W tak pięknych okolicznościach przyrody (….i niepowtarzalnej)
Skierbieszów. Baza zawodów. Położony jest na Lubelszczyźnie, w mezoregionie Działy Grabowieckie. To pofałdowany, pagórkowaty teren poprzecinany licznymi, lessowymi wąwozami oraz dwoma dopływami Wieprza: Wolicą i Wojsławką. W okolicy jest trochę rezerwatów przyrody, żyje tu sporo rzadkich gatunków roślin i zwierząt. Także historia okolicy warta jest uwagi. Sam Skierbieszów to miejscowość z kilkusetletnią historią. W XIV wieku istniał tu zamek, który puścili z dymem Tatarzy. W następnym stuleciu, już jako miasto był częścią dóbr biskupów chełmskich. Pozostał w ich rękach do rozbiorów. Z czasów biskupich pozostał w Skierbieszowie kościół. Wybudowano go w 1610 roku; tym samym, w którym hetman Żółkiewski odniósł świetne zwycięstwo nad wojskami moskiewsko-szwedzkimi pod Kłuszynem. W czasach Piłsudskiego w Skierbieszowie młodość spędził mały Ignaś Mościcki, w przyszłości profesor chemii, rektor Politechniki Lwowskiej i sanacyjny prezydent przedwojennej Polski. Nieco później, w czasie II wojny światowej urodził się tu Horst Köhler, późniejszy prezydent RFN. Był Niemcem, którego rodziców sprowadzili do Skierbieszowa hitlerowcy w ramach akcji przesiedleńczej. W okolicach miejscowości znaleźć można sporo ciekawych zabytków etnograficznych w tym pałace i dworki z XIX i XX wieku. Obecnie każdego roku w lipcu odbywa się w Skierbieszowie Jarmark Kiliana. Nie, nie tego Kiliana, który biega w rekordowym czasie dookoła Mount Blanc. Chodzi tu o świętego Kiliana, irlandzkiego biskupa i męczennika żyjącego w VII wieku. Sporo pogan przekonał do przyjęcia chrześcijaństwa, ale ostatecznie zginął, bo namówił pewnego germańskiego księcia do wzięcia rozwodu gdyż ślub, który wcześniej był zawarł z bratową, wdową po zmarłym bracie nie był zgodny z ówczesnymi regułami Kościoła. Jak łatwo się domyśleć siepaczy nasłała niezadowolona z takiego obrotu sprawy księżna. Na skierbieszowskim Jarmarku Kiliana kupić można tradycyjne wyroby rzemieślnicze, obejrzeć występ zespołów a nawet – gdy ktoś się czuje na siłach – wziąć udział w wyborach Miss. Walory przyrodnicze i etnograficzne regionu sprawiły, że w 1995 roku utworzony został Skierbieszowski Park Krajobrazowy.
Istotna modyfikacja reguł
„Skorpion” jest pieszym maratonem na orientację rozegranym w tym roku po raz dwunasty. Pierwotnie (albo precyzyjniej: odkąd sięgam pamięcią) była trasa 50 kilometrów, wymuszona kolejność podbijania punktów kontrolnych (PK) i atrakcje w postaci zadań specjalnych (np. strzelanie z karabinka sportowego). Obecnie mamy do wyboru trasy 50 km i 100 kilometrów, bez zadań specjalnych. Liczba punktów kontrolnych od kilkunastu do trzydziestu w zależności od trasy. Wszystko na mapach mających tyle lat, co ja (czyli dosyć starych). Limit czasu na pokonanie pierwszej trasy wynosi 16 godzin, na pokonanie setki 30 godzin. Jest na tyle łagodny, że w „Skorpionie” udział biorą zarówno biegacze jak i piechurzy. Impreza organizowana jest w lutym. Warunki na Lubelszczyźnie w środku zimy mówiąc delikatnie nie pomagają zawodnikom w pokonaniu dystansu. Bywały lata, gdy zawodnicy brnęli po kolana a momentami po pas w śniegu. Bywały „Skorpiony”, których trasę 100 kilometrów kończyła jedna, dwie osoby. Wszystko to sprawiło, że impreza doczekała się opinii trudnej, zimowej przeprawy wśród wąwozów. No właśnie, wąwozy. Prawie zawsze mniej lub bardziej zarośnięte. Budowniczy trasy szczególnie je sobie upodobał. Na „Skorpionie” są pewne jak w życiu śmierć i podatki. „Rozgałęzienie wąwozów na dole”, „Początek wąwozu na górze” – to typowe umiejscowienia skorpionowych punktów. Oprócz nieaktualnych map, srogiej zimy i wszędobylskich wąwozów organizatorzy przyszykowali jeszcze jedną atrakcję: punkty stowarzyszone. Stoją one stosunkowo blisko tych właściwych, nie bliżej jednak niż 100 metrów (2 mm w skali mapy 1:50.000). Jeśli taki podbijesz masz 25 minut kary czasowej. Innymi słowy musisz być pewien, że stoisz we właściwym miejscu a nie bić wszystko, co się świeci. Ja sam niedawno dobitnie się o tym przekonałem. O tym jednak za chwilę.
