wtorek, 29 czerwca 2010

Międzynarodowe Mistrzostwa Czech i Polski w Rogainingu

(Bukovec, 26 - 27 czerwca 2010)

Rogaining – czym jest?


Jest to jedna z odmian biegu na orientację. Startujesz pieszo w zespole liczącym od dwóch do pięciu osób. Na starcie dostajesz mapę, na której zaznaczonych jest mnóstwo punktów kontrolnych. Organizatorzy włączają stoper. Masz 24 godziny by znaleźć oraz podbić jak największą ich liczbę i przed upływem doby wrócić na metę. Przygotuj się, że przejdziesz lub przebiegniesz około 100 kilometrów. Jeśli jesteś mocniejszy – więcej, jeśli słabszy – mniej. Nie możesz używać GPS-u, liczy się tylko mapa, kompas, mądra głowa i mocne nogi. Żeby sprawę dodatkowo skąplikować punkty mają różną wartość. Jedne są warte więcej, inne mniej. Zapomnij, że podbijesz każdy z nich. Chyba, że jesteś Chuckiem Norrisem. Jeśli nie jesteś musisz wybrać, do których lecisz a które pomijasz. Sprawia to, że bardzo istotną rolę w zawodach (oprócz tradycyjnie mocnej łydki i dobrej nawigacji) pełni strategia. Umiejętność takiego zaplanowania trasy, by dysponując swoimi i partnera możliwościami zebrać możliwie największą liczbę najbardziej wartościowych punktów kontrolnych.


Rogaining wymyślili w latach 40-tych XX wieku trzej Australijczycy: Rod Phillips, Gail Davis i Neil Phillips. Od imion założycieli pochodzi nazwa dyscypliny (RoGaiNe = Rogaining). Dziś sport ten zwłaszcza w świecie zachodnim bardzo się rozwinął. Są organizowane mistrzostwa świata, działa Międzynarodowa Federacja Rogainingu. Są różne odmiany rogainingu; wersje z krótszym limitem czasu (np. 12 lub 6 godzin) w nietypowym środowisku (metrogaine – rogaining w mieście) lub z wykorzystaniem przeróżnych środków transportu (snogaine – na nartach lub w rakietach śnieżnych, paddlogaine – łódkami, kajakami po jeziorkach, cyclogaine – rogaining na rowerach).


Nasz start


Wcale nie marzyłem o tych zawodach. Coś tam o nich wcześniej słyszałem, koledzy się wybierali. Opowieści brzmiały ciekawie, ale po Rzeźniku myślałem już głównie o zbliżającym się UTMB. Niecałe dwa tygodnie przed zawodami skontaktował się ze mną Maciej Więcek. Kolega szukał partnera do wspólnego startu. Na początku nie bardzo chciałem. A to, że przez 24 godziny z bardzo mocnym i ambitnym kompanem zarżnę się w tych górach; a to, że funduszy brak. Ostatecznie jednak się namyśliłem. Start za granicą, impreza ultra, ciekawa formuła, z mocnym kolegą. Może jednak warto spróbować. Zgłosiliśmy nasz team „Sherpas Inov-8” jako jeden z 88 zespołów na trasę 24 h. Były także mniej popularne wersje krótsze: 12 godzinne i 6 godzinne. Organizatorzy przewidzieli osobą klasyfikację dla weteranów, juniorów, zespołów stricte kobiecych i mixów (kobieta + mężczyzna). Uczestnicy to główne Czesi. Przyjechali też Słowacy, 12 drużyn z Polski, Ukraińcy, Łotysze, Niemcy a nawet egzotyczni goście z Nowej Kaledonii (przyznam się, że niedawno nie wiedziałem gdzie leży to państwo).


Jak nam poszło? Poszło słabo, choć nie beznadziejnie. Zdobyliśmy 1690 punktów zajmując 6 miejsce na 28 zespołów w kategorii otwartej. Pierwsze trzy miejsca zajęli Czesi (dla porównania podam, że zwycięski team zebrał 2400 punktów, drugi 2000, trzeci 1740). Czwarte i piąte miejsca zajęli nasi rodacy (zespoły „Raidlight napieraj.pl” Gaweł Boguta i Adam Foland – 1730 punktów oraz „Kraina-Czasu” Leszek Herman-Iżycki i Tadek Podraza – 1710 punktów). Generalnie Polacy wypadli raczej słabo. We wszystkich kategoriach chyba tylko zespół Jana Gracjasza i Zenona Krzysztonka stanął na podium (2 miejsce w kategorii weteranów).


Wynik to jednak nie wszystko. Liczy się też zabawa a ta była przednia. Przynajmniej dla mnie. Góry były piękne, trening nawigacji wartościowy, doświadczenie bezcenne, zjazdy do strumieni po stromej, kilkumetrowej skarpie mocno przygodowe. Dziękuję Maćkowi za wspólny start i wielką wolę walki, którą wykazał się na trasie.


Słownik zamiast relacji


B – jak bezmyślność


Czesaliśmy z Maćkiem jakieś wzgórze porośnięte lasem. Nagle patrzę: ognisko. Nie dość, że w środku lasu, to jeszcze nikt go nie pilnuje. Porozglądałem się wokół, nie było nikogo. Byliśmy na czeskiej bądź słowackiej stronie. Gdzie tu dzwonić po kogoś, jaki numer? Ostatecznie wylałem na ognisko całą wodę z butelki i to, co miałem w bukłaku. Gdy odchodziłem jeszcze trochę się tliło, mam nadzieję, że żadnego pożaru z tego nie było. Nie rozumiem, jak można tak beztrosko zostawić w lesie płonące ognisko.


C – jak chip


Po raz pierwszy startowałem w zawodach na orientację, gdzie zamiast tradycyjnego perforatora bądź spisywania kodu z lampionów był elektroniczny chip. Wygląda to tak, że na starcie przypinają ci do nadgarstka coś, co wygląda jak plastikowy kluczyk. Biegniesz do punktu, wkładasz „kluczyk do dziurki, rozlega się sygnał, zapala lampka i możesz biec dalej. Bransoletkę z kluczem ma każdy z zawodników, nie można jej zdjąć (jest zaplombowana) ani zgubić. Grozi za to dyskwalifikacja. Co ważne każdy z członków zespołu musi podbić punkt w odstępie nie większym niż minuta od czasu podbicia przez pozostałych członków zespołu. Na początku trochę nie ufaliśmy tej nowoczesnej technice (wszystko, co elektroniczne łatwo zepsuć), ale wynalazek okazał się w porządku. Taka technologia wiele ułatwia i częściowo zabezpiecza przed nieuczciwą rywalizacją (typu np. ja podbijam twoją i swoją kartę a ty tu zaczekaj).


K - jak kleszcze


Po takim terenowym bieganiu trzeba się dokładnie obejrzeć, odważnie zajrzeć w najciemniejsze zakamarki własnego ciała. Gdy wróciłem z zawodów wyrwałem z siebie 4 kleszcze. Piąty był wybredny, jeszcze po mnie chodził nie mogąc zdecydować, gdzie by się tu wbić. Przejrzałem się dokładnie; mam nadzieję, że na dniach nie odkryję kolejnego „obcego”.


N – jak nawigacja


Nie była trudna. Rzeźba terenu była urozmaicona, mapy „Compass”, o których tyle słyszałem dobrego były rzeczywiście niezłej jakości. Wszystkich punktów kontrolnych było 54, zaliczyliśmy 36. Większość podbiliśmy z biegu, w kilku przypadkach szukaliśmy lampionu przez kilka minut. Działo się tak najczęściej przy trudno dostępnych i gęsto zarośniętych strumieniach. Raz nad ranem cięliśmy przez las na azymut i wyszliśmy nie bardzo wiedząc gdzie. Dumaliśmy nad mapą 15 lub 20 minut. Generalnie bardzo fajnie się z Maćkiem uzupełnialiśmy przy nawigacji. Gdzie ja pobłądziłem Maciek sprowadzał mnie na ziemię, gdzie Maciek coś pokręcił tam ja pomagałem. Tu współpraca ułożyła nam się znakomicie.


O - jak odparzenia


Jedna z dwóch rzeczy, które nas położyły. Mokre przez wiele godzin buty + 3 pary skarpet sprawiły, że Maciek, odparzył sobie stopy. Z czasem bolało go coraz bardziej. Chodził wolno, z trudem biegał. Nad ranem zrobiliśmy nawet postój na ok. 20 minut by partner mógł zdjąć skarpety i nieco podsuszyć stopy. Jak je potem założył z powrotem, to mnie bolało na sam widok jego cierpienia. Byliśmy wtedy dosyć daleko od bazy. Zacząłem się zastanawiać, czy w takim stanie w ogóle dotrzemy do finiszu. Podpytywałem Maćka czy nie skrócić planowanej trasy, i nie iść jak najkrótszą drogą do mety z pominięciem punktów. Maciek przeżywał katusze, ale jego ambicja i wola walki okazały się silniejsze. Kolega zacisnął zęby i walczyliśmy dalej. Ostatnie dwie godziny wyścigu były nadspodziewanie szybkie, znowu sporo biegliśmy i sprawnie podbijaliśmy punkty. Na mecie Maciej zdjął skarpety i ujrzał dwa dorodne „kalafiory”.


P – jak pogoda


Pogoda nam dopisała. Tuż po starcie, w sobotę w południe było dosyć ciepło. Wyjrzało słońce, temperatura sięgała może 20 stopni. Wieczorem się ochłodziło, na szczęście nie padało. Było idealnie.


R – jak regeneracja


Jest ważna, zwłaszcza, gdy się bierze udział w imprezach ultradystansowych. Tydzień odpoczynku to zdecydowanie za mało by być na kolejnych zawodach w dobrej formie. Maciek tydzień przed naszymi zawodami ukończył pieszy maraton na orientację „Grassor” na dystansie 100 kilometrów lokując się na podium. Odbiło się to jednak na naszym starcie w rogainingu. Przez pierwsze dwanaście godzin zawodów biegliśmy sprawnie, potem jednak kolega zaczął słabnąć. „Grassor” zaczął się odzywać. Jednak nie ma sensu przesadzać z częstotliwością startów. Nikt nie jest ze stali.


S – jak strategia


Jest trzecim najważniejszym elementem decydującym o zwycięstwie, po umiejętnościach nawigacyjnych i przygotowaniu fizycznym. To była druga sprawa, która nas położyła. Słabo zaplanowaliśmy warianty. Chcieliśmy podbić prawie wszystkie punkty. Początkowo wybraliśmy się na południe, gdzie były one rzadziej rozmieszczone. To chyba był błąd. Trzeba było skupić się na głównym terenie leżącym na północ od bazy zawodów. Może też niepotrzebnie walczyliśmy w trudno dostępnych chaszczach o lampiony „ważące” 10 czy 20 punktów. Lepiej skupić się na tych cenniejszych, za 60 czy 80 punktów.


T – jak teren


Bazą zawodów był Bukovec w Beskidzie Śląskim, miejscowość położona na terenie Czech, tuż przy trójstyku granic Polski, Czech i Słowacji. Punkty kontrolne umieszczono na terenie każdego z trzech państw. Teren górzysty, wysokość pagórków wahała się pomiędzy 550 a 900 metrów n.p.m. Przebieżność różna. Lampiony rozmieszczone były nieraz w stromych, głębokich i zarośniętych parowach, których dnem płynął strumień. Wejście i wyjście z takiej dziury stanowiło nie lada wysiłek. Czasem przypominało to Skorpiona w wersji letniej.


U – jak ubranie


Tu się nie popisałem. Zamiast długich spodni ubrałem spodenki na ¾. Piszczele i łydki miałem odsłonięte. Swój błąd zrozumiałem zaraz, gdy weszliśmy do gęściej zarośniętego lasu. Pokrzywy, suche gałęzie sosenek, gałązki świerków, jeżyny, wszelkie badyle chłostały mnie niemiłosiernie. Po takim wielogodzinnym biczowaniu nogi mam całe w strupach. Dostałem nauczkę. Nigdy więcej na długi bieg przełajowy nie zakładać spodenek.


W – jak woda


Z tym problemów nie było. Najczęściej uzupełnialiśmy wodę z licznych w okolicy, górskich strumieni. Była chłodna i czysta. Gdy ktoś spocony i zmęczony – smakuje wybornie.



Do młodego rajdowca (wersja zero jeden)


Gdy daleka droga przez krzaki, gałęzie, jeżyny,

Ubierz długie spodnie, a to z tej przyczyny,

Że niewinne gałązki w bicze się zamienią,

Będą smagać twe nogi, w krwawą ranę je zmienią



5 komentarzy:

Marcin K pisze...

Faktycznie dużo tych punktów, ale rozumiem, że znaliście ich wagę z góry.

Fajna przygoda, nie napisałeś jak z Twoją kondycją i wytrzymałością, więc domyślam się że całkiem nieźle. Świetny progres.

Czy większość startujących biegała, czy raczej poruszali się pieszo?

Tofalaria pisze...

hej, fajna relacja w formie alfabetycznej, no i ta fotka na dole boska :D

Paweł Antoni Pakuła pisze...

Marcin,

Tak, znaliśmy wagę punktów z góry ale początkowe założenie było bardzo ambitne, że zrobimy wszystkie bądź prawie wszystkie punkty. Stąd przy planowaniu trasy nie przejmowaliśmy się zbytnio dylematem, które punkty pominąć. Dopiero w połowie trasy gdy tempo nam bardzo spadło i stało się jasne, że nie zrobimy wszystkiego zaczęliśmy się rozglądać za tymi "najtłustszymi" punktami.

Kondycję miałem o.k. i od Maćka nie odstawałem ale to przez to, że tak jak napisałem nie był dostatecznie zregenerowany a potem dodatkowo skasował stopy. Sam dystans, góry i czas trochę dały mi się we znaki. Na miecie miałem niewielkie "kalafiory", dwa odciski i otartą piętę. Na razie jeszcze nie trenuję, moczę stopy w roztworze z soli bocheńskiej. Mam trochę opuchnięte kostki. Jutro lub pojutrze wrócę powoli do treningów biegowych.

Innych zawodników widywaliśmy z rzadka i poruszali się raczej wolno. Chodzili, robili sobie "piknik" gdy już znaleźli punkt. Natomiast byli chyba niezłymi nawigatorami. Nad ranem widać było czasem wygniecioną trawę prowadzącą zwykle prosto do PK. Jeszcze inna ciekawostka: w końcówce zauważyłem team który miał taki patent. Jeśli punkt był na górce i mieli w planach wracać tą samą drogą to zrzucali plecaki w krzakach, wchodzili, podbijali punkt i dopiero po zajściu zabierali plecaki.

Ula,

Dzięki, jak chcesz to Ci prześlę na maila parę innych moich fotek ;p (jeśli mąż pozwoli ;))

Lech pisze...

Mieszkając w Australii znam dobrze ten sport. W okolicach Melbourne odbywa sie w ciągu roku 10 rogainingów. Najkrótszy 6 godz, przynajmniej dwa - 24 godz. Bardzo dobra odmiana to "15 hours roving" czyli w ciągu 24 godzin , tylko 15 mozna spedzic na trasie. Ja i tak musiałem w 24-godzinnym mieć przerwę na odpoczynek. W 15-godzinnym planowanie trasy ma bardzo duże znaczenie. Mamy też snogaining czyli 6-godzinny rogaininh na martach, i cyclogaine - na rowerze.

Paweł Antoni Pakuła pisze...

Witaj Lechu,

O tej odmianie "15 hours roving" nigdy nie słyszałem, jeszcze słabo nam ten typ BnO. Czy to znaczy, że masz niby 24h i zbiegasz co jakiś czas do bazy by odpocząć? Nie bardzo rozumiem, jaki to ma sens. Czy to się opłaca? Nie lepiej zrobić z tego od razu rogaining 15h? Przypuszczam, że te mocne ekipy po prostu wykorzystują te 15 h ciągiem by wszystkie punkty zebrać w ciągu dnia by było łatwiej nawigacyjnie. Czy ktoś w ogóle w takiej formule wychodzi na trasę w nocy skoro wtedy jest trudniej?