wtorek, 24 listopada 2009

Muzyka na jesień


Ach ta jesień. Za oknem zimno, mokro i ciemno. Wyjście na trening miast przyjemności stało się męczącym obowiązkiem. Nastroje bardziej dołujące, nieraz i bardziej nerwowe. Niczym z satyrycznej piosenki pt. „Jesienna deprecha”. Cóż lepiej poprawi humor i złagodzi obyczaje jak nie muzyka? Dawno o niej nie pisałem a przecież w zeszłym miesiącu (1 października) obchodziliśmy Światowy Dzień Muzyki. Spóźniony tekst poniżej dotyczyć będzie trzech niezbyt nowych, ale zupełnie niezłych płyt.

Harold Budd & Clive Wright – A Song For Lost Blossoms [Darla Records 2008]

Pierwsza propozycja to płyta nagrana kilka lat temu przez dwóch panów. Pierwszy, Harold Budd to starszy wiekiem Amerykanin rodem z Los Angeles, miłośnik jazzu, awangardy, ambientu. Pierwszą płytę wydał w 1978 roku i dziś ma na koncie pokaźną liczbę muzycznych projektów, nagrywanych zarówno solo jak i w kolaboracji z innymi artystami. Płyty jego, często minimalistyczne okraszone bywają poezją. Mniej znany Clive Wright to gitarzysta amerykańskiej pop - rockowej grupy Cock Robin. Popularna w latach osiemdziesiątych rozpadła się w następnej dekadzie.

Obaj panowie spotkali się i nagrali razem pierwszą płytę, którą nazwali „A Song For Lost Blossoms”. Wydała ją rok temu na krążku CD amerykańska Darla Records. Płyta zawiera 7 utworów o zróżnicowanej długości zarejestrowanych w latach 2004 – 2006 w kilku miejscach. Niektóre kawałki nagrywane były w studio, inne podczas występów na żywo. We wszystkich usłyszymy spokojne, minimalne kompozycje utkane z elektronicznych dźwięków klawiszy i brzdąkania gitary. Tak właśnie brzmi otwierający płytę „Pensie Aphrodite”. Jest wyjątkowo długi, trwa ponad pół godziny. Znacznie krótszy jest tytułowy „Song for Lost Blossoms”. Utwór ten wyróżnia się wokalem a właściwie poetycką, szeptaną recytacją w wykonaniu Anny LaCazio, koleżanki Wright’a z Cock Robin. To mój ulubiony kawałek, przypominający udaną płytę „Explode” AGF i Delay’a. Następne pięć utworów podobnych jest do pierwszego, lecz kilkakrotnie krótszych. To spokojne, minimalne i ciepłe ambientowe pejzaże. Jak zwykle w przypadku tego stylu muzycznego nie są to żadne hity do nucenia pod nosem. Dźwięki zawarte na płycie tworzą doskonałe tło na długie zimowe wieczory w pokoju z przygaszonym światłem. Tworzą klimat, lecz nie absorbują zanadto uwagi. Świetne do odsłuchu na przykład podczas pracy przy komputerze. Polecam.

Fragmentu każdego z utworów odsłuchać można na stronie wytwórni. Na portalu Youtube dostępny jest film z występu na żywo. Pozwoliłem sobie na wykorzystanie jednego z utworów (tytułowego) jako ścieżki dźwiękowej w prezentacji zdjęć… grzybów (tych jadalnych wielokrotnie i tych jadalnych tylko raz). Lubię je zbierać, lecz w tym roku zamiast grzybobrania mieliśmy w październiku śnieg. Zdjęcia z zeszłorocznych wypraw do lasu muszą wystarczyć. Film do obejrzenia poniżej. Jakość słaba, ale nie potrafię jeszcze umieścić prezentacji z dźwiękiem w Internecie do obejrzenia na pełnym ekranie.

Lykke Li – Youth Novels [LL Recordings 2008]

Ach te ciepłe kobiece wokale. Mam do nich słabość, przyznaję. Może, dlatego przyjemnie słucha mi się „Youth Novels”. Płytę tę nagrała młoda, wówczas dwudziestodwuletnia Szwedka Likke Li. Córka fotografa (matka) i muzyka (ojciec). Kilkakrotnie podróżowała z rodzicami do Indii i Nepalu. Nic dziwnego, że bombardowana od lat najmłodszych artystyczno – podróżniczymi impulsami zabrała się w końcu za własną twórczość. Potańczyła trochę zawodowo w szwedzkiej telewizji, później zajęła się muzyką. W 2007 roku nagrała kilka piosenek, które rozpowszechniała na portalu MySpace. Po sukcesie EP’ki „Little Bit” w lutym 2008 roku nagrała pierwszy pełny album pt. „Youth Novels”. Wydany został siłami własnej wytwórni „LL Recordings”.

Jaki styl czy gatunek – tego nie wiem. Recenzenci różnie szufladkują muzykę młodej Szwedki. A to, że Indie Rock, a to, że pop, że miękka elektronika. Jedni piszą, że coś jak Björk, i Stina Nordenstam inni, że jak Royksopp i Robyn (nie znam). Mniejsza o szufladki, mniej więcej wiadomo, czego się spodziewać. Lekka, popowa elektronika w skandynawskim stylu. Nie za bardzo tandetna, ale i nie przesadnie awangardowa. Mój ulubiony złoty środek.

Przejdźmy do płyty. Znajdziemy na niej 12 utworów. Zaczyna się od minimalnego „Melodies and Desires”. Żadnego bitu, rozbudowanej melodii. Na pierwszy plan wysuwa się spokojna recytacja Likke śpiewającej a właściwie mówiącej o miłości. Potem płyta się rozkręca. Znacznie żywszy, choć niezbyt dobry jest drugi utwór - „Dance, Dance, Dance”. Trzeci „I’m Good I’m Gone” jest dużo lepszy - bardziej melodyjny, bardziej piosenkowy. Jako ciekawostkę dodam, że wykorzystano go w grze FIFA 09. „Let it Fall”, choć traktuje o płaczu jest całkiem przyjemny. Po nim usłyszymy, słaby, świątecznie brzmiący „My Love”, następnie zaś główny przebój: wspomniany wcześniej „Little Bit”. Chwytliwa melodia, ciepły głos i poetycki tekst (jego autor to ponoć poeta, niejaki Serge Gainbourg) czynią z tego kawałka miłą dla ucha piosenkę. Po niej chwila odpoczynku, zwolnienie rytmu. „Hanging High” to kołysanka o raczej smutnym przekazie ( … I’m little lost [...] don’t know the reason why, but I’ll always choose the black in front of the white ..). Następny utwór to miniatura okraszona wyraźnym dęciakiem. Spokojna i uboga wokalnie, ale przyjemna. Podobna do kawałka otwierającego płytę. Następujący po niej „Complain Departament” jest bardziej zadziorny niż pozostałe utwory na płycie. Dalej mamy kojarzący się rockowo „Breaking it Up” oraz dla odmiany spokojny i ciepły „Time Flies”. Płytę zamyka niezbyt udany „Window Blues”.

Pierwszy pełny album szwedzkiej piosenkarki nie jest z pewnością jednolity. Ma momenty słabsze, ma i lepsze. Całość trzyma jednak przyzwoity poziom i powinien się spodobać miłośnikom spokojnych piosenek z dużym udziałem elektroniki. Kto lubi Royksopp, Telepopmusic czy Thievery Corporation nie powinien być zawiedziony.

Prosumer & Murat Tepelli – Serenity [Ostgut Töntrager 2008]

Znowu dwaj panowie, podobnie jak w pierwszym przypadku. Tym razem z Niemiec. Achim Brandenburg aka Prosumer to doświadczony DJ-ej grający w berlińskich klubach (Berghain Panorama Bar) tech – house’owe imprezki. Jego kolega to Murat Tepelli. Ponoć klasycznie wykształcony muzyk pracujący jako chirurg (!) niedaleko Kolonii [nawiasem mówiąc nie wiem czy dał bym się takiemu pokroić. Kto wie co on tam zażywa prowadząc nocne, imprezowe życie]. Obecnie na trasie koncertowej w Indiach. Obaj muzycy przed spotkaniem nie mieli opasłej dyskografii. Wydali po kilka EP’ek dla takich wytwórni jak Playhouse czy Cocoon. Spotkanie w jednym z berlińskich klubów zaowocowało współpracą i nagraniem wspólnej płyty pt. „Serenity”. Wydał ją w 2008 roku niewielki label należący do klubu Berghain.

Płyta składa się z siedemnastu zróżnicowanych utworów, których nie będę szczegółowo omawiał. Wszystkie kawałki obracają się wokół stylistyki house w najróżniejszych odmianach. Jest tech – house, jest acid - house, jest minimal – house, są kawałki bardziej wokalne, bardziej piosenkowe (śpiewa Murat i wokalistka Elif Biçer). Ponoć utwory nawiązują do narodzin stylu na przełomie lat 80 tych i 90 tych ubiegłego stulecia. Sporo tam ukłonów w stronę tradycji Chicago house i Detroit techno. Powtarzam to za innymi, bo o wspomnianych szkołach muzycznych mam dość blade pojęcie. Mniejsza z resztą o historię i wpływy. Liczą się dźwięki a te w większości przypadków są całkiem strawne. Już pierwszy na płycie, tytułowy „Serenity” jest bardzo dobry. To minimalna kołysanka z ras szeptanym, raz śpiewanym męskim wokalem. Spośród innych utworów na płycie warto zwrócić uwagę na taneczne „Craze” i „Makes Me Wanna Dance” oraz click’owy „Lov” z ładnym wokalem. Pozostałe są nieco mniej udane, często dużo spokojniejsze, ale niezłe. Fatalny, wręcz irytujący „Give and Take” jest niechlubnym wyjątkiem.

Debiutancka płyta duetu z Niemiec jest całkiem niezła. Trochę różnorodna, momentami melodyjna i taneczna. Oceniłbym ją na cztery w pięciostopniowej skali. Dobra rzecz dla tęskniących za złotymi czasami muzyki house.

1 komentarz:

Tofalaria pisze...

Nareszcie znalazłam wieczór na przesłuchanie tych paru kawałków. Zdecydowanie najbardziej podeszła mi pierwsza propozycja, choć może rzadko miewam ochotę na tego typu nastrojową muzykę.
Ale jak to się mówi warto przesłuchać zawsze parę razy zanim wyda się osąd, więc na pewno do nich wrócę. Pozdrawiam!