Tegoroczny, dwunasty „Skorpion” wybrany został na miejsce rozegrania Mistrzostw Polski w Pieszych Maratonach na Orientację na dystansie 50 kilometrów. Mistrzostwa są oczywiście zupełnie amatorskie tak jak i sami zawodnicy. Niemniej w stosunkowo wąskim światku miłośników tego typu zabawy ranga imprezy znacznie wzrosła. Na trasę 50 kilometrów zapisało się ponad 80 osób, na trasę 100 kilometrów ponad dwadzieścia. Organizatorzy postanowili w tym roku wprowadzić do regulaminu dwie nowe zasady. Pierwsza: zamiast wymuszonej kolejności podbijania punktów (wszyscy idą do tego samego, potem do następnego, itd.) kolejność dowolna – tak zwany scorelauf (podbijasz punkty w wybranej przez siebie kolejności). Druga nowość dotyczyła braku możliwości klasyfikowania ex aequo. Nawet, jeśli na metę będzie wbiegała grupa to ktoś z tej grupy musi być pierwszy a ktoś ostatni. W moim przekonaniu obie zmiany są słuszne. Dowolna kolejność podbijania punktów, utrudnia zabawę, daje zawodnikom więcej swobody, indywidualizuje wyścig, wymaga umiejętności planowania i przewidywania. Niemożność sklasyfikowania kilku osób na tej samej pozycji wymusza walkę do samej mety, czyli tak jak powinno być na zawodach sportowych a nie na towarzyskim spacerze. Oczywiście, kto chciał pokonać trasę w kolektywie ten jak najbardziej mógł. Regulamin tego nie zabraniał. Niemniej rywalizacja nastawiona na indywidualny wynik nabrała rumieńców a z punktu widzenia kibica wyglądała zapewne znacznie ciekawiej.
Miłe złego początki
Piątek, 15 luty. Rozłożyliśmy się na sali gimnastycznej gimnazjum w Skierbieszowie. Sporo osób już jest, znaczna część to znajome twarze stałych bywalców. Za chwilę, o dwudziestej startuje setka. Pierwszy etap, pierwszą pętlę z trzynastoma punktami kontrolnymi pokonają nocą. Wśród startujących jest dwójka bardzo mocnych zawodników z zespołu Inov-8: Maciej (Maciej Więcek) i Sabina (Sabina Giełzak). Nie mam wątpliwości, że zajmą pierwsze miejsca. Śniegu nie ma zbyt dużo, ten co jest, ma na powierzchni lodową skorupę. W lesie nie sprawdzałem, ale na polach da się po nim biegać. Najlepsi setkowicze powinni się uwinąć z pierwszą pętlą w mniej niż 10 godzin. Wystartowali, a ja tym czasem zastanawiam się: brać czołówkę, nie brać? Myo XP Belt trochę waży. Startujemy o 8 rano, do zmroku jakieś 8,5 godziny. Powinienem się uwinąć i być w bazie przed zmierzchem. A jak zaliczę nawigacyjną wtopę, będę przez godzinę lub więcej szukał jakiegoś punktu? Jak mnie zastanie w lesie noc bez latarki - będę załatwiony. Tymczasem kładę się spać i odkładam decyzję na rano.
Budzę się koło piątej, nie mogę już spać. Szósta – waruję przy drzwiach bazy z aparatem w ręku: czekam by zrobić zdjęcie wbiegającemu Maćkowi. Mija właśnie 10 godzin, jeszcze najlepszych nie ma, ale lada chwila powinni być. Czekam, popijam herbatę, czekam. Nic. Zniecierpliwiony i zaniepokojony, co tam się dzieje idę szykować się do startu. Po jakichś jedenastu godzinach wpada pierwszy zdyszany. Zenek Lulek? Na półmetku jest pierwszy! To ci niespodzianka. A gdzie inowejty? Potem dochodzi także Kamil Orman i tuż przed naszym startem o ósmej rano dobiega Maciej. Ponoć jest bardzo ciężko. Noc, liczne wąwozy i mapa z przed ponad trzydziestu lat sprawiają, że trudno znaleźć punkty. Teraz nie mam już wątpliwości: pakuję latarkę do plecaka.
Wychodzę z bazy 10 minut po starcie. To scorelauf więc trzeba było zastanowić się nad najlepszym wariantem pokonania trasy. Wybrałem wersję dosyć prostą: pętelka w środku, potem pętelka po zewnętrznej. Może i nie jest to najkrótszy wariant, ale w drugiej połowie powinien być szybki. Przy wyjściu ze szkoły mocuję do plecaka nadajnik – orientrack. Będzie przekazywał moją pozycję na bieżąco na stronę internetową. Truchtam na północ, w stronę PK 12. Ulica trochę oblodzona, ale wkręty w butach robią swoje. Biegnie się całkiem przyjemnie. Niedaleko punktu dobiegam do lasu. W nim jest wąwóz a na jego początku w głębi lasu powinien stać punkt. Minąłem kilku piechurów, przede mną właśnie w las wbija się Misiek (Marcin Miśkiewicz). He, he – za wcześnie, to na pewno nie tu. Przekonany, że to ja mam rację biegnę kawałek dalej, skręcam w drogę i pnę po pagórku do góry. Coś mi ta droga średnio pasuje, ale to na pewno przez te nieaktualne mapy. Wiadomo: tyle czasu minęło, tu las wycięli, tam posadzili. O właściwej pozycji upewniają mnie charakterystyczne ślady butów Inov-8. Setka tędy biegła, pewnie zaprowadzą mnie do punktu. Zaprowadziły, a jakże - tyle, że nie do właściwego punktu, a do stowarzysza. Widząc lampion podbiegłem do drzewa, zadowolony z siebie spisałem kod nie będąc świadomym, że właśnie zafundowałem sobie 25 minut kary czasowej. W dobrym nastroju, że tak gładko poszło pobiegłem do kolejnych punktów.
Nadspodziewanie gładki przelot
Następne punkty kontrolne, ku mojemu zaskoczeniu podbijałem bezproblemowo. PK 14: wpadam do wąwozu, punkt podbity, zaliczony. Gramolę się pod górkę z powrotem, wychodzę z wąwozu i rura do następnego. PK 15, PK 11 i PK 10. Wychodzą mi nawet ryzykowne, azymutowe warianty 700 metrów na przełaj przez las. Aż sam się dziwię, że tak gładko wchodzę na punkty. Warunki do biegania, z punktu widzenia stałego bywalca masochistycznych, skorpionowych seansów są całkiem znośne (miłośnik ulicznych maratonów uznałby je za skandaliczne). Śnieg jest bardzo płytki lub leży do wysokości kostki. Na otwartym terenie jest tak zmarznięty, że zwykle nie załamuje się pod moim, 80-cio kilogramowym ciężarem. Spora część dróg posiada ujeżdżone koleiny. Trudność sprawia jedynie spora pagórkowatość terenu oraz śnieg w lasach. Najczęściej jest on głębszy i mniej zmrożony niż ten na polach, przez co łamie się pod stopami niczym tafle lodu. Bardzo to irytuje, spowalnia i pochłania siły. Praktycznie nie opłaca się po czymś takim biegać. Po stromym zboczu wąwozu czasem można wygodnie wyjść i wejść kując w lodo-śniegu wygodne stopnie; innym razem można niebezpiecznie zjechać, gdy domniemany śnieg leżący na stromiźnie okazał się być lodem, w który nie dało się wbić buta. Pomimo tych paru mankamentów, w porównaniu do poprzednich skorpionów tegoroczne warunki są całkiem znośne.
Punkt kontrolny 9 jest punktem z obsługą. Czekają przy nim organizatorzy z kubkiem gorącej herbaty i wodą. Kilka szybkich łyków ciepłego napoju rozgrzewa i podnosi morale. Nie ma co się jednak rozklejać i rozsiadać przy ognisku. Ruszam szybkim przelotem do kolejnych trzech punktów: PK 6, 7 i 8. Stoją stosunkowo blisko siebie, ale w dużym lesie pełnym wąwozów. Może być ciężko. Siódemka wchodzi gładko, ale następna w kolejności ósemka już nie. To znaczy teoretycznie tak, ale tylko do czasu mojego dotarcia na metę. Na mecie okaże się, że PK 8 który jak mi się wydawało gładko podbiłem to w rzeczywistości stowarzysz. Właściwy punkt stał w tym samym wąwozie, lecz jeszcze 500 metrów dalej na wschód. Zwyczajnie nie dobiegłem do niego i tym samym nieświadomie zafundowałem sobie kolejne 25 minut w plecy.
Kolejne punkty PK 6 i PK 5 tak jak i poprzednie wchodzą sprawnie. Na szóstkę docieram łukiem, bo wyszedłem za bardzo na wschód, przy okazji naprowadzam na punkt jednego ze spotkanych w pobliżu kolegów. Piątka to drugi i już ostatni punkt z obsługą. Znowu krótka chwila na łyk gorącej herbaty i rura do przodu. Zostało ostatnie pięć punktów w zachodniej części mapy: PK 4, 3, 13, 2 i 1. Pomiędzy nimi są szybkie przeloty, często po ulicach lub wyjeżdżonych drogach. Tuż za piątką spotykam biegnącego z naprzeciwka Marcina Krasuskiego – jednego z moich głównych rywali; zawodnika, którego najgroźniejszą bronią jest świetna nawigacja i umiejętność poruszania w trudnym terenie. „Nie śpiesz, się, odpocznij sobie” – zachęcam go z uśmiechem. Nic z tego, nie słucha. Kilka kilometrów dalej napiera inny Marcin, znajomy blogger Krasus (Marcin Krasoń). Coś tam narzeka, ale walczy (zajmie ostatecznie wysokie, 10 miejsce). Biegnę dalej, drogi zgodnie z przewidywaniami wiją się góra - dół, ale są ujeżdżone. Mógłbym tu przycisnąć, ale znowu pobolewa mnie prawe biodro. Jestem w stanie truchtać, ale na szybszy bieg nie mam ochoty. Czwórka wchodzi gładko; przy trójce waham się przez moment myśląc, że mam przed sobą stowarzysza; trzynastka przy moście to formalność nawet dla nawigatora-dyletanta. No - ostatnie dwa punkty i będę w domu.
Nieudany pościg
Po dłuższej wspinaczce docieram do dna rozwidlającego się wąwozu, gdzie umiejscowiony jest PK 2. Gdy szukam gładszego zbocza, co by na dno wąwozu zejść lub ewentualnie powoli zjechać a nie spaść, ktoś po przeciwnej stronie usiłuje się z niego wydostać. To Sebastian Reczek, ma już podbity punkt. Słyszałem już przed zawodami, że potrafi być szybki i tylko nawigacyjnie jest jeszcze niezbyt doświadczony. Obecnie znaczną część trasy pokonał z Jankiem Lenczowskim, jednym z faworytów. Na dwa punkty przed metą Janek spiął łydki i uciekł do przodu. Pozostawiony z tyłu Sebastian na pierwszy rzut oka wygląda na osłabionego i zmęczonego. Mówi, że Janek jest kilka minut przed nim i że jak przycisnę to może go dogonię. Ja sam jakoś niezbyt się kwapię do energicznej walki. Powoli podbijam kartę, wspinam się kawałek za Sebastianem, który zdążył już zniknąć w lesie. Staję po przeciwnej stronie wąwozu i się waham. Las przede mną wygląda na słabo przebieżny. Wchodzić na jedynkę dłuższą, ale pewną i szybką drogą od północy przez Kalinówkę, czy pierwotnie planowanym, najkrótszym wariantem przez Huszczkę? Waham się, waham a sekundy lecą. No dobra, idę dłuższą. Jeśli trasa chłopaków okaże się słabo przebieżna to może ich wyprzedzę. Schodzę z powrotem ma dół, wspinam się na czworaka po stromej ścianie wąwozu, ziuuummm…. i jestem ponownie na dole. Cholernie ślisko. W dodatku zauważam, że zgubiłem gdzieś mapę. A niech to. Leży na zboczu po przeciwnej stronie wąwozu. No dobra: to pewnie znak, że nie tym wariantem powinienem iść, lecz tym pierwotnie planowanym, za chłopakami. Po raz trzeci przekraczam wąwóz, lecę przez las, zostały ostatnie kilometry. Na początku jest ciężko, zaraz jednak wybiegam na ujeżdżoną drogę, którą tubylcy właśnie zwożą drewno. Wypadałoby przycisnąć, powalczyć, spróbować dogonić Sebastiana. Biodro trochę czuję, ale przyśpieszam. Sebastiana nie widać. Może został z tyłu? Moje nadzieje rozwiewają się, gdy dopadam ostatniego wąwozu z punktem. Janka nie widać, Sebastian już w nim jest z podbitym punktem i tylko się waha, czy jeszcze nie przybić stowarzysza, obok którego stoi. W krótkiej rozmowie upewniamy się, że to nie ten punkt trzeba przybić tylko ten nieco dalej. Sebastian już go ma, ja jeszcze nie. Biegnę do punktu, który jest ze dwieście metrów wyżej w górę wąwozu. Przybijam szybko i pędem gonię za Sebastianem, który pogrzał już w kierunku mety. Biegnę dosyć żwawo, ale rywala ani śladu. Zmobilizował się przed samą metą; wydarł tak, że już nawet kurzu po nim nie widać.
Do mety docieram tuż przed szesnastą, czas 7 godzin 57 minut. Jedenaście minut wcześniej przybiegł Janek Lenczowski. To dobry nawigator i do tego z mocną łydką. W tym sporcie on nie ma słabej strony i jego wygrana nie jest żadną niespodzianką. Trzy minuty przede mną do mety dotarł Sebastian Reczek. Ja jestem trzeci. Hola, hola, jeszcze nie ma co otwierać szampana i gratulować sobie sukcesu. Są jeszcze punkty stowarzyszone. Chwilę po przybyciu dowiaduję się od sędziego przykrej wiadomości: mam dwa stowarzysze. Razem 50 minut w plecy. Chłopcy przede mną też coś tam przybili, ale albo mniej albo poprawili błędne punkty, przez co kary mają mniejsze. Teraz muszę czekać 50 minut. Jeśli w tym czasie pojawi się w bazie ktoś z kompletem poprawnie podbitych punktów dostaję kopniaka w tyłek i wylatuję z ostatniego stopnia podium. Niestety czarny scenariusz wkrótce się sprawdza. Szesnaście minut po mnie dociera na metę Marcin Krasuski. Jeszcze w drzwiach proszę go, by miał jakieś stowarzysze, ale sam nie wierzę w to, co mówię. To doświadczony nawigator, on takich błędów nie popełnia. I rzeczywiście chwilę później okazuje się, że wszystko ma czysto. W klasyfikacji przeskakuje nie tylko mnie, ale i Sebastiana. Jest drugi, ja natomiast z łącznym czasem 8:47 (czas przybycia + kary) spadam na 4 miejsce. Jestem zadowolony z wysokiej pozycji, choć niektórzy twierdzą, że to najgorsze miejsce, jakie można zająć. Trudno się mówi. Siedzę w tym ultra „biznesie” już dobrych parę lat. Nie raz już upadałem i nie raz się podnosiłem. Poza tym ten amatorski sport to nie tylko wyniki. Liczy się też przygoda, przyroda, atmosfera, ludzie. Te elementy na „Skorpionie” zawsze dopisują. Byłem na tej imprezie już piąty raz z rzędu, uczestniczę w niej regularnie od 2008 roku. Podobało mi się zawsze, podobało i w tym roku.
P.S. Zdjęcia przedstawiają start trasy 100 km.
Użyty sprzęt:
Buty Inov-8 TrailRoc 255
Skarpety neoprenowe SealSkinz
Stuptuty Inov-8 Debrisgaiter 32
Bokserki Craft Zero Extreme Boxer
Leginsy zimowe Kalenji Deefuz Essential
Oddychająca koszula z długim rękawem RMD Rockommended
Koszulka techniczna bez rękawów (zdjąłem po godzinie, bo w 3 warstwach było za gorąco)
Bluza Columbia Optimus Long Sleeve Half Zip
Neoprenowo-polarowa osłona na szyję McKinley
Plecak rowerowy B’Twin Rockrider
Rękawiczki polarowe
Zegarek Timex Ironman Sleek 150-Lap
Buff
Latarka-czołówka Petzl Myo XP Belt (nie użyta na trasie)
Wyniki zwycięzców (czasy łącznie z karami)
50 km mężczyźni
1. Jan Lenczowski (7:56)
2. Marcin Krasuski (8:13)
3. Sebastian Reczek (8:29)
50 km kobiety
1. Katarzyna Panejko-Wanat (9:54)
2. Urszula Trykozko (15:46)
3. Anna Hołdakowska (16:09)
100 km mężczyźni
1. Maciej Więcek (22:17)
2. Mariusz Opioła (23:36)
3. Wojciech Burzyński (24:07)
100 km kobiety
1. Sabina Giełzak (24:07)
2. Asia Stanek (26:26)
5 komentarzy:
ojojojoj, jak się cieszę, że nie muszę startować w TAKICH pięćdziesiątkach - pewnie bym do tej pory w jakim wąwuzie campował.
chyba, żeby mnie jaki diabeł zły pokusił, i bym się za Jankiem zabrał.
głupi offtop - bo rzecz w końcu o jarmarku Kiliana a nie o Namche Bazaar, ale rekord trasy UTMB ma już ładnych parę lat i należy do Dawa Sherpy - nie do Kiliana.
zdrówko
Eetam, dałbyś radę, pierwsze dwie imprezy może w tramwaju z jakimś szybkonogim nawigatorem a potem już sam byś wymiatał. Pytanie tylko czy by Cię kręciły takie kameralne imprezy. Masz przecież potencjał na wygrywanie poważniejszych rzeczy.
Z tym rekordem UTMB to przyznam, nie wiedziałem. Rekord z 2003 roku ciągle się trzyma i jest o 31 min lepszy od najlepszego czasu Kiliana. Ciekawe tylko czy to UTMB, na którym Sherpa wykręcił rekord nie było jakieś łagodniejsze, inne, skrócone? Kiedyś byłem mocno nakręcony na tę imprezę ale jak ją odwołali gdy tam pojechałem a teraz co roku coś zmieniają to już mnie trochę do siebie zniechęciła.
Pozdrawiam
Gdybyś nadłożył bezsensowne 5km przy PK12 przez własną głupotę to też byś narzekał;)
A czwartego miejsca gratuluję. Wbrew początkowym obawom Skorpion był mocno obsadzoną imprezą, a obecność Twoja i mojego znamienitego imiennika jest tego potwierdzeniem.
No, 5 km to tak 25-30 minut w plecy po wygodnym terenie, czyli jak jeden stowarzysz. Ty masz jednego stowarzysza a nie dwa czyli tak w sumie to podobnie wyszliśmy, obaj z różnych powodów utopiliśmy z 50 minut.
Co do obsady to liczyłem, że na MP jednak więcej mocnych zawodników przyjedzie. Może rzeczywiście wschodnia granica to dla wielu osób daleko.
Aha, jeszcze jedno: tak na tym orientrack zwrócił moją uwagę przelot Twój i M. Krasuskiego z PK1 do PK2. Wychodzicie z jedynki równocześnie, Ty po drodze i nawet nie specjalnie dookoła (sam bym taki wariant wybrał), on na przełaj przez pola, z dróg nie korzysta a i tak jest pierwszy na punkcie. To jest gość.
Tak, ja na ten kawałek też zwróciłem uwagę. W ogóle to, jak Marcin wchodzi na punkty idealnie prosto, bez kluczenia, bez dodawania zbędnych km, to jest niesamowite. Co za gość!
Prześlij komentarz