(IX Cracovia Maraton 2010)
To już trzeci raz gdy stoję na starcie maratonu w Krakowie. Całkiem dobrze mi się tu biega ale nie planowałem startować tyle razy w jednym miejscu. W tym roku dla odmiany zamiast Krakowa miało być Dębno w którym nigdy nie byłem. Z powodu smoleńskiej katastrofy nie wyszło. Chcąc nie chcąc startuję w Krakowie po raz kolejny. Może znowu uda mi się ustanowić życiówkę? Jak do tej pory „miasto królów” było dla mnie łaskawe. Za każdym razem poprawiałem życiowy wynik. Czy w tym roku też? Na pewno będzie trudniej. Szykuję się do złamania mitycznej trójki - pobiegnięcia dystansu 42 km w czasie krótszym niż 3 godziny. Dziś będzie moje drugie podejście do „trójkołamania”. Pierwsze było pół roku temu na maratonie warszawskim i zakończyło się fiaskiem. Na 23 kilometrze nie wytrzymałem tempa grupy biegnącej na 3 godziny i odpuściłem. Byłem przypuszczalnie trochę niedotrenowany, warunki pogodowe też nie sprzyjały. Obecnie formę mam lepszą, pogoda też zapowiada się znośna. Ma być około 14 stopni. Kto wie, może dziś będzie mój dzień. Zaraz się okaże.
Dziesięć minut do startu. Po lekkiej rozgrzewce przeciskam się pomiędzy zawodnikami bliżej linii startowej. Jest nas wszystkich ponad trzy tysiące. W tym roku po raz kolejny padł rekord frekwencji. W końcu jestem na miejscu. Wzrokiem poszukuję jakiegoś zająca na trzy godziny ale nie widać. Będzie trzeba samemu pilnować tempa. Zająca nie ma ale znajdują się znajomi. Niedaleko stoi Andrzej Buchajewicz z którym za ponad miesiąc startujemy w Biegu Rzeźnika. Za mną stoi Piotrek, zwycięzca Koneckiej Setki [pieszy maraton na 100 km, liniówka] poznany na supermaratonie w Kaliszu. Wszyscy mamy ambitne plany. Ciekawe jak nam pójdzie.
Start! Sygnał dali jacyś przebierańcy w historycznych strojach. Uruchamiam stoper i zaczynam mierzyć czas. By zdążyć na zaplanowany wynik powinienem trzymać tempo 4:15 na kilometr, dla bezpieczeństwa chcę biec w okolicach 4:13. Nie dotyczy to jednak początku. Na razie nigdzie się nie śpieszę. Biegniemy najpierw kilkukilometrową pętlę wokół Błoni. Jest tłoczno. Tabliczki z pierwszym kilometrem nie zauważyłem, dopiero na drugim okazuje się, że biegnę tempem 4:30. Koledzy uciekli gdzieś do przodu. Nic to, to początek. Muszę spokojnie, delikatnie zwiększyć tempo. Tymczasem wybiegamy z Błoni i ulicą Piłsudskiego docieramy do Starego Miasta. Nie ma czasu na zwiedzanie choć widoki są ładne. Jest ciepły, słoneczny, niedzielny poranek. Szwedzi których widziałem przed startem pewnie będą zadowoleni z maratońskiej wycieczki do Polski. Kibiców liczba umiarkowana. Pewnie jeszcze zbyt wcześnie, niektórzy śpią po sobotniej balandze. Za mną 6 lub 7 kilometrów. Udało się zwiększyć prędkość, może nawet za bardzo. Niebezpiecznie szarpię tempo, jeden z kilometrów pobiegłem poniżej 4 minut. W innym miejscu zwalniam i znowu wychodzi 4:30. Ktoś obok twierdzi, że tabliczki z kilometrami nie są ustawione zbyt precyzyjnie, trzeba dorwać jakiegoś „garminowca” [biegacza z pulsometrem „Garmin” który precyzyjnie wskazuje prędkość i dystans]. Pomimo wszystko usiłuję wyrównać, biec jak najbliżej 4:10 – 4:15. Wiem że nie mogę ulec złudzeniu świetnej formy. Na pierwszych kilometrach każdy chce góry przenosić. Zobaczymy co będzie się działo na trzydziestym kilometrze.
Wybiegamy ze Starego Miasta i bulwarem nad Wisłą kierujemy na wschód, w stronę Nowej Huty. Tłoku już nie ma, pierwsze kilometry odsiały niepoprawnych optymistów, którzy przeliczyli się z możliwościami. Bieg robi się coraz trudniejszy nie tyle ze względu na dystans ile na warunki. Zaczynają się podbiegi, początkowo niewielkie pagórki na bulwarze, potem trochę większe na ulicy. Najbardziej jednak przeszkadza silny, wschodni wiatr. Nie chcę z nim walczyć, najchętniej schowałbym się za plecami kogoś biegnącego z przodu. Szkoda, że nie ma tłumu, teraz bardzo by się przydał. Pomimo wszystko usiłuję utrzymać tempo, pocieszając się, że z powrotem będzie wiało w plecy. Kilometry wychodzą różnie, odcinki z podbiegami zbyt wolno bo na nich zwalniam, te płaskie i z górki czasem za szybko. Uśmiecham się i macham do oklaskujących kibiców, zwłaszcza płci odmiennej. Teraz jeszcze mam silę. W okolicach Nowej Huty z naprzeciwka biegnie czołówka maratonu. Prowadzą jacyś dwaj czarnoskórzy biegacze, za nimi długa przerwa. W końcu jest półmetek. Patrzę na stoper, jest dobrze. Powinienem mieć czas 1:30:00 a jest 1:28:30*. Mam półtorej minuty zapasu, przyda się na kryzysy w dalszej części biegu.
Druga połowa trasy. W końcu wiatr nie wieje od frontu, jest nieco lżej. Następne 10 kilometrów jest wyraźnie cięższe ale nie czuję żadnego wyraźnego kryzysu. To dobry znak, w Warszawie na tym etapie umierałem. Jest szansa. Większe problemy zaczynają się po trzydziestym kilometrze. Ponownie zbiegam na nadwiślański bulwar. Dystans i tempo wyraźnie mnie zmęczyły. Wiatr wieje w plecy ale cóż z tego, skoro dla odmiany słońce zaczyna prażyć. Zaczyna być gorąco, coraz chętniej na punktach odświeżania sięgam po gąbki z wodą. Nic nie jem, bo do jedzenia są tylko banany i pomarańcze w skórce. Tych pierwszych mój żołądek nie trawi zaś pomarańcze w skórce je się w biegu pewnie równie wygodnie jak kiszoną kapustę. Trochę narzekam na jadłospis i półżartem wymyślam teorię spiskową, że te banany i pomarańcze to ewidentny przykład faworyzowania gości z krajów tropikalnych. Marzę o ruskich pierogach lub choćby kanapce z dżemem. Mijam więc zawiedziony stoły z jedzeniem i coraz bardziej przygięty biegnę dalej. Już nie mam siły odpowiadać uśmiechem na uśmiechy i pozdrowienia kibiców. Z grymasem zmęczenia na twarzy patrzę na stoper i wzrokiem wypatruję kolejnej tabliczki z oznaczeniem kilometra. Niestety często nie udaje mi się utrzymać założonego tempa. Kilometry wychodzą mi po 4:20 – 4:30. Zbyt wolno. Złamanie trójki jest wyraźnie zagrożone, ale coraz mniej się tym przejmuję. Mam dosyć maratonów, teraz tylko byle dobiec do mety trzymając w miarę przyzwoite tempo. Nie uda się to trudno.
Około trzydziestego czwartego kilometra doganiam w końcu Andrzeja, gaworzącego sobie beztrosko z biegnącym obok kolegą. Przez następny kilometr lub dwa biegniemy razem. Jest południe. Ludzie spacerują nad rzeką, krakowianki opalają białe nogi. Piękne to słońce ale nie w takiej chwili. Mogłoby choć na chwilę schować się za chmurę. Po jakimś czasie znowu biegnę sam. Andrzej chyba się zmobilizował i odskoczył mi na jakieś sto, sto pięćdziesiąt metrów. Mam go w zasięgu wzroku lecz nie mam siły gonić. Do mety jakieś sześć, siedem kilometrów. Z niepokojem patrzę na stoper. Wygląda na to, że lecę na styk. Głowę coraz częściej wierci mi myśl: „A jak zabraknie 10 lub 20 sekund do złamania trójki?” Będę sobie pluł w brodę przez następne kilka miesięcy. W końcu wbiegamy ponownie na Błonie. Ależ wielka ta łąka, czy zdążę ją obiec w wymaganym czasie? Mijam metę, mając do zrobienia jeszcze jedno okrążenie. Zazdroszczę widząc tych, którzy właśnie kończą i są jakieś dziesięć minut szybsi. Mozolnie robię ostatnie okrążenie. Na przeciwległym do mety boku wiatr znowu wieje w twarz. Znowu ciężko, dobrze że to końcówka. Widok mety dodaje sił, choć nie tak bardzo jak bym chciał. Ostatnia prosta. Zdążę! Zdążę! Wyprzedzają mnie inni finiszujący, którzy zachowali jakieś rezerwy. Ja nie mam żadnych, nie zdobywam się nawet na zwyczajowe przyśpieszenie przed metą. Ostatnie kilkaset metrów po prostu biegnę stałym tempem zadowolony z tego, że będę przed trzema godzinami. Wpadam na metę z czasem 2:59:20. Ledwo żywy odbieram medal, wodę i folię NRC. Gratuluję Andrzejowi, który choć jedenaście lat starszy był o pół minuty szybszy i także ustanowił życiówkę. Obolali ale z poczuciem dobrze wykonanej pracy kusztykamy na masaże, potem na pamiątkowe zdjęcie, posiłek i w końcu błogie opalanie na pobliskiej łące. Misja wykonana.
IX Cracovia Maraton wygrał Etiopczyk Dagane Abebe z czasem 2:16:12. Drugi był Dmitrij Baranowski z Białorusi (czas: 2:22:16), trzeci Polak Przemysław Rojewski (czas: 2:22:31). Zwycięzca mówił po biegu, że był przygotowany na pobicie zeszłorocznego rekordu (2:11:26) lecz bardzo przeszkadzał mu silny wiatr wiejący w pierwszej połowie trasy. Wśród kobiet triumfowała Etiopka Etaferahu Taregegh. Wbiegła na metę z czasem 2:37:22. Sam uzyskałem wynik 2:59:20 brutto (2:59:10 netto) i zająłem 89 miejsce na 2418 uczestników, którzy ukończyli. W kategorii wiekowej M30 byłem 33 na 752. Poprawiłem życiówkę o ponad 10 minut.
* Międzyczasy dostępne na stronie organizatora podają nieco inny czas, według nich byłem na 20 kilometrze o 1:30:45. Czyli nie miałem żadnego zapasu i pierwszą połowę pobiegłem wolniej niż drugą. Nie wiem dlaczego moje dane ze stopera różnią się od tych mierzonych chipem.
p.s. Linki do starszych relacji:
9 komentarzy:
Wow gratulacje połamania 3.
Jesteś w tej małej grupie ludzi którzy złamali trójkę. Dla mnie bomba. GRATULUJE
Gratulacje!
Myślę, że dla Ciebie i Andrzeja to też dobry test formy przed Rzeźnikiem. Wynika, że macie bardzo zbliżone możliwości, co dobrze wróży. Oczywiście bieg po górach to trochę co innego, liczy się chociażby technika na zbiegach. Ale zaufanie do mocy partnera na pewno daje dużo pewności :)
Dzięki wszystkim!
Jasiek,
Do twojego 2:56 jeszcze mi trochę brakuje ale kiedyś zechcę zejść do podobnego wyniku. Myślę jednak, że nie prędko. Najpierw chciałbym znacznie poprawić wyniki na dychę.
Jak zaglądam na twojego bloga to zastanawia mnie, jak nabiegałeś 2:34 na kilometr? Dla mnie niesamowity czas. Kiedy wykręciłeś taki wynik? w czasach szkolnych czy zupełnie niedawno? Dużo trenowałeś 400 m i 1000 m w tygodniu by coś takiego nabiegać? Ciekawi mnie, jak biegasz kilka razy 1000 m to na jaki czas i jakie przerwy? Czy w ogóle jeszcze robisz takie treningi?
TrzyMaki,
Marek, to chyba Ty? tak się domyślam po nicku:) Jak tam triatlon którym się ostatnio zajmujesz? Pewnie zbliża ci się jakiś start niedługo bo ciepło się robi. Jaki dystans na początek? Half Ironman?
Ula,
No właśnie Andrzej po biegu powiedział podobnie jak Ty, że dobrze, że jesteśmy w podobnej formie. Mamy przypuszczalnie podobne możliwości.
Pozdrawiam
Za pół roku moja 3 próba łamania 3 ;) Pozdrowienia z Wielkopolski.
2:34/km, nie biegałem 1000m interwałów tylko 2 minutówki, jak pamiętam to 15 x 2 min z przerwami do zejścia tętna na 120/min jakoś tak. Teraz nie biegam już tak szalenie, znaczy gdybym robił 7 treningów w tygodniu to zapewne tak. Teraz wolę dłużej i wolniej.
Jasiek,
To kurcze mocno cisnąłeś, dużo powtórzeń, wysokie tętno i długo. Ja robiłem zwykle 6 - 8 powtórzeń, najczęściej 400 m i w przerwach tętno mi schodziło do 90/min. Twój trening wygląda mi na bardzo wyczerpujący (2 min to u mnie jakieś 600 m by było) ale może kiedyś spróbuję dla urozmaicenia. Wygodna jest strona techniczna tej metody: nie trzeba stadionu bo wszystko się mierzy na czas i puls. Dzięki za pomysł.
Wielkopolaninie,
Powodzenia w trójkołamaniu, pozdrawiam z Warszawy:)
Brawo Paweł ! Piękny wynik.
Może zobaczę cię w akcji na Biegu Rzeźnika, mam taki mglisty plan żeby pojechać pokibicować.
Yanek, wpadaj na Rzeźnika w takim razie, zapraszamy, będzie trochę znajomych: Ula (kibic), Kuerti, Marcin Klisz, Maciek i Michał.
Szkoda, że nie zapisałeś się na start.
Pozdrawiam:)
Prześlij komentarz