sobota, 1 czerwca 2019

Roztoczańska 13 – dla mnie pechowa

Rogaining 8-godzinny w pagórkowatym terenie opodal Kraśnika. Rodzaj bieg/marszu na orientację polegającego na znalezieniu jak największej liczby punktów oznaczonych na mapie. Limit zwykle jest długi: kilka, kilkanaście, kilkadziesiąt godzin. Punktów również kilkadziesiąt. Można się nachodzić, nabiegać, a i tak wszystkiego się nie zbierze. Zabawę dodatkowo komplikuje różna wartość punktów: jedne są tanie, inne, zwykle te dalej położone bądź trudno dostępne są cenniejsze. Mapę dostaje się odpowiednio wcześniej tak, że można dokładnie zaplanować trasę jeszcze przed startem. Wygrywa ten, kto w danym limicie czasu zbierze punktów najwięcej.

Pewne doświadczenia w rogainingu już mam. Startowałem w nim kilka razy, m.in. na Litwie oraz w Mistrzostwach Czech i Polski w górach, na trójstyku Polski, Czech i Słowacji. Nie jest to typ imprezy na orientację szczególnie u nas popularny dlatego chętnie zapisałem się na rogaining niezbyt niedaleko od moich Wisznic, w Kraśniku koło Lublina. W tym roku odbyła się 7 edycja imprezy. Byłem dwa tygodnie po Maratonie Lubelskim, może nie w pełni zregenerowany, ale chciałem spróbować powalczyć, ile dam radę. Zapisało się bodaj kilkadziesiąt osób a zatem impreza miała mieć charakter kameralny.

Mapa główna
Na trasie – część biegowa

Biorę mapę, pisakiem planuję trasę. Fajnie byłoby zebrać wszystko, punktów jest pewnie z 50. Przypuszczalnie się nie uda, ale rysuję wariant taki, jakby się miało udać. Osiem godzin - sporo czasu. Najwyżej na końcówce utnę część punktów i je zostawię. Chcę lecieć najpierw dół – zachód, potem zachodnim krańcem po cenne punkty na górze, a na końcu wyzbierać punkty niedaleko bazy. W tym te w lesie, tanie za 2 punkty każdy, oznaczone na dodatkowej mapie 1:20.000. W tymże lesie jest punkt uzupełnienia wody oraz strzelanie z Paintballa, za które można złapać kilka dodatkowych punktów. Trochę za daleko ta woda – martwię się – ale co tam, jakoś dobiegnę.

Wychodzę z bazy nieśpiesznie, kilka minut po wszystkich. Nagle bzzzz.... i bach! Coś mnie dziabnęło w odsłonięty kark. Pszczoła, już się wije w przedśmiertnych konwulsjach na chodniku bo wbijając żądło wyrwała też część własnego tułowia. Od razu przypomina mi się Kilian Jornet, ikona ultra-długich biegów górskich, który wystartował w UTMB lecz zaraz zszedł z trasy bo słabo się czuł. Tłumaczył, że tuż przed startem użądliła go pszczoła i bardzo osłabiła. Czy i ze mną tak będzie? Na razie trochę swędzi ale cieszę się że nie użądliła z przodu. Za darmo mnie dziabnęła, przecież nic jej nie zrobiłem. Pięknie się zaczyna, czyżby prognostyk na resztę rajdu?

Zaczynam od spokojnego truchtu doookolnym, lecz wygodnym, asfaltowym wariantem przez Wyżnicę do PK 34. Jestem na miejscu, szukam punktu. Z mapy głównej wynika, że powinien być tuż przy miejscu, gdzie kończy się asfalt i jest skrzyżowanie. Może 50 metrów stąd. Czeszę krzaki, brodzę w pokrzywach, przeskakuję jakiś strumyk. Nic. Mija 10 minut, idę, sprawdzę dalej. Jest punkt dalej, w krzakach. Dopiero wtedy sprawdzam na dodatkowej mapce z rozświetleniami punktów. Według rozświetlenia stoi poprawnie. Mój błąd, ze patrzyłem tylko na mapę główną. Punkt wydawał się na tyle łatwy, że nie raczyłem spojrzeć na rozświetlenia. Wydaje mi się że PK 34 był nieprecyzyjnie naniesiony na mapę główną. Z niej wynika, że powinien być ok. 50 metrów od skrzyżowania, tymczasem jak sprawdziłem na Google Maps po powrocie, punkt stał ok. 130 metrów od skrzyżowania. Dla mnie od razu wtopa i ok. 12 minut straty na „tanim” punkcie (wyjaśnienie: punkty dawane są za dziesiątki: przykładowo za PK 34 mam 3 punkty, a za PK 85 8 punktów).

