piątek, 13 lipca 2018

Wenecja cz. 1/2

Być może komuś jadącemu w przyszłych latach na Lavaredo Ultra Trail [RELACJA], bądź na krótsze biegi do Cortiny przyjdzie być przejazdem w Wenecji. Poniżej opisałem swoje subiektywne wrażenia oraz sugestie dla podróżnych, którzy się tu wybiorą.

Widok na Canal Grande, stara Wenecja

Lotnisko

Wenecja to bardzo stare miasto, przeżywające swoją świetność w epoce średniowiecza. Dziś liczba jego mieszkańców (260.000) sprawia, że może być porównywane z polskim miastem Białystok. Główne lotnisko weneckie, do którego prawdopodobnie przylecimy po drodze w Dolomity to lotnisko imienia Marco Polo – sławnego, średniowiecznego podróżnika i kupca pochodzącego właśnie z Wenecji.

Okolicom miasta warto przyjrzeć się jeszcze, zanim samolot dotknie kołami płyty lotniska. Patrząc przez okno powinniśmy zauważyć plątaninę kanałów, rowów i grobli w fikuśnych konfiguracjach. Nie, nie w samej Wenecji. O miejskich kanałach będzie dalej. To co widzimy przez okno to tak zwana Laguna Wenecka, wpisana na listę światowego dziedzictwa UNESCO. Z okna samolotu wygląda ciekawie. Niestety nie miałem okazji oglądać jej z ziemi.

Po załatwieniu formalności na lotnisku prawdopodobnie przyjdzie nam się udać na miejsce, skąd odjeżdża autobus do Cortiny. Na bilecie, który kupiliśmy przez Internet będzie napisane „Parcheggio Aeroporto Marco Polo”. Parcheggio to po włosku „parking”. Jeśli jedziemy z Cortina Express i mamy napisane „parcheggio” to nie jest to ten przystanek przed frontem terminalu lotniska. Tam też zatrzymują się autobusy ale jadące raczej do centrum Wenecji. Choć widziałem też na tabliczce odjazdy do Cortiny. „Parcheggio” jest trochę na uboczu: trzeba wyjść z terminalu, skierować się w prawo i iść jakieś 200 lub 300 metrów, wzdłuż białych barierek, pod plastikowym zadaszeniem. Powinniśmy znaleźć parking i tam należy oczekiwać autobusu. Nasz spóźnił się z 10 minut, jeśli tak będzie to nie należy panikować. Powinien przyjechać. Jaki jest koszt około 2-godzinnego przejazdu autobusem na trasie Wenecja – Cortina? Ja płaciłem 15 euro w jedną stronę, gdy bilet powrotny kupowałem już blisko terminu zapłaciłem 25 euro. Warto zatem kupić bilety odpowiednio wcześnie, aby nie przepłacać.

Hostel

Miasto Wenecja podzielone jest na 6 dzielnic. Historyczna, stara Wenecja znajduje się na wyspie zaś większość mieszkańców żyje w dzielnicach na stałym lądzie. Jedną z dzielnic jest Mestre. To można powiedzieć - centrum lądowej Wenecji. Jadąc autobusem do Wenecji to właśnie w Mestre, przy dworcu kolejowym był ostatni przystanek.

Gdzie się zatrzymać? Sam, stosownie do swojego stanu podróżuję zawsze budżetowo i wybieram tanie noclegi i tanie środki transportu. Szukając hosteli w Wenecji znajdziemy je i na wyspie i w części lądowej, np. w Mestre. Zdecydowałem się na niedrogi hostel „Anda” położony tuż przy dworcu w dzielnicy Mestre. Był to trafny wybór. Hostel położony jest kilkaset metrów od ostatniego przystanku autobusowego. Po przyjeździe do Wenecji nie musimy nigdzie daleko iść z tobołami ani jechać autobusem miejskim. Hostel jest tani, zapłaciłem 36 euro za dwie doby. Trzecia rzecz to miła obsługa i fajny design. Widać, że ktoś, kto to urządzał interesował się wzornictwem. Wnętrze jest w stylu loft, postindustrialne, z wysokimi sufitami i dużymi przestrzeniami. Czyste, nowe. Dookoła dużo młodych ludzi z różnych stron świata, w tle leci chilloutowa, delikatna muzyka elektroniczna. Klimat trochę jak ze starej przygodówki „The Longest Journey”, którą kiedyś ukończyłem. Wybrałem pokój 9-osobowy. Spośród 2 nocy tylko przez pierwszą mieszkałem z trzema młodymi Szwedkami, które zwiedzały akurat Włochy a następnego dnia jechały już do Grecji. Drugiej nocy byłem już sam.



Rozmowy przy pizzy

Włochy, pod względem kulinarnym kojarzą nam się zapewne z pastą (makaronem) i pizzą. Ja zaraz po przyjeździe i rozgoszczeniu się w hostelu wybrałem się na pizzę. Niedaleko Anda hostel, tuż przy wejściu do dworca kolejowego Mestre, a zatem przy miejscu, skąd przyszliśmy, na początku via Cappuccina jest mała pizzeria Da Michele. Polecono mi ją w hostelu mówiąc, że blisko, niedrogo i smacznie.

Pizza kosztuje tam ok. 8 euro a zatem nie jest wiele droższa niż pizza w Polsce. W Wenecji jadłem pizzę dwukrotnie; ta w Da Michele była niezła, choć ostra. Powinienem się tego spodziewać zamawiając „diabelską”. Na wyspie zamówiłem jeszcze raz, tym razem jakąś zupełnie mi nieznaną wersję. Słabo trafiłem. Dostałem pizzę wyłożoną małymi rybkami (szprotami?) i w konsekwencji śmierdzącą szprotami. Ogólnie mówiąc włoskie pizze z nóg mnie nie zwalają. Może powinienem się zachwycać, bo wiadomo, że oryginalne, włoskie powinno być z zasady lepsze niż jakieś podróbki. Tymczasem stwierdziłem, że bardziej mi smakuje zbarbaryzowana wersja polska, pizza z ketchupem i majonezem, niż oryginalna pizza włoska. Cóż, wiadomo - „de gustibus...”.

Na pizzy przysiadłem się do jakiejś Chinki. Okazało się, że jest to Chinka z Hong Kongu. Ma teraz urlop w pracy, to sobie podróżuje po Europie. Jest tu już któryś raz z kolei. Rozmowa była o tym, co kto robi, jak mu się tu podoba, co warto zobaczyć. Standardowo. W końcu zeszło na bieganie bo powiedziałem, po co tu przyjechałem. Zapytałem czy słyszała o Hong Kong 100 – taki stukilometrowy wyścig ultra w Hong Kongu. Nie słyszała. Na pytanie o bieganie w Hong Kongu mówiła że tam wcale tak dużo ludzi nie biega. Nie mają tam czasu bo pracują często 10-12 godzin dziennie. Na moje pytanie – jak to? – odpowiedziała - a tak to, że oficjalnie w firmie masz pracę na 8 godzin ale roboty dostajesz tyle, że jak jej nie zrobisz w 8 godzin, to siedzisz w pracy, aż zrobisz. Dlatego – jak mi Chinka tłumaczyła – ludzie często siedzą tam w pracy po godzinach. Praca po kilkanaście godzin jest tam zjawiskiem powszechnym.

Chwilowy przeskok w czasie - dwa dni do przodu. Ląduję w Warszawie, jadę do centrum miasta. Przy wyjściu z Metro Centrum stoją młodzi aktywiści z partii Razem, zbierają podpisy pod projektem ustawy skracającej czas pracy w Polsce do 35 godzin tygodniowo (czyli 7 godzin dziennie). Pisałem już w jednym z niedawnych postów, że w sprawach ekonomicznych jestem indolentem i nie będę udawał tu znawcy, ale po tych dwóch scenach, spotkaniu z Chinką i z aktywistami Razem naszła mnie taka refleksja, że chyba nie znam państwa bądź narodu, który dorobił by się bogactwa na nieróbstwie.

Mestre

Pierwszego dnia po przyjeździe, w niedzielę odpuściłem sobie zwiedzanie miasta gdyż miałem jeszcze opuchniętą stopę i byłem ogólnie zmęczony. Na wycieczkę wybrałem się następnego dnia. Nie kupiłem żadnej mapy tylko chodziłem po ulicach z komórką i Google Maps. Trochę tak na chybił-trafił. Interesowały mnie przede wszystkim sklepy z ciuchami i księgarnie, zabytki, oraz ogólny obraz społeczny miasta.


