(X Ekstremalny Rajd na Orientację Nocna Masakra)
(Dębno, 17-18 grudnia 2011)
W tym roku znowu mnie podkusiło. Wybrałem się na pieszy maraton na orientację Nocna Masakra rozgrywany w województwie zachodniopomorskim. Zasady standardowe: trasa 100 kilometrów, w terenie 17 punktów kontrolnych (PK), które trzeba podbić i wrócić do bazy w ciągu 24 godzin. Kolejność podbijania punktów – dowolna. Jedyną nowością w porównaniu do lat wcześniejszych jest godzina. W poprzednich latach startowało się rano. Tym razem startujemy w południe. W zamyśle Daniela (główny organizator – Daniel Śmieja) ma to zmusić nawet tych najszybszych do pokonania większości dystansu po zmroku. Nazwa imprezy w końcu zobowiązuje. Ma być „nocna”. Czy będzie też „masakra”? To jak zwykle zależy od samych uczestników i warunków na zewnątrz. Pogoda zapowiada się taka sobie. Śniegu jeszcze nie ma. Kilka dni wcześniej solidnie popadał deszcz, wiały też silne wiatry. Noc w trakcie rozgrywania zawodów ma być jednak w miarę spokojna. Najwyżej lekkie opady, temperatura około zera. W sobotni ranek w szkole bez pośpiechu szykuję się do startu. Ubrać się na grubo czy na chudo? Ubrałbym się na chudo, ale jak zacznie zacinać deszcz ze śniegiem jak poprzedniego wieczora? Wtedy po mnie. W końcu wybieram wariant pośredni: ubieram się na lekko, ale „na wsiakij pażarnyj” (jak mawiają Rosjanie) chowam do plecaka nieprzemakalną kurtkę Columbia Peak 2 Peak. Jak się później okaże wyjmę ją dopiero na mecie. Co do taktyki to ma być bardzo ostrożna. Niektórzy koledzy, których spotykam w bazie znają moje perypetie i skłonność do bezwstydnego schodzenia z trasy. „Paweł, jak się pośpieszysz to zdążysz wrócić na start pięćdziesiątki” (trasa 50 km startuje za 4 godziny) - mają ubaw skubańcy. „Czekajcie cholery, ja wam pokażę” – odgrażam się w myślach. Trochę się boję kolejnej wtopy, w tym roku zszedłem już z trasy „Ełckiej Zmarzliny” i jesiennego „Harpagana”. Dosyć tego. Trzeba zakończyć rok pozytywnie. Priorytetem jest ukończenie. W listopadzie przebiegłem tylko 250 km, więc na super czas nie liczę. Jeśli jednak uda się ukończyć tę setkę to będę miał świetny prezent pod choinkę.
W sobotę w południe przed bramą szkoły pięćdziesiąt parę osób odbiera mapy i rusza w trasę. Ja chwytam mapę i… wracam do bazy. Siadam spokojnie przy stole i rysuję optymalne moim zdaniem przeloty. Dopiero 25 minut po starcie wychodzę z bazy i zaczynam truchtać w stronę pierwszego PK – czwórki. Mam w duchu nadzieję, że większość poleciała w odwrotną stronę. Wtedy jest mniejsza presja i brak bezpośredniego ścigania na końcówce. To mi odpowiada. Na razie biegnąc wzdłuż torów na południe spotykam tylko kilka osób. Wśród nich Leszka Hermana – Iżyckiego i Annę Trykozko. Pierwsze cztery punkty planują w takiej kolejności jak ja. Są znakomitymi nawigatorami więc podobne plany uspokajają mnie, że i ja dobrze wybrałem kolejność. W końcu dobiegam do czwórki. Tuż przed punktem spotykam Sabinę Giełzak z zespołu INOV-8. Ma jakiś problem ze znalezieniem lampionu, więc szybko znajdujemy go razem. Jeszcze przed startem widziałem, że ma też problem z Garminem a bez zegarka nawigacja to ciężka sprawa. Wiem, że w bieganiu jest mocna. Proponuję, że jak chce to możemy pobiec razem. Po kolejne punkty lecimy już we dwoje. Sabina zwykle biegnie przede mną. Widzę, jakby miała ochotę pobiec szybciej, ale nie przyśpieszam tylko człapię z tyłu swoim „świńskim truchtem”. Nie sztuka się zarżnąć na początku a dla mnie priorytetem jest ukończenie. Biegniemy zatem spokojnie do kolejnych lampionów: PK 1, potem PK 7 i dalej w kierunku PK 6. Po drodze popijamy ciepłą kawę zbożową „Anatol” z mojego termosu. Podobnie jak wyprzedzanie napotkanych tu i ówdzie konkurentów łyk czegoś ciepłego w grudniowe popołudnie świetnie podnosi morale.