Lecę do pobliskiego PK 33. Też „tani” punkt ale organizator ostrzegał, że jest w trudnym terenie. Jest nad rzeczką Wyżnicą, i wg mapy nie ma do niego drogi. Liczę, że mapa 1:50:000 wszystkiego nie pokazuje i jest choć ścieżka. Ładuję się na ten punkt, można biec tylko początkowo. Potem pokrzywy i trzciny. Punkt jest łatwo umieszczony lecz w terenie, który uniemożliwia bieganie i bardzo spowalnia. Podbijam go i lecę na zachód, do PK 86. Cofać się głupio bo wyjdzie strasznie dookolnie. To tnę wprost, wzdłuż rzeczki. Jakoś przejdę. 

Rozświetlenia i opisy

Niestety, im dalej w „las”, tym jest gorzej. Pokrzywy po pas, trzciny po szyję. Nie ma tu kompletnie, żadnej ścieżki. Totalna dzicz. Pluję sobie w brodę, że w ogóle poszedłem po ten punkt. Zegarek pożyczony od brata na czas zawodów wydał krótkie piknięcie. Oznaczało ono, ze minęła godzina od startu. Godzina, a ja jestem w środku jakiegoś trzcinowiska, nogi mam dokumentnie wysmagane pokrzywami bo cienkie spodnie „Dobsomy” przed nimi nie chronią; na koncie mam ledwie 6 punktów z dwóch „tanich” PK. Ale kaszana. Pociesza jedynie to, że przedzierając się przez trzciny widzę przed sobą świeże ślady. Wkrótce doganiam dwoje zawodników torujących drogę wśród trzcin, mężczyznę i kobietę. „Cieszę się, że nie tylko ja sfrajerzyłem idąc po ten PK 33” – mówię na dzień dobry. Potwierdzają moje wrażenia, że nie warto było w ogóle się tu pchać.

Lecę do PK 86. „No, limit wtop już wyczerpany, teraz będzie dobrze. Łatwy punkt przy ulicy, a za aż 8 punktów” – myślę. Dobiegam w okolicę, patrzę, już jakiś chłopak z rozpaczą czesze krzaki. I nic. Czytamy opis: „Punkt 20 m na pn. wschód od zatoczki”. Pech chce, że w pobliżu jest duży zbiornik wodny więc patrzymy na pobliskie jeziorko, - Hmmm..., gdzie ta zatoczka? Czyżby znowu organizator coś nieprecyzyjnie ustawił? – dumam. Czeszemy las przy ulicy 10 minut. W końcu nadbiega ktoś trzeci, krzyczy, że jest. Podbijam, wybiegam i patrzę, że tu z ulicy jest lekki zjazd, taka „zatoczka” ale uliczna, nawet bez poszerzonego asfaltu. Krzyczę do tego, który ze mną rozpaczliwie szukał punktu, że to chodziło o „zatoczkę” na drodze. Widzę jeszcze, jak z oddali zamaszyście klepie się w czoło. Zrozumiał.

„Kiedy ja w końcu, normalnie, bez problemów podbiję jakiś punkt na tym rajdzie?” – zastanawiam się truchtając pod górkę przez Wyżniankę, do PK 44. No, pierwszy wszedł jako – tako, bez straty czasowej. Dalej pagórkowata droga wśród pól, błoto po niedawnych deszczach klei się do podeszew butów. PK 61 – łatwo ustawiony, dobrze ustawiony a i tu zaliczam wtopę. Tak jak w większości przypadków całkowicie z mojej winy. Po prostu biegnę w jego kierunku drogą równoległą zamiast właściwą. Przestrzeliwuję ze 300 metrów, muszę wracać. Czas, czas, czas...

Na punkcie 62 „za młynem” tracę z 5 minut bo szukam rzeczywiście za młynem, lecz trochę z innej strony. W wiosce Mikuszewskie popełniam strategiczny błąd, który zaważy na dalszej części rajdu. Przebiegam koło otwartego sklepu i... nie uzupełniam płynów. Myślę o tym, mam już niewiele wody ale decyduję się zaryzykować i uzupełnić płyny w Skorczycach lub Leszczynie, za 6 kolejnych punktów, kilkanaście kilometrów biegu.

Kolejne punkty (63,81,92,85,93) podbijam łatwo bo są proste, położone na skraju lasu. Ich wysoka waga – głównie ósemki i dziewiątki - wynika wyłącznie z dużej odległości od bazy rajdu, nie z trudności w odnalezieniu. Po drodze zaczyna mnie suszyć. Wypijam ostatnie krople wody. Słońce niemiłosiernie praży. Jest może ze 20 stopni w cieniu, w słońcu zapewne więcej. Znowu zapomniałem kapelusza lub choćby czapki z daszkiem. Dałem się nabrać na prognozę pogody, która wspominała coś o zachmurzonym niebie. A figa z makiem. Takie warunki, plus brak wody to dla mnie prawie zawsze kaplica. Są biegacze, najczęściej drobni i niscy, którym gorąco i słońce nie przeszkadza. Mnie, wysokiego i ciężkiego, rozkłada to dosyć szybko. Dlatego w upale – a dla mnie upał zaczyna się od 20 stopni + słońce -  staram się nie rywalizować: po co mam dawać konkurentom fory?

Punktem załamania był PK 72. Bardzo łatwy, w polu, mała górka z której wybierają piasek. Przy drodze. Jakoś, nie wiem jak, źle obliczyłem czas dotarcia do niego, przestrzeliłem go o kilkaset metrów. Musiałem wracać. Wracam do niego piechotą. Żar leje się z nieba. Obok jeździ ciągnik i smrodzi opryskami. Po 4 godzinach od startu nie chce mi się już biegać. Widzę, że to nie będzie mój dzień ani moje zawody.

Na trasie – część piesza

Decyduję iść pieszo do Skorczyc, złapać 54 i 73. Tam w sklepie uzupełnić wodę i może jeszcze pobiegać. Jak nie znajdę sklepu to po prostu sobie iść w kierunku bazy, podbijając po drodze punkty, które będą blisko. Rywalizację już odpuszczam.

Nawet na głupim przejściu do Skorczyc, z PK 72 na południowy wschód, ładuję się w jakiś las, gdzie gubię drogę. Tnę na przełaj, przez pola. Tracę czas i siły. Jak nie idzie, to nie idzie. W Skorczycach sklep jest, ale zamknięty. Wiem, że mogę żebrać o wodę u lokalsów ale jakoś mi się nie chce. Zagadani gospodarze mówią, że jest sklep w Popkowicach, ale dodają: „O Panie, to daleko, ze 4 kilometry”.

Docierając do PK 72 spotykam Hiubiego, przyszłego zwycięzcę. Krótka wymiana wrażeń, Jemu w przeciwieństwie do mnie idzie znakomicie. Chwali organizatora, że w końcu dobrze ustawia punkty. Szczęście też mu sprzyja, bo nawet jak coś stało źle to i tak przypadkowo na ten punkt wszedł. Patrząc na Hiubiego w spodenkach zastanawiam się, jak on te pokrzywy i chaszcze czesze w gołych nogach. Ja mam całe nogi zsiekane przez pokrzywy. Jeśli prawdą jest, że oparzenia pokrzyw działają leczniczo, to po powrocie będę niewątpliwie najzdrowszym człowiekiem w Wisznicach. A może on wybierał te punkty, i te przeloty, gdzie chaszczy nie było?

Na drodze przed Popkowicami ścieżki moje i Hiubiego rozchodzą się. On poleciał na południe, ja poszedłem do Popkowic licząc, że znajdę tam jakiś otwarty jeszcze sklep. Nie znalazłem, ale też nie dotarłem do centrum. Uznałem, że uzupełnienie płynów na dwie godziny przed limitem zawodów i tak mnie nie uratuje i niczego nie zmieni.

Skręcam w kierunku lasu, tego z mapą 1:20:000 i masą drobnych punktów. Już teraz strasznie chce mi się pić. Jestem tak odwodniony, że znalazłszy leżące przy drodze łodygi rabarbaru, które jakiś gospodarz najpewniej wiózł i zgubił, odzieram ze skórki i wysysam kwaśny miąższ. Przynosi to chwilową ulgę.

Odnalazłszy się na mapie 1:20:000 biorę po drodze bez problemów punkty po drodze do bazy: B, C i D. Ostatnie punkty, już na mapie głównej, to PK 32 i PK 31. Ten PK 32, za jakimiś betonowymi zbiornikami, jest tak skitrany, w że gdyby nie wydeptana przez innych zawodników ścieżka, to pewnie pół godziny bym go szukał. - Na pewno żaden uczciwy człowiek w takie miejsca nie zagląda – myślę wracając.

Mapa 1:20.000
Z ostatnim punktem, PK 31 też mam problemy, bo nie chciało mi się spojrzeć na rozświetlenie i doszedłem do przepustu od przeciwnej strony. Do bazy dotarłem ok. 17 minut przed limitem czasu. Idąc po drodze policzyłem zaliczone PK i liczbę uzyskanych z nich punktów. Wyszło mi 19 PK a liczba punktów - chyba 101. Podobno pełne wyniki są na stronie pmno.pl ale gdzie - nie mam pojęcia. Zwycięzca, Hubert Puka miał punktów ponad 130, drugi w kolejności sto-kilkanaście. Ja ze swoimi 101 jestem gdzieś pewnie pod koniec pierwszej dziesiątki na około 50-ciu zawodników.

Ogólne wrażenia

Rajd ogólnie fajny, wart polecenia. Ma swoją specyfikę, którą trzeba wziąć pod uwagę. Budowniczy trasy nadaje punktom wagę patrząc głównie na odległość od bazy, ewentualnie skrajność położenia na mapie. Stąd punkty w drugim końcu mapy były banalne i cenne, tyle że odległe. Punkty niedaleko bazy (np. PK 33 i PK 32) były tanie, i jeszcze umieszczone w taki sposób, że ich branie było czaso i energo-chłonne. Zupełnie się nie opłacało ich dotykać. Część z tych punktów kojarzyła mi się z „jaszczurową” imprezą, gdzie budowniczy również lubi wpuszczać zawodników w takie zapomniane przez Boga i ludzi miejsca.

Najlepsi z wszystkich tras

Fajnym elementem zawodów są też nagrody. Kolega wylosował dla żony piękny, damski rower. W czasie losowania stałem tuż obok, widać prawie w epicentrum „strefy szczęścia”. Tak blisko, a jednak nie ja. A co tam, może sprawiedliwie, bo przecież nie mam żony.

W bazie zawodów stoi wypchany dzik, kończący zawody są też częstowani pieczonym dzikiem. Wiem, ze nie wszyscy startujący w wyścigach na orientację pochwalają te elementy utożsamiając je z promowaniem kultury łowieckiej, której się sprzeciwiają. Dobrze, że organizator dla wegetarian przygotował posiłek alternatywny: pierogi ruskie. Je właśnie poddałem konsumpcji zamiast dzika, były bardzo smaczne.

