biegł na wynik, to mogę sobie pozwolić, aby dzień wcześniej, w sobotę za tydzień, wziąć udział w intensywnym a krótkim biegu. I właśnie na niego zbieraliśmy drużynę.

Start biegu. Żółto-czerwony strój - Białorusin Zdjęcie: Biała24
Tym krótkim biegiem o groźnie brzmiącej nazwie „Extreme Power Run” miała być 6-kilometrowa przeszkodówka (zwana czasem z angielska OCR-em), rozgrywana na terenie dawnej kopalni piasku w Woskrzenicach pod Białą Podlaską. Bieg ten nie był dla mnie nowością. Po zeszłorocznym starcie, w którym się w sumie dobrze bawiłem pozostał mi jednak pewien niedosyt, gdyż na ostatnim etapie pomyliłem trasę. Może nie tyle pomyliłem, ile wraz z innymi skonsternowanymi dobiegłem do miejsca, gdzie oznaczenia się po prostu... kończyły. Wyglądało to tak, jakby organizatorowi na końcu zwyczajnie zabrakło taśmy [LINK do relacji]. Efektem był postój, strata czasu i w konsekwencji spadek w ostatecznym rankingu na 7. miejsce spośród 186 zawodników. Uzyskany czas: 31:07. W tym roku miałem nadzieję pobiec lepiej: już bez nieplanowanych przygód i rozwiązywania zagadek w stylu „którędy teraz biec???”.

Zgłosiłem się. Tym razem nie tylko indywidualnie ale też drużynowo. W skład drużyny biegaczy-amatorów z Wisznic i okolic wszedłem ja, miejscowi lekarze - Ania i Grzegorz Chusteccy oraz najmłodsza pociecha, była uczennica wisznickiego liceum – Natalia Korszeń, która zechciała dołączyć do naszej paczki. Natalia w liceum trenowała bieganie. Jeszcze dziś pamiętam, jak na wisznickim stadionie kręciliśmy razem „tysiączki”, pod okiem obecnego dyrektora szkoły. Potem nawet wystartowaliśmy w dwuosobowym zespole, w dosyć długiej i stosunkowo trudnej przeszkodówce „Bieg Tygrysa” w Orzyszu zajmując przyzwoite miejsce [LINK do relacji]. To co nas wszystkich łączyło, to pochodzenie z jednej gminy więc na poczekaniu wymyśliłem mało oryginalną nazwę zespołu: „Gmina Wisznice Runnig Team”.

Dzień startu, 12 maja, był słoneczny i ciepły. Bezchmurne niebo, około 22 stopni – może nie upalnie ale jak na mój gust i tak trochę za ciepło. Nie przejmowałem się tym jednak. Po pierwsze dlatego, że bieg był krótki, więc zagotować się nie zdążę, a poza tym zaraz na wczesnym etapie znajdowała się przeszkoda wodna. Znaczyło to, że olbrzymią większość trasy pokonamy na mokro. Mi to pasowało.

Pomny zeszłorocznych problemów z oznaczeniem trasy postanowiłem zwiedzić jej początek który wydawał mi się najbardziej pogmatwany. Przeszedłem trasę oglądając pierwsze 12 spośród wszystkich 26 przeszkód, do chybotliwego mostku na wodzie, z którego trzeba było wskoczyć do wody. Zwracałem uwagę zwłaszcza na te, nieznane mi wcześniej „przeszkadzajki”. Niektóre, np. wejście ok. 1,5 metra po konopnej linie wydawały się kłopotliwe i zastanawiałem się, jak to z nimi będzie. Na szczęście organizator zostawił tu furtkę – w przypadku problemów z przeszkodą dopuszczał możliwość wykonania w zastępstwie 15 pompek. Dla mnie ten bieg to przede wszystkim wyścig dlatego już stając na starcie wiedziałem, że z tej „pompkowej” alternatywy w paru miejscach skorzystam.

Plan trasy. Zdjęcie: Organizator

Największą nowością tegorocznej edycji były kajaki. Należało do nich dobiec, wsiąść, dopłynąć do pobliskiej wysepki i wrócić. Razem jakieś 150-200 metrów. W zastępstwie można było odstać 3 minuty i zrobić 15 pompek. Przy tej przeszkodzie część nastawionych bardziej na ściganie niż na rekreację zawodników zaczęła kalkulować, czy nie lepiej odstać karne 3 minuty, zamiast spinać się w kajaku. Byłem jednym z tych, którzy na starcie wybrali opcję „3 minuty + 15 pompek”.

Wystartowaliśmy. Ja w tej pierwszej grupie zwanej „Elite”. Była ona ograniczona do 20 osób i złożona z ludzi legitymujących się dobrymi wynikami z poprzednich edycji lub innych, podobnych biegów. Z naszego, wisznickiego zespołu w grupie „Elite” była jeszcze Natalia. Grzesiek z Anią startowali w którejś z kolejnych, w sumie chyba 7 „fal” puszczanych w odstępach 5-minutowych. Wszystkich startujących, którzy później ukończyli bieg było 251.

Na początku nie wydarłem wcale z kopyta. Start w kopnym jak na plaży piachu, pod górkę, wbieg na skarpę polewaną przez strażaków z węża. Łatwo się tu już z miejsca zagotować, a po co? Pierwsza ścianka, zbieg znowu do wyrobiska, wskok do wody i już jestem cały mokry. Znowu pod górę, ścieżka oznaczona dobrze taśmą kluczy po jakichś zaroślach. Dobiegłem do przeszkody z liną do wspinania - od razu krzyczę „robię 15 pompek!”. Pompowanie i bieg dalej. Utrzymuję się około 8-10 pozycji. Wkrótce potem czołganie pod drutem kolczastym, kolejna ścianka, przyjemny a efektowny ślizg na brzuchu w korytku wodnym, znowu piach i bieg. Komin z opon – trzeba wejść dołem, wyleźć górą. Niby proste ale dla mnie, człowieka o posturze „węgorza” jakoś sprawia to trudność. Po dwóch nieudanych próbach nie chcę tracić czasu i krzyczę znowu: „robię 15 pompek!”.

Dobiegam za innymi do kajaków a tam... chaos! Jedni właśnie się gramolą do kajaka, inni już w nim płyną ale gdzieś.. w poprzek, zamiast wprost do wyspy! Może nie wiedzą gdzie dokładnie mamy dopłynąć?! Nie chcę brać udziału w tym rozgardiaszu więc krzyczę wcześniej przygotowaną formułkę: „czekam 3 minuty i robię 15 pompek”. Już mam się schylać do pompek gdy zawodnik stojący obok mnie woła: „dawaj, płyniemy we dwóch!!” Mało jestem asertywny, daję się szybko namówić koledze choć w mojej głowie, w tych ułamkach sekund, kłębią się wątpliwości, czy możemy płynąć razem. Niby kajaki dwuosobowe, reszta fal miała płynąć po dwóch ale organizator na odprawie „zalecał” dla elity, aby płynąć pojedynczo. – Czy nie będzie dyskwalifikacji, czy to nie szachrajstwo? – myślę. Niby tylko „zalecenie”, sztywnego zakazu nie było. Sprawnie ściągamy kajak na wodę. Jeszcze się wkurzam, bo tu mi zawracają głowę nakładaniem jakiegoś kapoka. Już na wodzie. „Lewa-prawa, lewa-prawa” – nadaję rytm przypominając sobie rajdy przygodowe DYMnO z Jaśkiem, sprzed kilku lat, gdzie też bywały etapy kajakowe. Szybko przepływamy obok kierujących się w różne strony kajakarzy. Nie bardzo wiadomo, gdzie dokładnie do tej wyspy dopłynąć. Zawracamy tuż przed wyspą a ja mam znowu wątpliwości, czy nie trzeba dopłynąć do samego brzegu, dotknąć lądu. No nic, już wiosłujemy z powrotem. Kajak dobija do brzegu, wychodzę z niego, zrzucam kapok i... zaczynam prowadzić w wyścigu.

Dziwne to dla mnie uczucie, na tak krótkich biegach. Biegnę pierwszy. Tylko ja, trasa oznaczona taśmami, wijąca się wśród drzewek ścieżka prowadząca po skarpie pod górę, to znowu ze skarpy w dół. Trasa jest dobrze oznaczona. Schodzą z dosyć męczącej, pionowej „pajęczynki” zauważam, że goni za mną dwóch. Jeden, ten niski to zdaje się Białorusin.

Następne przeszkody to między innymi rundka z obciążeniem w postaci kartonowej paczki, „magiel” czyli czołganie pod oponami, czołganie w błocie pod sznurkową pajęczynką i pływający mostek. Cieszę się, że tu biegnę pierwszy bo nikt przede mną nie zdążył owego mostku uszkodzić. Nie dochodzi on na drugi brzeg więc trzeba wskoczyć do wody.  – Chlup – i...o, głęboko! Lekko zdziwiony gramolę się na drugi brzeg.

W drugim etapie, po przeciwnej stronie kopalni nie ma ani dużo kibiców, ani dużo przeszkód. Jedną z nich jest rowek wypełniony wodą, przykryty zadaszeniem. Trzeba przyznać, że niewiele tu przestrzeni do oddychania zostawiono. Było trudniej i bardziej strasznawo, niż pierwotnie myślałem. Ciągle jeszcze prowadzę ale widzę kątem oka, że Białorusin skraca do mnie dystans. Domyślam się, że czeka mnie pożarcie; szczęście, że nie widać trzeciego zawodnika. – Najwyżej będę drugi – myślę. W pewnym momencie zrównujemy się. Biegniemy kawałek razem, nawet trochę współpracujemy. Nie ma żadnego rozpychania się łokciami. Zdyszany pytam go, czy biegł tu w zeszłym roku bo w poprzednie edycje też wygrał jakiś Białorusin. To chyba jednak nie ten. W końcu staje się to, na co się zanosiło - rywal wyprzedza mnie i zyskuje jakieś 20 metrów przewagi. Nie ma w tym momencie we mnie jakiejś nadzwyczajnej woli walki: konkurent jest minimalnie szybszy na przelotach i jestem już pogodzony z tym, że go nie prześcignę. Pokornie biegnę drugi. Pionowa ścianka z opon to dla mnie znak, że do mety został już mniej niż kilometr. Wskazuje na to także wrzawa kibiców, którą coraz głośniej słyszymy.

Końcówka: robimy przedostatnią ściankę zwaną „bestia Koala”. Zostały dwie ostatnie przeszkody. I wtedy zaczyna się „przygoda”. Do tej pory trasa była wyraźnie wytyczona jedną, a najczęściej dwiema taśmami tworzącymi „tor”, którym się poruszaliśmy. Biegniemy, patrzę: Białorusin stoi i wykrzykuje nerwowo w swoim języku „gdzie teraz?! Gdzie trasa!?” Dobiegam do niego, rzeczywiście dziwnie: tym razem nie ma braku taśm – jak w zeszłym roku, lecz jest ich nadmiar. Nasz tor po którym się poruszaliśmy przegradza w poprzek taśma; jesteśmy jakby wpuszczeni w kanał, z którego nie ma wyjścia. Z trzech stron taśmy, tylko z tyłu nie ma. Nie mam wtedy w głowie planu trasy, choć może powinienem mieć. Wiedziałbym, że trzeba tu zbiec w dół, do wyrobiska, do dwóch ostatnich przeszkód. Później dowiemy się, że po prostu w porę nie przewieszono jednej taśmy i nie utworzono dla nas przejścia ponieważ gdy kończyliśmy to ostatnie fale biegaczy dopiero startowały. Zrobiono tymczasową „przegrodę” aby ci startujący nie pomylili się nie pobiegli pod prąd, lecz nie zdążono jej przewiesić przed naszym przybyciem.

Nabuzowani adrenaliną, zmęczeni, zdyszani, pod presją czasu i rywalizacji nie myślimy logicznie. Zamiast zbiec w dół biegniemy dalej prosto. Robimy kolejną ściankę. Jest mocno obsmarowana błotem, jakby przebiegło po niej stado dzików więc zapala mi się lampka, że to ścianka z początku wyścigu. Białorusin wciąż przede mną i już biegnie w las, gdzie zapraszają go do... wspinania po linie. – Nie, tu już byliśmy, na pewno źle biegniemy! – teraz jestem pewien. Krzyczę na Białorusina, aby wracał za mną. Zbiegamy do wyrobiska. Białorusin wkurzony; ja raczej zniechęcony. W głowie myśl – nie no, znowu, powtórka z rozrywki. Dwa razy brać udział w zawodach i dwa razy pomylić trasę na końcówce. Teraz to już uczciwie zasłużyłem na tytuł „Janusza Woskrzenic”.

Na dole robimy dwie ostatnie przeszkody, przybiegając pod nie z przeciwnej strony. Ścianka i bardzo ciekawa, nurkowo-podduszająca „wietnamska przeprawa”. Na metę wbiegam za Grigorijem – bo tak się ów Białorusin nazywał – jako 6. zawodnik z czasem równo 33 minuty. Okazało się, że tylko my dwaj prowadzący wyścig straciliśmy na tej niefortunnej końcówce. Przed następnymi zdążono poprawić taśmę i ci pobiegli poprawnie. Zwycięzcą biegu został Wiktor Waszczuk z Międzyrzeca Podlaskiego (00:31:24), drugi był kolega Grigorija z Białorusi i zeszłoroczny zwycięzca biegu – Aleksandr Aniskewicz (00:31:31), trzeci  Paweł Gregorczuk (31:41).

Organizatorzy zachowali się bardzo fair biorąc na siebie część winy związanej z oznaczeniem trasy oraz dając mi oraz Grigorijowi nagrody pocieszenia. Oczywiście z samej rywalizacji jestem zadowolony umiarkowanie; nie ukrywam, że liczyłem na wyższe miejsce. Trudno. Pomylenie trasy się zdarza, znam to dobrze z terenowych biegów górskich, w których takie przygody bywają. To nie bieg uliczny, na którym takich przygód nie ma. No - właściwie prawie nigdy nie ma – patrz relacja na końcu tego tekstu, z 6. Maratonu Lubelskiego.

Na dekoracji drużyny niestety zabrakło Natalii. Żyje, ale musiała wcześniej wracać. Zdjęcie: Izabela Dragan

Bardzo miłym zaskoczeniem podczas dekoracji było dla mnie zwycięstwo w kategorii drużynowej. Spośród ośmiu 4-osobowych drużyn to właśnie nasza, sklecona naprędce na dwa dni przed startem „Gmina Wisznice Runners Team” okazała się najszybsza. Byłem szczerze zaskoczony podobnie jak mój kolega i koleżanki z drużyny. Organizatorzy donosili przed startem o 3 zgłoszonych drużynach z AWF-u, - Nie no, na pewno nam dołożą – myślałem. Ostatecznie wystartowały tylko dwie, być może trzeci skład, może ten najlepszy z jakichś powodów nie dojechał lub nie ukończył i dzięki temu to nam przypadło zwycięstwo.

Pomimo przygód – fajnie było. Impreza organizowana jest w idealnym miejscu w okolicy: z mnóstwem piachu, wody, skarp, podejść, krzaków. Niektóre przeszkody - np. etap kajakowy, te trudniejsze ścianki, wietnamska przeszkoda, ślizgawka – są pomysłowe i ciekawe. Jak na niewielkie zawody na 300 osób to jest to wszystko robione całkiem ambitnie. I to za stosunkowo niewielkie pieniądze, o połowę mniejsze, niż w konkurencyjnych biegach. Kto chciałby narzekać na wpisowe to niech sobie porówna: woskrzenicki Extreme – 6 km – opłata najniższa 60 zł; podobny, bardziej znany bieg Hunt Run – 6 km – opłata najniższa 117 zł; Runmageddon Rekrut – 6 km –opłata najniższa  129 zł.

Pewne rzeczy na Extreme można by dopracować. Na pewno skonkretyzować zasady na kajakach: czy tylko pojedynczo, czy tylko we dwoje; do którego konkretnie miejsca trzeba dopłynąć, może jakoś „odhaczyć” zaliczenie wyspy u wolontariusza, który będzie na niej stał? Może pomyśleć o jakimś jedzeniu/piciu dla obecnych? Pewien kolega słusznie zauważył, że gdyby w pobliżu stanął ktoś z obwoźnym sklepikiem z jedzeniem/piciem, to świetnie by się to sprzedawało. No i trochę dopracować to oznaczenie trasy, może nawet ją uprościć, aby tacy zakręceni jak ja, już się więcej nie gubili. Organizatorzy dwoili się i troili bo mieli niedobór rąk do pracy. Wyraźnie brakowało wolontariuszy. Domyślam się, że ułożenie całej trasy, otaśmowanie, ustawienie przeszkód jest bardzo pracochłonne. To zapewne z tego powodu następny Extreme odbędzie się za dwa lata, w 2020 roku. Może w związku z tym warto następnym razem pomyśleć o podniesieniu wpisowego, aby byli ludzie, którzy ustawią sprawnie przeszkody a potem pomogą zabezpieczać zawody. Nie wiem jak inni ale ja wolałbym dopłacić ze 30 zł wpisowego a mieć kompetentną obstawę trasy na przeszkodach i w newralgicznych punktach.

Szkoda, że następna edycja dopiero za dwa lata. Mam nadzieję w niej wystartować, choćby po to aby po raz pierwszy zrobić trasę bez „babola”. Obiecałem sobie, że już następnym razem przyjadę ze 3 godziny wcześniej, obejdę całość i nauczę trasy na pamięć. Ukończę bieg bez pomyłki a dzierżony tytuł „Janusza Woskrzenic” bez żalu oddam komuś innemu.

Wyniki biegu dostępne są na stronie Time2Go w zakładce "wyniki" [LINK]. Tam też filmy i galeria zdjęć z imprezy.

6. Maraton Lubelski – treningowo

Tak jak zapowiedziałem wcześniej, maraton w Lublinie miałem pobiec na wynik czasowy lecz zniechęcony pogodą postanowiłem odpuścić. Słabo znoszę upał. Uznałem, że inwestowanie formy w bieg, który pochłonie dużo sił, a który da mi pewnie rezultat gorszy o 10-15 minut od tego, jaki uzyskałbym w dobrych warunkach, zwyczajnie mi się nie opłaca. Tyle teraz tych maratonów, lepiej poczekać na lepszą pogodę a tu, skoro już opłaciłem, pobiec treningowo.

Na trasie. Zdjęcie: Przemysław Gąbka/Dariusz Miącz

Tak zrobiłem. Mało tego: dla Festiwalu Biegowego obiecałem fotorelację dlatego zabrałem ze sobą aparat na bieg i biegłem z aparatem w ręku robiąc po drodze zdjęcia. Było ciekawie także dlatego, że trasa była zupełnie nowa. Zawierała w sobie dwie pętle wokół Zalewu Zemborzyckiego. Uważam ją za bardziej przyjazną biegaczom, niż stara trasa po tłocznych ulicach lubelskich, którą raz kiedyś biegłem. Niestety po biegu okazało się, że wszyscy pierwszy kilometr pobiegli nieco inaczej, co spowodowało skrócenie dystansu o ok. 400 metrów. Błąd ludzki, za który organizator przeprosił. Szkoda i organizatora, któremu niewątpliwie jest przed biegaczami bardzo głupio, i samych biegaczy, którzy nabiegali „życiówki” a później okazało się, że nie mogą być oficjalnymi „życiówkami” z powodu niewymiarowej trasy.

Nieautoryzowany (zapewne) punkt nawadniający z... piwem!

Tak biegłem zatrzymując się co jakiś czas i robiąc zdjęcia. Było przyjemnie choć teraz myślę, że z tempem jak na trening trochę przesadziłem. Zamiast spokojnie przeczłapać w 4 godziny podchwyciłem atmosferę zawodów i przybiegłem w 3:16. Cóż, stało się, będę się regenerował dłużej.

Tutaj [LINK] do mojej relacji i zdjęć z 6. Maratonu Lubelskiego

2 komentarze:

Ola pisze...

Co jest zalecane i nie jest zakazane, nie jest zabronione :D

Paweł Antoni Pakuła pisze...

Hej Ola, no niby tak ale obyczaj i sumienie mówi co innego. "Prawa są potrzebne tam, gdzie upadły obyczaje" - powiedział ktoś. Pozdrawiam :)