Tuż przed szóstką mijamy się w biegu z Michałem Jędroszkowiakiem, teamowym kolegą Sabiny, faworytem zawodów. Nasza kolejność podbijania punktów wydaje mu się dziwna, widać ma inną. „Co on tam wykombinował?” – zastanawiam się w myślach. Czyżbym znowu wybrał nieoptymalny wariant? Na razie jednak zgodnie z pierwotnym planem lecimy do kolejnych lampionów: PK 9 i PK 17. Tak jak wszystkie poprzednie wchodzą gładko. Dobiegając do siedemnastki musimy włączyć czołówki. Zapada zmrok. Kolejnym punktem jest PK 16 i tu już pojawiają się drobne problemy. W jego okolicach pełno jest połamanych drzew (tzw. wiatrołomów), które skutecznie tarasują drogi. Tempo znacznie spada. Lampion znajdujemy jednak trochę fartownie i bez pudła. Lecimy następnie do piętnastki a dalej do upragnionego punktu „H” gdzie będzie można uzupełnić wodę i napić się ciepłej herbaty. Nie mogę się już doczekać, bo wydaje mi się, że to półmetek a po nim wiadomo – już z górki. Tak sobie przynajmniej tłumaczę. Druga, mniej przyjemna sprawa to picie. Skończył mi się 1 litr kawy, którą w termosie zabrałem do plecaka. Zaczyna mnie suszyć, więc bezwstydnie opijam Sabinę ciągnąc wodę z sokiem z jej bukłaka. Do punktu „H” dobiegamy polną drogą wychodząc na otwartą przestrzeń. Nieźle wieje. Marzę, by jak najszybciej znaleźć się w lesie albo na tym półmetku w ciepłej świetlicy. Zaczyna mnie chyba brać kryzys: jeszcze biegnę, ale mam ochotę na chwilę marszu. W głowie pojawiają się różne typowo kryzysowe głupoty i wątpliwości. Co ja tu robię? Po co mi to? Po jaką cholerę się tak męczę? Zamiast leżeć z jakąś koleżanką w domu pod ciepłym kocem i szukać punktu „G” to się gdzieś wałęsam w mokrą grudniową noc po krzakach, po błotnistych drogach i szukam punktu „H”. Zupełnie odwrotnie niż robią normalni ludzie. Wariactwo.
Na punkcie „H” jesteśmy pierwsi, ale to nic nie znaczy, bo ci najszybsi mogli go po prostu ominąć. W wiejskiej świetlicy czeka na nas herbata, woda, ciasteczka i siostra organizatora. Podjadam w końcu kiełbaskę, którą trzymałem w plecaku. Jeszcze trochę czekolady, gorąca herbata na miejscu oraz do termosu i ruszamy w drogę. Może teraz sił mi przybędzie? Niezbyt daleko za wsią jest PK 13 i tu mamy pierwszy nawigacyjny problem. Ma tam być jakiś kopiec na północnym początku rowu. Rów jest, ukierunkowany południkowo, biegamy w jedną stronę, w drugą a kopca i lampionu jak nie było tak nie ma. Tracimy z 10-15 minut. W końcu Sabina wpada na pomysł, że trzeba szukać za rowem, w głębi lasu. Nie wiem, dlaczego bo mi to w żaden sposób z mapy i z opisu nie wynika, ale idziemy i… jest! Złota dziewczyna. Podbijamy karty i lecimy wzdłuż torów, do PK 11. Na otwartej przestrzeni znowu wieje i znowu marzę o lesie. Kryzys niestety mi nie mija. Jest coraz ciężej. Myślę, o tym, że byle do jedenastki a dalej już marszobieg. Tylko jak o tym powiedzieć Sabinie? Ona jeszcze biegnie, nie narzeka a ja tu zaczynam wymiękać. Głupio trochę. Dobiegamy do punktu, podbijamy i robimy chwilę przerwy w marszu na herbatę i posiłek. Ruszamy na długi przelot do PK 14 i… kryzys mija jak ręką odjął! Do dziś nie wiem co się stało ale biegło mi się tak, jakbym dopiero co wyszedł na trasę. Czy to może posiłek? Czy picie? Nie wiem, ale działało świetnie.
Być może na nogi stawia mnie perspektywa przeprawy do PK 14. Według mapy lampion stoi po przeciwległym brzegu jakiegoś dużego rowu, „Łakomianki”. Co prawda jeszcze sam planując warianty w bazie zaplanowałem przeprawę przez rów ale teraz jakoś mi się to nie uśmiecha. A może by pobiec do mostu nadkładając drogi i przedzierając się przez las? Sabina wybija mi to z głowy, stracimy za dużo czasu. Przejdziemy przez ten rów – twierdzi. „W ubraniu? Jak Maciek Więcek na listopadowych zawodach w Brodnicy? Trochę ostatnio zrobiło się modne takie łączenie setek i zabawy w morsa, ale kurcze: jest grudzień, do mety jeszcze spory kawałek a poza tym ja nie jestem Maciek Więcek” – myślę sobie. Chyba widzi na mojej twarzy śladowe ilości entuzjazmu, więc po chwili proponuje, że przed punktem rozbierzemy się do bielizny, przejdziemy przez rów, podbijemy punkt, szybko z powrotem ponownie przez rów i ubierzemy się w suche ciuchy. O, to już lepiej. Wersja „soft” znacznie bardziej mi się podoba niż wersja „hardcore” polegająca na pływaniu w ubraniu. Lecimy, zatem do czternastki. Z namierzeniem lampionu w lesie nie mamy problemów bo kręci się przy nim sporo latarek-czołówek. Dochodząc do rowu, który wylał moczymy nogi po łydki. Z drugiej strony widzą nas inni zawodnicy, którzy dotarli tam suchą stopą. „ Nie ma kładki, nie ma :)” – chichra się kilkuosobowa „loża szyderców”. „Przez rów jeszcze nikt przechodzić nie próbował” – dodają. To my bez zwłoki rozbieramy się na oczach „widowni” do bielizny i szykujemy do przeprawy. W butach, majtkach, czapce i czołówce na głowie oraz długopisem i kartką w zębach wchodzę pierwszy. Woda po pas. Brrr.., czarna breja, ale zimna!!! Sabina jest tuż za mną. Podbijamy kartę, jeszcze ktoś z „widowni” robi nam pamiątkowe zdjęcie komórką. Chlup z powrotem w drugą stronę. Ubieramy szybko ciuchy. Stopy mi zdrętwiały, dobrze, że mam Sealskinz’y. Niestety są pierwsze straty sprzętowe: pojemnik na baterie od mojej czołówki Myo XP Belt schowałem bezmyślnie w majtki. Po dwukrotnym zamoczeniu czołówka przestała działać. Szczęście, że Sabina ma drugą, zapasową. Lecimy dalej, do PK 3. Trzeba jak najszybciej rozgrzać stopy.
Kolejne punkty PK 3 i PK 12 znajdujemy bez problemów, choć na przelotach, chyba ze zmęczenia popełniam drobne błędy. W drodze na trójkę, przebiegamy właściwy skręt ze 200 m za daleko. Na dwunastkę wybieram głupi, dookolny wariant od północy, bo nie zauważyłem wygodnej drogi od południa. Kosztuje to nas jakiś kilometr extra. Tuptamy w końcu długim, nużącym przelotem do PK 10. Sabina znowu namawia mnie na wariant mokry. Szykuje się przeprawa przez rzeczkę „Myśla”. Kurna - tym razem, to rzeczka, nie duży rów! Widziałem ją na samym początku, gdy biegłem po torach na PK 4. Pięknie rozlewała się po zaroślach. Bez pływania się nie obędzie. Mam wątpliwości, co do tego ryzykownego planu, trochę mi głupio, że w tym naszym duecie to Sabina proponuje bardziej męskie warianty, nie ja. W końcu – a co tam, zgadzam się. Bez trudu znajdujemy dziesiątkę, podbijamy i zbliżamy przez zarośla do rzeczki. Jest! Jest szeroka, pełna wody, bardzo mokra, ale jest i zwalone drzewo, po którym można przejść! Ale mamy farta! „Jesteśmy uratowani!” – krzyczę do Sabiny. Kamień spadł mi z serca. Okrakiem po pniu, mocząc stopy przeprawiamy się na drugą stronę. Świetnie, jeszcze trzy punkty i do bazy. Tam czeka ciepła herbatka, drożdżówki, które schowałem w plecaku, banan i uścisk dłoni „prezesa” (organizatora). Truchtamy do PK 8. Znowu mały błąd na przelocie, znowu tracimy ze 3 minuty w końcu jednak zbliżamy do punktu. Sabina na podstawie opisu (niewielkie wzniesienie w starym bagnie) prognozuje, że chyba będzie trudny. Niestety się nie myli. Na miejscu spotykamy już kilku innych czeszących krzaki w poszukiwaniu lampionu. Jest wśród nich Andrzej Buchajewicz i Piotrek Szaciłowski, którzy biegną razem. Jestem dumny z siebie i z Sabiny bo to bardzo mocni zawodnicy i nie przypuszczałem, że uda nam się ich dojść. Czeszemy krzaki razem, chyba ze 20 minut. W końcu Sabina znajduje lampion. Podbijamy wszyscy karty i lecimy dalej. Po głowie chodzi mi myśl: „A może by ich tak ścignąć?” Chyba jednak się nie uda, Sabina jeszcze biegnie ale widzę, że jest jej coraz ciężej. Poza tym chłopcy są szybsi i na finiszu będą mieli z czego przycisnąć. Biegniemy czwórką do PK 2. Z biegu znajdujemy punkt i podbijamy kartę. Rywale ruszają bezzwłocznie w kierunku Dębna, został już tylko jeden punkt. Z Sabiną zostajemy jeszcze chwilę przy lampionie na posiłek. W końcu wybiegamy za nimi. W oddali widać czołówki chłopaków, czasem jedna świeci jaśniej - widać oglądają się, czy ich nie gonimy. Po drodze usiłuję zmotywować Sabinę do wysiłku na ostatnich kilometrach. „Jaką masz życiówkę na setkę?” – pytam. 15 godzin i 1 minutę – słyszę. Patrzę na zegarek, jest szansa na jej poprawę. Sabina mówi, że nie, że chyba nie da rady, ale widać myśli o poprawie życiówki, bo co jakiś czas pyta o godzinę. Cały czas biegnie i widać, że walczy. Wbiegamy na ostatni punkt, PK 5. Trochę go przestrzeliliśmy i tracimy ze 3 – 5 minut. Dobra, karta podbita – teraz już tylko do bazy! Nie mamy dużego zapasu by złamać 15 godzin, walka toczy się o minuty. Martwię się tylko, by nie pobłądzić w samym mieście. Głupio by było. W końcu wybiegamy z lasu i jest miasto. Truchtamy wzdłuż jakiegoś kanału, co jakiś czas powtarzam partnerce, ile nam zostało czasu. Gdy jesteśmy już na ulicy Sabina chyba w końcu czuje metę i zrywa się do finiszu! Jest tuż przed trzecią w nocy, gdy grzejemy po dębnowskich ulicach. Bez pudła wpadamy na metę, czas 14 godzin i 53 minuty. Sabina pobiła życiówkę o 8 minut. Zuch dziewczyna! Ale ją podziwiam! Zajmujemy 4 miejsce ex aequo. 12 minut przed nami przybiegł Andrzej z Piotrkiem zajmując ex aequo 2 miejsce. Wyścig wygrał Michał Jędroszkowiak wbiegając na metę po 14 godzinach i 12 minutach. Był 41 minut przed nami. W końcu na mecie, ale super uczucie.
To była dla mnie świetna przygoda. Zupełnie niespodziewanie osiągnąłem mój drugi życiowy czas w tego typu imprezie, po raz pierwszy też przebiegłem cały dystans. Miałem przez większość drogi świetne towarzystwo, co z pewnością pomogło mi osiągnąć taki a nie inny wynik. Nocna Masakra 2011 nie jest moją najszybszą setką (tą był RDS 2010), nie będzie też chyba najbardziej pamiętną (tą zostaną „Ełckie Roztopy” 2009) ale będzie z pewnością przez długi czas najprzyjemniejszą, jaką wspominam. Dzięki Sabina!
Na trasie miałem sprzęt:
Oddychająca koszulka na długi rękaw, jakaś „no name” (wygrana kiedyś na Nawigatorze)
Bluza Columbia Optimum Long Sleeve Half Zip (jako 2 warstwa)
Getry zimowe New Balance Thermacore (podarte i stare jak świat, ale ciągle ciepłe)
Buty Asics Gel Trail Attack WR
Skarpety Seal Skinz
Polarowo-neoprenowa osłona na szyję i twarz McKinley
Buff
Plecak rowerowy Rockrider (z Decathlonu)
Czołówka Myo XP Belt
Kompas kciukowy Moskwa
Termos 1L (z Tesco)
W plecaku kurtka Columbia Peak 2 Peak
Żywienie:
Tabliczka czekolady
3 kiełbaski
Litr kawy zbożowej Anatol o smaku waniliowym (1 pętla)
Litr gorącej herbaty zatankowany w punkcie H (2 pętla)
Paczka sezamków (nie zjadłem)
Lizak z Maratonu Warszawskiego (też nie zjadłem)
Linki:
- link do relacji Sabiny zamieszczonej na stronie napieraj.pl
- link do mapy z zaznaczonymi naszymi przebiegami
- link do strony zawodów
- link do mojej relacji z Nocnej Masakry 2008
- link do mojej relacji z Nocnej Masakry 2009
2 komentarze:
Pawle, też miałem coś takiego, że jak podchodziłem do imprezy bez presji, to wychodziło całkiem nieźle i też chodzi mi się bardzo fajnie z partnerką. Podsuwa takie warianty, na które idąc sam nie zdecydowałbym się z pewnością (jakoś głupio mi kobiecie odmówić). Mieliście jakąś maszynkę, która zmierzyłaby ile faktycznie km pokonaliście?
Tomek - ja mam dokładnie to samo! Im bardziej się napinam tym gorzej mi wychodzi. Co do startu z kobietami to nie mam za dużego doświadczenia, kiedyś sporą część trasy WSSa pokonałem z Kasią Porębską ze Szczyrku. W każdym razie jak dziewczyna jest na podobnym poziomie biegowym i nie marudzi a za to potrafi nawigować to bardzo fajnie czas leci:)
Ja nie miałem nic, co mierzyłoby dystans, Sabina twierdzi, że zrobiliśmy jakieś 115 km.
Prześlij komentarz