Na mój słaby wynik złożyło się szereg czynników. Chyba najbardziej poległem na wariancie zaczynając zbierać punkty od przeciwnej strony, niż ta, gdzie był punkt z wodą i paintball, do którego ostatecznie nie dotarłem. Do tego władowałem się kompletnie bez sensu w punkty tanie i ciężko dostępne. Nawet na wejściu w niektóre łatwe punkty popełniałem błędy nawigacyjne. Zabrałem stanowczo za mało wody jak na taki dzień. Dwa półlitrowe i nawet nie wypełnione do końca softflaski. Nie uzupełniłem picia we wsi, gdzie miałem ku temu okazję. Pogoda była stanowczo nie pode mnie. No i w końcu wytrenowanie fizyczne, które jest u mnie coraz słabsze. W momencie gdy piszę ten tekst trwają właśnie zawody DYMnO na Mazowszu. 50 km na orientację. Byłem na nie zapisany, opłacony, ale nie pojechałem. W tym tygodniu, tak jak w tygodniu przed Roztoczańską 13 biegałem tylko 2 razy. Pochłaniały mnie różne ważne sprawy osobiste. Podliczyłem kilometraż z maja – tylko 260 kilometrów. Niewątpliwie mógłbym pojechać i ukończyć to DYMnO, ale z takim przygotowaniem byłbym poza czołówką. Uznałem, że nie warto.

Kącik historyczny. Piątek trzynastego – czy wiesz, dlaczego jest pechowy?

Przekonanie, że dzień piątek trzynastego przynosi pecha powiązane jest z wydarzeniem w średniowieczu, gdy aresztowano przedstawicieli zakonu templariuszy. Templariusze byli pierwszym zakonem rycerskim powstałym w Ziemi Świętej, w okresie wypraw krzyżowych. Zgodnie ze statutem opiekowali się pielgrzymami, modlili się i walczyli z poganami. Z czasem zakonnicy ci zgromadzili wielkie bogactwa i uchodzili wręcz za bankierów władców.

Dobra doczesne, jak to w życiu bywa, budzą często zazdrość i pożądanie u bliźnich. Ówczesny król Francji, Filip IV Piękny mający akurat irytujące pustki w skarbcu postanowił położyć łapę na bogactwach templariuszy. Zainspirowany przez doradcę, rycerza-kanalię Wilhelma de Nogaret zmusił swojego totumfackiego, papieża Klemensa V będącego w tzw. niewoli awiniońskiej u króla Francji, aby ten oskarżył templariuszy o herezję.

Spalenie templariuszy. Wyobrażenie z manuskryptu z XV wieku

Właśnie w piątek 13 października 1307 roku aresztowano przywódców templariuszy, z wielkim mistrzem Jacobem de Molay na czele. Oskarżono ich o czyny będące obrzydliwościami w oczach Boga, m.in. o homoseksualizm i oddawanie czci bożkowi Bafometowi (przypuszczalnie chodzi tu o Mahometa). Aresztowani zakonnicy byli torturowani. Wielki mistrz Jacob de Molay został poddany ciężkiej próbie wiary i silnego charakteru. Pod wpływem tortur to przyznawał się do zmyślonych zarzutów, to potem je odwoływał.

Gdy 18 marca 1314 z rozkazu Filipa IV Pięknego palono go na stosie, ten tuż przed śmiercią odwołał swe przyznanie się do winy a na sprawców nieszczęścia templariuszy rzucił klątwę i wezwał na Sąd Boży. Według podań miał krzyknąć.

„Papieżu Klemensie, królu Filipie, rycerzu Wilhelmie! Nim rok minie spotkamy się na Sądzie Bożym!”

Faktycznie upadły rycerz Wilhelm de Nogaret od roku już nie żył. Papież Klemens V i król Francji Filip IV Piękny zmarli wkrótce w tajemniczych okolicznościach, nie przeżywszy nawet roku od spalenia Jacoba de Molay.

W 2001 roku odnaleziono zaginiony od setek lat protokół z przesłuchania templariuszy. Według niego byli oni niewinni (Pergamin z Chinon)

Audycja radiowa Polskiego Radia o tym wydarzeniu [LINK]
Artykuł w "Rzeczypospolitej" [LINK]
Salve Regina - jedna z popularnych pieśni templariuszy [LINK]

Brak komentarzy: