sobota, 8 września 2018

Castorian Extreme Race - Udany debiut

Tydzień po nieudanych dla mnie Mistrzostwach Polski w biegach przeszkodowych w Ząbkach pod Warszawą miałem kolejny bieg, też przeszkodowy. Nosił tajemniczą nazwę Castorian Extreme Race. Dlaczego tajemniczą? Bo o ile "extreme race" potrafię sobie przetłumaczyć, to nie wiem, co oznaczać może owo słowo "Castorian" - czyżby chodziło o znanego z mitologii greckiej Kastora, jednego z dwóch braci herosów, brata Polluksa? Możliwe, wszak obaj byli opiekunami żeglarzy i żołnierzy.

Kastor i Polluks: Bliźnięta, Argonauci, herosi

Zastanawiając się nad nazwą wyścigu przy okazji uświadomiłem sobie, że język angielski wdziera się do biegów przeszkodowych szczególnie natrętnie. Dodaje szyku i międzynarodowego charakteru, a słowo "extreme" powoduje ciarki i jeży włosy na plecach niejednego Janusza żyjącego pomiędzy Bugiem a Odrą. Runmageddon, Hunt Run, Survival Race, Armageddon Challenge, Spartan Race, Barbarian Race, Extreme Power Run, Castorian Extreme Race. Czy ktoś zdecydowałby się skrzywdzić organizowaną przez siebie imprezę, swoje wypieszczone dziecko chrzcząc je ordynarną wręcz nazwą typu: Cycowski Bieg Przeszkodowy, Przez płoty i krzaki - szalony wyścig w gminie Sarnaki lub na przykład  Wiosenny Bieg Błotny po Złotą Podwiązkę? Wątpię. A może z nazewnictwem wyścigów będzie tak jak z imionami dzieci? Wpierw zachłyśnięcie się nowym, chrzczenie pociech imionami Ariel, Kewin, Sandra a po jakimś czasie powrót do polskich imion tradycyjnych typu Jan, Piotr, Krzysztof itp. Zobaczymy, niezbadane są wyroki mody.

Impreza miała mieć swoją pierwszą edycję i stanowić pierwszy, wstępny (TRIAL) bieg z całego cyklu wyścigów. Dystans krótki, tylko 4 km, przeszkód 20 czyli niezbyt dużo. Miejsce zawodów - Czemierniki koło Radzynia Podlaskiego - też zachęcało mnie do startu. W końcu od Wisznic to niecałe 50 kilometrów. Postanowiłem wziąć udział w debiutującej imprezie choć wahałem się do ostatniego dnia przed startem. Spuchnięta po zewnętrznej stronie kostka prawej stopy nie pozwalała mi szybko biec przez dłuższy czas. Nadwerężyłem ją tydzień wcześniej na Mistrzostwach Polski OCRA Poland. Zdecydowałem, że pomimo tego te 4 kilometry spróbuję pokonać, będę jednak ostrożnie zeskakiwał z wszelakich przeszkód. Pokusa startu była tym większa, że zapisanych zawodników nie było zbyt dużo, zapowiadane przeszkody w niczym nie przypominały tych trudnych, poznanych niedawno na Mistrzostwach OCRA. Była zatem szansa, na wysoką pozycję.

Na miejsce startu położone na północ od miejscowości na jakichś polach graniczących z dużym lasem dotarłem z pomocą wskazówek usłużnych miejscowych. Było gorąco i słonecznie, chyba około 27 stopni. Liczyłem, że tuż po starcie wpuszczą nas w bagno, które schłodzi i ograniczy negatywny wpływ wysokiej temperatury. Okolice startu i mety wyglądały jak mały festyn. Strażacy przygotowali prowizoryczną sadzawkę wypełnioną pieniącą się wodą. Czekała na dzieci i umorusanych finisherów. Była mała gastronomia, było piwo. Była zadaszona scena a nawet Policja prezentowała swój sprzęt i pozwalała dzieciom robić z nim zdjęcia. Znalazło się kilku znajomych, wśród nich moi byli uczniowie z wisznickiego liceum. Chłopcy wyrośli, jeden trafił do wojska. Fajnie było znowu ich zobaczyć.

Bieg miał trzy oddzielne klasyfikacje: start indywidualny kobiet i mężczyzn, albo w 3-osobowej drużynie. Razem z 43 osobami wybrałem start indywidualny. Większość spośród wszystkich 158 zawodników startujących w imprezie wybrała opcję drużynową. 

Organizatorzy nie przywiązywali zbyt dużej wagi do wypuszczenia zawodników o czasie zgodnym z podanym wcześniej harmonogramem. Pierwsza fala, w której byłem i ja wyruszyła z bodaj półgodzinnym poślizgiem. Nigdzie mi się nie spieszyło więc nie narzekałem. Przed startem miałem jeszcze pół godziny, które wykorzystałem na poznanie początku i końcówki wyścigowej pętli.


zdjęcie: Tygodnik lokalny Wspólnota Radzyńska (24wspolnota.pl)

Pierwsza przeszkoda: opony otrzymane na starcie trzeba było przetargać jakieś 100-200 metrów i wrzucić na pakę samochodu. Pobiegłem wyprzedzony przez wielu, lecz umyślnie. Nie chciałem się zagotować na pierwszych setkach metrów. 

Kolejną przeszkodą, bardziej widowiskową niż sprawiającą jakikolwiek kłopot był płonący na polu rów, który należało przeskoczyć. Potem czołganie pod drutem kolczastym w piachu zlanym wodą. Na tym etapie wszedłem już do pierwszej piątki, szybko się czołgałem lecz niezbyt fachowo. Co rusz zaczepiałem koszulką bądź sterczącą bezwstydnie w górę rzycią o kolczasty drut. Na mecie miałem w związku z tym dodatkowe wywietrzniki w tylnej części ubrania.

Zdjęcie: Piotr Fil

Przeskoczyliśmy przez bele słomy i wskoczyliśmy do lasu. Tam ścieżka wyłożona była oponami, kluczyła zakrętasami, prowadziła to w górę, to w dół, przez pagórki ale, że była dobrze otaśmowana z obu stron to problemu ze znalezieniem trasy nie było. W trakcie przesunąłem się na trzecią pozycję. Wybiegłszy na chwilę na polanę od razu pokonałem pochyłą ściankę ze zwisającą liną. Miała powierzchnię z nieheblowanych desek a zatem bardzo przyczepną. Widziałem, że inni wbiegali na nią nawet bez pomocy liny.


Po kolejnym dłuższym biegu po lesie dobiegłem do przeszkody zwanej "polonista". Dwóch pierwszych już tam było. Był to ni mniej ni więcej tylko autentyczny nauczyciel j. polskiego, który siedział sobie w środku lasu za stolikiem i zadawał zawodnikom pytania dotyczące literatury, słownictwa, gramatyki. Błędna odpowiedź, tak jak w przypadku wszystkich innych przeszkód "kosztowała" zawodnika 20 karnych "burpees" (padnij - powstań). Chłopak przede mną ma "wymień Trylogię Sienkiewicza". Banał - pomyślałem - ja też takie chcę. Wybrałem pytanie pierwsze z listy: "Obcokrajowiec w formie żeńskiej, rzeczownik, może być inny wyraz". Myślę 5 sekund. - Cudzoziemka! - Tak! Leć dalej.



Na następnych kilkuset metrach biegliśmy po leśnej drodze. Pojawiające się przeszkody były łatwe lecz jedna o dziwo sprawiła mi trudność. ściankę strażacką o wysokości ok 150 cm przeskoczyłem łatwo, magiel z opon też nie był niczym trudnym, podobnie plątanina lin pod którymi najwygodniej było się po prostu przeczołgać. Były też dwie drewniane szpule od kabli. Mała, a za nią duża. Nie mogłem się bez rozbiegu wgramolić na tę większą. W końcu jakoś mi się udało, ale chyba za trzecią próbą. Wstyd.


Kolejna przeszkoda: liny. Należało się wspiąć po grubej linie na wysokość około 3 metrów i dotknąć belki. Klasyka rockn'rolla na biegach przeszkodowych. Byłem zadyszany, wyprzedziłem niedawno chłopaka przede mną i wskoczyłem na drugie miejsce. Do lin czułem respekt pamiętając, że na Mistrzostwach tydzień temu, będąc już zmęczonym miałem problem z wejściem po linie na 4 metry. Postanowiłem przezornie odpocząć przez kilka sekund, uspokoić oddech. Odpocząłem, wspiąłem się, lecz znowu spadłem na trzecie miejsce gdyż kolega tuż za mną nie bawił się w żadne głupie przestoje pod linami.

Zdjęcie: Piotr Fil

Dobiegliśmy w końcu do jakiegoś wyrobiska, gdzie wydobywano piasek. Tam trasa prowadziła to w dół stromej skarpy, to znowu pod górę; dalej znowu w dół. Dużo piachu i stromo. Lubię to. Na skarpie czekali dopingujący kibice. Z piachu wbiegaliśmy w szuwary i do płytkiego bagienka, gdzie woda nie sięgała nawet do pasa. Podobno były tu zatopione jakieś betonowe kloce, które w zamyśle organizatorów miały pomagać zawodnikom, a których ja się obawiałem. Wyobraziłem sobie uderzenie nogą w niewidoczną pod wodą betonową przeszkodę i założyłem, że nie będzie to nic przyjemnego. Szczęśliwie w nic nie uderzyłem.


Po wyjściu z wody biegłem tuż za drugim zawodnikiem. Nie mogłem Go wyprzedzić, gdyż szuwarowa ścieżka była zbyt wąska. Udało się to na szerszej, leśnej drodze. Wskoczyłem ponownie na drugie miejsce. Kilkaset metrów dalej dostrzegłem zawodnika przede mną. Dojść go nie miałem już siły. Sterał mnie upał oraz ciągły bieg po pagórkowatym terenie i krętych ścieżkach w lesie. Tempo mi spadło. Postanowiłem bronić zajętej pozycji, nie mając nawet świadomości, że biegnę drugi. Myślałem, że przed tym, którego przed sobą widziałem, jest jeszcze ktoś. 

zdjęcie: Piotr Fil

Pozostały ostatnie przeszkody. Pierwsza z nich była najtrudniejsza z całej trasy. To drewniana, pionowa ścianka o wysokości 2,7 metra, której nie można było pokonać z wykorzystaniem metalowych podpórek po bokach. Szczęśliwie nie miała zupełnie gładkiej powierzchni, czasem deska wystawała na zewnątrz o centymetr. Metodą na nią było wbiegnięcie z rozpędu, zahaczenie butem o wystającą deskę i wybicie się w górę, tak, aby sięgnąć górnej krawędzi. Gdy to wyszło, było się już w domu. Podciągnięcie i przejście na drugą stronę. Rozmyślnie piszę "przejście" a nie "przeskok", gdyż ciągle pamiętałem o mojej sponiewieranej stopie. Nie szalałem tu, nie zeskakiwałem, lecz ostrożnie schodziłem. Wysoką ściankę pokonałem dopiero za drugim razem. Ostrożnie ją przeszedłem, podobnie jak ustawioną dalej pionową ściankę - "pajęczynę". Kolega przede mną zniknął mi z pola widzenia. 



Tunel podziemny z błotem wewnątrz był krótki i nie miał ślepego korytarza. Ciekawa ostatnia przeszkoda to jakby magiel vel porodówka z dwoma rzędami opon lecz umieszczonymi nad rowem wypełnionym wodą. Rzuciłem się tam szczupakiem i być może właśnie tam rozbiłem czoło. Nie pamiętam jak to się stało, krwawiącą ranę zauważyłem dopiero na mecie.



Wyścig ukończyłem z czasem 25:01 minut brutto. Byłem drugi. Zwycięzca, Marcin Lewicki, jak się potem okazało przeszkodowiec z Płocka, weteran różnych Runmageddonów, uczestnik tegorocznych Mistrzostw Europy OCR w Danii, przybiegł niecałą minutę wcześniej (24:06). Cały bieg w wersji indywidualnej ukończyło 44 zawodników. Wśród Pań najlepsza była Beata Chruściel z czasem (30:44). Najszybszą drużyną okazały się Dzikie Borsuki z Łukowa (27:01).



Jak wypadł debiut Castorian Extreme Race? W moim odczuciu bardzo dobrze. Trasa bardzo dobrze oznaczona, na całości otaśmowana. Kibiców, jak na bieg na obrzeżu małej miejscowości było całkiem sporo, może i więcej, niż na wspomnianych już Mistrzostwach Polski. Teren, w którym rozgrywały się zawody też był dużo ciekawszy, niż ten na Mistrzostwach. Oczywiście poziom zawodników to już co innego; w Czemiernikach nie było nikogo choćby zbliżonego możliwościami do braci Sobierajskich czy Piotra Łobodzińskiego. Ci wygraliby tu specjalnie się nawet nie wysilając. Także przeszkody były znacznie prostsze i co za tym idzie dużo łatwiejsze. Nie było żadnych combosów, ringów i innych przemyślnych przeszkód dla wspinaczy charakterystycznych dla wyścigu "Hand-Power Race". Bieg w Czemiernikach to typowy biegowo-szuwarowo-oponowo-czołganiowy OCR. Faworyzował biegaczy a nie wspinaczy, badał głównie wydolność a nie siłę rąk i mocny chwyt dlatego pomimo obolałej kostki mogłem w nim zająć drugie miejsce.

Praktycznie wszystko mi się w nim podobało, dlatego - o ile będę miał taką możliwość - chętnie wystartuję w kolejnej edycji.

[Strona biegu]

[Film na You Tube]


Więcej zdjęć ze startu drużynowego zamieściłem na swoim profilu Facebook "Paweł Pakuła"

1 komentarz:

Stanisław Seniuk pisze...

Witam,

Nazywam się Stanisław Seniuk, jestem osobą niewidomą. Pomimo to biorę udział w maratonach i innych bigach długodystansowych. Obecnie chciałbym przez start w maratonie w Waszyngtonie zgromadzić środki finansowe potrzebne do zakupu nowego wózka inwalidzkiego dla jednego z pracowników prowadzonej przez mnie firmy Mastvita.