O wszystkich sklepach, które odwiedziłem rzecz jasna pisać nie zamierzam, tym bardziej, że rewelacji nie było. Owszem, znalazłem ciekawy sklep z kapeluszami, już nawet nie pamiętam na której ulicy. Kilka ciekawych propozycji znalazłem w sklepie z klasyczną odzieżą męską Dan John. Najwięcej czasu spędziłem w księgarni Nuova Libreria Galileo w centrum Mestre. Lubię chodzić po takich miejscach, nie koniecznie aby od razu kupować, ale aby choć przyjrzeć się, co tacy Włosi wydają i co czytają. Szczególnie z tego, co dotyczy historii lub kontrowersyjnej polityki.


W księgarni moją uwagę zwróciła pokaźna kolekcja książek Oriany Fallaci, niepokornej lewicowej Włoszki i sławnej dziennikarki, która w ostatnich latach życia zajęła stanowisko radykalnie antyislamskie czym zraziła do siebie dawnych lewicowych przyjaciół, dziś zakochanych w myśli szerokiego otwarcia drzwi dla muzułmańskich migrantów. Będąc przy tym temacie dopiszę, że ciekawie wyglądały na półce religijnej także Biblia i Koran – obie jakby na równorzędnej pozycji, przytulone do siebie niczym brat z siostrą. W dalszej części uwagę przyciągał cały regał wypchany włoskimi wydaniami klasycznej literatury starożytnej, greckiej i łacińskiej. Z poloniców zauważyłem jeden – włoskie wydanie „Apteki w getcie krakowskim”. Są to wspomnienia polskiego aptekarza, Tadeusza Pankiewicza  który podczas okupacji prowadził w getcie „Aptekę pod Orłem”. Pomagał Żydom dając im za darmo leki, załatwiając lewe dokumenty, przekazując informacje. Przeżył wojnę i został odznaczony tytułem Sprawiedliwego Wśród Narodów Świata. Zmarł w 1993 roku.


Trafiłem też na ładne albumy-reprinty. Jeden to „Florilegium” - pięknie wydany album z rysunkami egzotycznych roślin. Autorem jest Joseph Banks, botanik żyjący na przełomie XVIII i XIX wieku, który uczestniczył w podróży Jamesa Cooka dookoła świata (1768-1771). Drugi ciekawy album, już skromniejszy i tańszy poświęcony był historii ubioru na całym świecie autorstwa Auguste Racinet’a (1825-1893). Wahałem się nad Racinetem bo stara moda coraz bardziej mnie interesuje, ale ostatecznie nic nie kupiłem. I Banks i Racinet są dostępni w bibliotekach cyfrowych. Ponadto planowałem jeszcze wizytę w antykwariacie na wyspie, którego adres sobie zawczasu wyszukałem. Tam postanowiłem zaszaleć i kupić jakąś książkę na pamiątkę.


Po wizycie w centrum skierowałem się pieszo do dzielnicy Marghera, gdzie z dworca zamierzałem dostać się na wyspę, do starej części miasta. Nie był to trafiony pomysł. Władowałem się w jakieś przemysłowe, biznesowe dzielnice; mało uczęszczane, zupełnie nieciekawe. Takie jak na obrzeżach Warszawy.

Jedyną ciekawostką były spotkane tam zwierzęta, z którymi będzie mi się kojarzyć Wenecja. Były to... jaszczurki. Dużo ich tam było, opalały się na betonie, na słońcu, przy mało uczęszczanej ulicy, którą akurat szedłem. Przypominały trochę nasze zwinki ale czy istotnie były to zwinki, czy może jakaś inna, a podobna odmiana – nie wiem.


Dotarłszy w końcu do Marghery trafiłem na stację kolejową. Niestety nie znalazłem automatu z biletami a z rozmowy z obecną na peronie osobą wynikło, że nie kupię tu biletu. Jedyna możliwość to kupno biletu u konduktora. Podobno nie zawsze bilety ma i nie zawsze może sprzedać ale akurat w moim przypadku miał. Za drobne 1 euro i chyba 20 centów dostałem się na wyspę, do starej Wenecji.

Spacer po Mestre

(C.D.N)

Brak komentarzy: