niedziela, 20 listopada 2011

2:59:59,60


[6 Radomski Maraton Trzeźwości, Radom 6.11.2011]


Robisz połówkę czy całość? – pytam biegnącego od dłuższego czasu obok mnie niskiego lecz nieco starszego biegacza w koszulce „Azoty Tarnów”. Całość – odpowiada. Chyba zacząłem o kilka sekund za szybko na kilometrze i pod koniec za to beknę – zagaduję dalej. Kolega uśmiecha się tylko i bez słowa lecimy dalej. Trzymamy ostre jak na amatorów maratońskie tempo: około 4 minut na kilometr. Podświadomie wiem, że przesadziłem z tym optymistycznym tempem, ale jeszcze na razie czuję się dobrze. To dopiero pierwsza połowa. Kilka kilometrów dalej zacznę stopniowo puchnąć i zwalniać. „Azoty Tarnów” wyprzedzi mnie i ostatecznie dobiegnie jako trzeci w klasyfikacji generalnej.



Inny maraton


Radomski Maraton trzeźwości to impreza nietypowa. Przyzwyczailiśmy się, już, że jak miejski maraton to tysiące ludzi, oprawa z pompą, czarnoskórzy wymiatacze, trasa z atestem i po najciekawszych miejscach miasta. W Radomiu jest inaczej. Trasa wiedzie po aż dziesięciu pętlach długości około 4 kilometrów wokół zalewu Borki. Podłożem są głównie chodnikowe płyty, trochę asfaltu a nawet trochę drogi gruntowej. Brak jej atestu PZLA. Impreza odbywa się na przełomie jesieni i zimy niejako zamykając sezon maratoński w Polsce. Jest kameralna: w tym roku w maratonie oraz towarzyszącym mu półmarartonie i minimaratonie wystartowało łącznie około 400 osób i był to rekord frekwencji. Szczerze mówiąc wahałem się do końca, czy do Radomia jechać. Nie jestem miłośnikiem biegania po brukowych kostkach i po wielu pętlach. Strasznie to musi być nużące. Ponadto brak jest atestu: nawet jak nabiegam życiówkę to i tak nie będzie się ona oficjalnie liczyła. W końcu jednak postanowiłem wystartować. Oficjalnie tak trochę treningowo-przygodowo, tak naprawdę licząc na niezły wynik. Miałem ku temu podstawy: optymistycznie nastawił mnie ostatni bieg na 10 km w Kabatach gdzie na mecie byłem co do sekundy równo z życiówką. Ponadto impreza dostała w zeszłym roku „Filipidesa” od portalu maratonypolskie.pl. Jadę w takim razie zobaczyć, jak biega się w Radomiu.




Radomskie klimaty


Zanim jeszcze stanąłem na starcie czeka mnie kilka atrakcji. Gdy jadę do Radomia dowiaduję się od kolegi, że Radom wygrał ostatnio „konkurs” na najbardziej dołujące miasto w Polsce. Niezbyt to zaszyte miano, dawno w Radomiu nie byłem. Wychodząc z dworca nastawiam się na widok zapuszczonych kamieniczek obficie udekorowanych grafitti. Rzeczywiście, jest takich trochę. W autobusie jakiś młody chłopak zaczyna się chwalić wszem i wobec talentami wokalnymi. Nie wygląda na pijanego, nie jest też agresywny: ot, śpiewa sobie na cały autobus jakiś hip-hopowy kawałek tak, jak by miał słuchawki na uszach. Fałszuje przy tym okrutnie. Pasażerowie uśmiechają się patrząc po sobie. Wysiadam z autobusu przy Hali Sportowej Politechniki Radomskiej. Tu odbieramy pakiety startowe, tu jest też nasza noclegownia. Na miejscu jeszcze małe zamieszanie: wolontariusze uczą się, co i jak a za niedługo w sąsiedniej hali rozpocznie się mecz siatkarek I ligi kobiet. „Jadar AZS Politechnika Radom” (IV miejsce w tabeli) będzie podejmował „Siódemkę Legionovia Legionowo” (I miejsce w tabeli). W pierwszym momencie na mecz się nie wybierałem myśląc głównie o jutrzejszym maratonie. Potem jednak, gdy zobaczyłem te siatkarki krzątające się przy szatni stwierdziłem – idę. 2 godziny później siedziałem już na trybunach. Uczucie dla mnie trochę obce bo na mecze nie chadzam. Te bębny, hałas, trąbki, śpiewy, serpentyny rzucane na parkiet to zupełnie nie mój świat. Niemniej mecz był fajny. Gospodarze walczyli ofiarnie, ale ostatecznie przegrali z prowadzącymi w rankingu dziewczynami z Legionowa 1:3 [link do galerii z meczu]. Po meczu myślałem, że to już koniec atrakcji na dziś, ale gdy już leżałem w śpiworze pojawił się pewien znany bywalcom ulicznych biegów jegomość, co to lubi być gwiazdą i radykalnie oszczędza na butach. Najpierw na oczach zgromadzonej widowni udowadniał, jak potrafi wypić puszkę piwa w mniej niż 13 sekund. Wypił. Potem jeszcze część programu zatytułowana roboczo „opowiem wam kawał” i w końcu poszliśmy spać.



Bieg


Niedziela 9 rano. Stoimy na linii startu. Jest chłodno, kilka stopni na plusie ale słonecznie. Wiatr taki sobie. Po wystrzale startera biegniemy najpierw ścieżką nad brzegiem zalewu by zaraz potem skręcić ostro w prawo, w jakąś bramę. Potem trochę po ulicy, trochę po chodnikach, ostry zakręt i pojawiamy się z drugiej strony zalewu. Biegniemy wzdłuż w kierunku południowym, potem kilkaset metrów drogi gruntowej obok jakichś gospodarstw, kawałek chodnikiem, powrót nad zalew i wbiegamy na drewniany mostek. Wracamy na ścieżkę i kierujemy się w stronę bramki startowej. Mamy już za sobą ponad 4 kilometry, pierwsza z 10 pętli zaliczona. Początkowo jest dosyć tłoczno ale czterystuosobowa społeczność biegaczy dosyć szybko się rozciąga. Po chwili miejsca jest wystarczająco dla każdego. Sam biegnę dosyć szybko. By poprawić życiowy wynik powinienem biec tempem w okolicach 4:05-4:10 na kilometr. Ponosi mnie jednak i na podstawie tabliczek określających kilometry wiem, że biegnę w granicach 4 minut na kilometr. Stanowczo za szybko. Postanawiam jednak nie zwalniać. Wiem, że jest to zupełnie wbrew radom teoretyków i praktyków (pierwsza połowa powinna być minimalnie wolniejsza) ale chcę zobaczyć co będzie. Na ostatnim biegu na 10 km taka ryzykowna taktyka przyniosła niezłe rezultaty. Udaje mi się zatem utrzymać tempo około 4 minut na kilometr przez pierwsze kilka pętli. Przez następne pętle, w okolicach półmetka trochę zwalniam i biegnę 4:10-4:15 na kilometr. To jednak ciągle jest dobrze. Kryzys przychodzi na szóstym okrążeniu. Nie jest to nic gwałtownego ale powoli zwalniam do 4:20-4:30 na kilometr. Ostatnią pętlę biegnę gdzieś 4:37 na kilometr. Osłabłem i właśnie „przejadam” zapas, który zaoszczędziłem biegnąc za szybko I połowę. Na ostatnim okrążeniu wiem, że będę „na styk” w okolicach 3 godzin. Uda się? Nie uda? Gdzieś na ostatnich może 2 kilometrach wyprzedzają mnie dwaj biegacze. Lekką ręką oddaję zajmowaną pozycję, nie jestem aż tak zmęczony, po prostu brak mi motywacji do walki. Wbiegam na ostatnią prostą. Widzę już dmuchany baner mety, widzę też zegar. Patrzę jak odmierza sekundy. 2:59:51, 2:59:52. Na ostatnich metrach przyśpieszam kroku co by złamać trójkę. Wpadam na metę idealnie co do sekundy. Zegar pokazuje 2:59:59 brutto (2:59:57 netto). Wydruk z datasport podaje jeszcze dokładniejszy czas: 2:59:59 i 60 setnych sekundy! To mi się udało. Złamałem trójkę po raz drugi w życiu. Muszę przyznać, że nie byłem jakoś makabrycznie zmęczony. Był to dla mnie najlżejszy w wszystkich trzech „okołotrójkowych” maratonów, które dotychczas ukończyłem. Miejsce zająłem 13 w klasyfikacji generalnej i 8 w kategorii wiekowej M30. Byłem blisko wyższego miejsca bo z 11 w klasyfikacji przegrałem o 10 sekund a z 12 o 6 sekund. Tym poprzedzającym mnie biegaczem był z resztą Adam Jagieła, zeszłoroczny Mistrz Polski w biegu 24-godzinnym. Bieg wygrał Michał Zacharko z Zakopanego z wynikiem 2:40:21.



Zostanie wspomnienie


Radomski maraton to z mojego punktu widzenia impreza udana. Bieganie po chodnikach i liczne zakręty trochę męczą, brak atestu też nie jest zaletą ale poza tym biega się w Radomiu fajnie. Widać, że organizator się stara: była i gorąca herbata przed startem i na trasie, było i pasta party. Kto nie miał jak się dostać z noclegowni na start temu organizowano transport. Na mecie też był całkiem bogaty posiłek, plecak i pamiątkowa szklanka. Medal jest nietypowy, przypomina trochę znak drogowy ale ważne, że jest. Trasa nad zalewem Borki jest jak na miasto całkiem urokliwa. Dobrze, też, że organizator zdecydował się umieścić tabliczki po każdym kilometrze. Termin też jest moim zdaniem świetny, bo w początkach listopada nie trafimy już na upał a i nie jest jeszcze tak zimno. W tegorocznej edycji temperatura była idealna. Podsumowując: kto nie koniecznie chce robić życiówkę w maratonie na atestowanej trasie a chce się jeszcze pościgać na zakończenie sezonu powinien rozważyć Radom. Dodatkową pokusą jest możliwość zajęcia stosunkowo wysokiego miejsca gdyż dzięki kameralności biegu i niewielkim nagrodom konkurencja nie jest zbyt mocna (zwycięzcy kończą osiągając czasy mocnych amatorów).




P.S. Zdjęcie pierwsze Datasport.pl, plan trasy pochodzi ze strony maratonypolskie.pl


4 komentarze:

Tofalaria pisze...

Gratulacje, co za czas! ;) Jesteś urodzonym zającem po prostu!

Paweł Antoni Pakuła pisze...

Ula, takiego zająca co najpierw biegnie 3:58 a pod koniec 4:37 na kilometr to by kijami na cztery wiatry przepędzili :)

Ale miałem faktycznie koszulkę pacemakera, z napisem 4:30. Pamiętam jak ludzi mijałem to się śmiali, że to chyba nie do końca na 4:30 :)

osiol pisze...

pokaż ten nietypowy medal

Paweł Antoni Pakuła pisze...

Proszę bardzo.