wtorek, 22 lipca 2025

25. Marsz Śledzia – relacja nowicjusza

Plan trasy (materiały organizatora)

O co chodzi?

Marsz Śledzia jest unikatową na skalę Polski, a podejrzewam że i na skalę Europy, imprezą turystyczną z elementami sportów ekstremalnych. Polega na pokonaniu trasy około 12 km morzem granicą Zatoki Puckiej i Gdańskiej na Morzu Bałtyckim, z Kuźnicy do Rewy. Jako, że trasa pokrywa się z przebiegiem wypłycenia znanego jako Rybitwa Mielizna pływanie jest tu tylko dodatkiem. Większość trasy idzie się po kostki, po kolana, po pas w wodzie lub zupełnie po w miarę suchym piasku. Jedynie początkowe kilkaset metrów (Kuźnicka Jama) oraz końcowy odcinek około kilometra (Głębinka) trzeba pokonać wpław. Limit uczestników ze względów bezpieczeństwa wynosi 100 osób. Chętnych jest więcej, pomimo wysokich jak na warunki polskie kosztów (około 150 euro) oraz obowiązku wzięcia udziału w trwającej miesiąc rywalizacji wirtualnej, która w tym roku polegała na biegu lub marszu oraz zrobieniu jednego dłuższego treningu pływackiego open water w kwietniu. Tegoroczny Marsz Śledzia był 25. edycją. Kończąc wstępny opis należy podkreślić, że NIE jest to wyścig. Uczestnicy idą lub płyną wspólnie zabezpieczani przez ratowników i łodzie rybackie płynących obok. Celem jest kolektywne ukończenie w Rewie po około 5-7 godzinach od wyruszenia. Tyle wprowadzenia. Poniżej opis wrażeń osoby, która na Śledzia przyjechała pierwszy raz.

Rybitwia Mielizna widziana z samolotu (Google)

W Kuźnicy

28 czerwca (sobota) – dzień przed wymarszem „śledzi”. Wszyscy uczestnicy, którzy szczęśliwie przeszli etap rywalizacji wirtualnej, spotykają się w barze „Maszop” w Kuźnicy. To niewielka wioska rybacko-turystyczna położona mniej więcej w połowie Mierzei Helskiej dlatego ze znalezieniem baru nie ma problemu. Tam po raz pierwszy spotykamy osobiście samozwańczego Pierwszego Śledzia Rzeczypospolitej czyli głównego organizatora. Na co dzień jest cywilnym wykładowcą w Akademii Marynarki Wojennej. Łatwo go poznacie bo to zwykle najwyższa osoba w grupie w charakterystycznej, wysłużonej wojskowej czapce z daszkiem. Wygląda jakby miał 2 metry wzrostu choć zarzeka się, że tyle nie ma. Jest rozmowny, wesoły, kontaktowy – w sposób naturalny obejmuje rolę duszy towarzystwa. Podczas gdy uczestnicy degustują śledzie w różnych odmianach dostarczone przez głównego sponsora – firmę z branży przetwórstwa produktów rybnych SEKO, popijają wino od kolejnego sponsora, Pierwszy Śledź opowiada o Marszu i jego historii. Na przykład to, że w tym roku jest 25. edycja marszu podczas gdy odbywa się on od 23 lat. Jak więc jest to możliwe? Ano tak, że te dwie dodatkowe edycje wliczone to przejścia nietypowe, robione w bardzo wąskim gronie. Jedna robiona była nocą, druga to przejście zimowe. Kolejna rzecz to taka, że impreza musi się odbyć do końca czerwca i nie może później bo potem jest okres migracji ptaków, w domyśle awifauny rzadkiej i chronionej, która na owej mieliźnie może znaleźć swój bezpieczny azyl (obszar Natura 2000). Dlaczego tylko 100 osób? Pierwszy Śledź oświadcza, że nie zależy mu na większej frekwencji. Ba – chętnie ograniczyłby liczbę uczestników do 50 rocznie, gdyż załatwianie asekuracji łodzi rybackich, których nota bene z roku na rok jest coraz mniej, to z punktu widzenia organizatora istna mordęga. Inne informacje zachłannie wchłaniane przez słuchaczy to porady odnośnie wyposażenia na marsz, prognoza pogody i wstępny plan wyprawy. W barze spotykają się starzy znajomi z poprzednich edycji, nowicjusze zawiązują znajomości, słuchają porad „śledzi”- weteranów.

W Kuźnicy

Niepewność startu

29 czerwca (niedziela) – dzień startu. Po mszy w miejscowym kościele na 7:30 – w wystroju i w treści śpiewanych pieśni często nawiązującym do tematyki rybackiej i morskiej – udałem się na miejsce zbiórki. Tam są już wszyscy zakwalifikowani. Wiekowo od nastolatków po starszych panów; po ubraniach widać, że są triatloniści, biegacze górscy i uliczni, uczestnicy Runmageddonów. Wszystko byłoby fajnie, ale jest źle z powodu pogody. Niby ciepło, około 22 stopni na plusie, woda w miarę ciepła. Pływałem dzień wcześniej na SUP-ie wypożyczonym z wypożyczalni (50 zł za godzinę). W cienkiej i krótkiej piance było OK. Deszczu nie będzie, jest słońce. Wszystko psuje silny wiatr wiejący tak na oko ze 30 km na godzinę, w porywach pewnie dużo więcej. Media już kilka dni wcześniej donosiły, że Polska w weekend znajdzie się w zasięgu antycyklonu Anita, który może powodować porywy wiatru do 50-60 km na godzinę. Iść po płyciźnie w takich warunkach można, ale jak z pływaniem? I tu organizator ma ciężki orzech do zgryzienia, bo martwi się o bezpieczeństwo grupy. Gdy mu wysokie fale rozproszą 100 osób po morzu trudno będzie ich podjąć z wody. Może dojść do sytuacji niebezpiecznej. Wcale mu się nie dziwię bo sam byłem kierownikiem wycieczek, organizowałem marsze na orientacje dla młodzieży i wiem, że pierwsze o czym myśli organizator to bezpieczeństwo uczestników.

Media o pogodzie w czasie Marszu Śledzia

Po godzinie-dwóch wahania, konsultacji z ratownikami, z władzami morskimi jest decyzja, że idziemy dziś. Nie przekładamy na jutro, nie odwołujemy. Idziemy z pewnym ALE. To ALE polega na tym, że nie robimy pierwszego etapu pływackiego, który polegać miał na przepłynięciu Kuźnickiej Jamy, około 200-300 metrów zaraz na pierwszym kilometrze trasy, do początku Rybitwiej Mielizny (tzw. Etap Wiary). Przy Centrum Informacji Turystycznej, gdzie wszyscy się zgromadziliśmy, zostajemy podzieleni na 10-osobowe zespoły oznaczone cyframi od 1 do 10, każdy dowodzony przez ratownika-weterana poprzednich marszy. Dostajemy oznaczenia uczestnika na dziwacznym sznurku, który nie wiadomo gdzie zawiązać i cztery bransoletki na rękę. Pierwsza tekstylna oznacza uczestnika. Pozostałe są papierowe i mają być sukcesywnie odcinane (z zachowaniem ręki oczywiście). Noszą nazwy: „gotowy do startu”, „ukończyłem marsz” i „odznaczony”. W zamyśle mają one pomóc organizatorowi w ogarnięciu uczestników. Sprawdzić tych, którzy startują, potem policzyć tych, którzy wyszli z wody a na końcu tych, którzy dostali „pakiet finishera”. Według standardowej procedury powinniśmy na wstępie zostać sprawdzeni, czy mamy wyposażenie obowiązkowe oraz czy jesteśmy na tyle sprawni, aby wejść z wody do łodzi RIB (łódź z silnikiem mająca sztywne dno i dmuchane burty. Na te właśnie burty trzeba się wspiąć z wody). Do tego służy opaska „gotowy do startu”. Z powodu wyjątkowości edycji tegorocznej test wejścia na łódź nie jest przeprowadzony. Wchodzimy na kutry oznaczone chorągwiami takimi jak drużyny – moja drużyna i mój kuter noszą numer 8 – następnie w towarzystwie kibiców, rodzin startujących, życzeń szczęśliwej i bezpiecznej drogi wypływamy z przystani w Kuźnicy.


Wyposażenie na Marsz Śledzia

Jakie wyposażenie mam ze sobą? Generalnie to co mam na starcie dzielimy na dwie grupy: rzeczy, które będą płynąć w plecaku na kutrze oraz to, co będę miał ze sobą w wodzie. W kutrze mam cały plecak z dobytkiem, który zabrałem na wyjazd. Nic w Kuźnicy nie zostawiam, gdyż nie zamierzam tam wracać. Z mety w Rewie chcę pojechać prosto do Gdyni. Organizator rozdaje worki foliowe na plecaki, które będą na kutrze lecz ja tego nie biorę. Cóż może się stać na kutrze? Chyba go woda nie zaleje? Ze sobą mam: wyposażenie obowiązkowe czyli krótką, cienką piankę windsurfingową, kamizelkę asekuracyjną i neoprenowe buty za kostkę zapinane na suwak. Do tego inne wyposażenie zalecane, lub takie, które może się przydać: czapka, rękawiczki neoprenowe, zegarek Garmin Forerunner 255 i biegowy plecak Camelbak. W plecaku: około litr wody w dwóch softflaskach na piersi, 3 żele energetyczne, w wodoodpornym worku kurtka wiatrówka i skarpety na zmianę (gdyby neoprenowe buty zaczęły obcierać mi stopy w połowie drogi), kamerka sportowa SJCAM w wodoszczelnej obudowie.


Desant

Płyniemy kutrem rybackim. Ktoś nieostrożny siada na burcie, zaraz potem z nadbudówki wyskakuje szyper i przestrzega, aby tego nie robić. Można wypaść za burtę, wpaść pod śrubę i kaplica. Przez okno widzimy kite surferów ćwiczących przy brzegu Mierzei Helskiej – taki wiatr sprawia, że warunki do wodno-powietrznych szaleństw mają idealne. Po kilkunastu minutach widzimy na powierzchni morza rozległą, jaśniejszą plamę. To Rybitwia Mielizna – tam jest nasz cel. Szyper zbliża się do niej od wschodu, pada sygnał do desantu. Po kolei przeskakujemy z burty do wody, póki jeszcze jest płytko i zachodnie fale nie zepchnęły kadłuba kutra na głębszą wodę. Gdy wskakuję – woda sięga mi po piersi. Jest mokro, ale w miarę ciepło. Powoli, mozolnie idąc za przykładem innych kieruję się w stronę płytszej strefy. Poziom wody schodzi na pas, potem po kolana. Cała nasza grupa nr 8 gromadzi się przy chorągwi. Ratownik-przewodnik przelicza ludzi i upewnia się, że wszystko OK. Schodzimy się z innymi grupami w miejsce zbiórki, gdzie już przemawia Pierwszy Śledź dzierżący chorągiew największą. Włączoną kamerką nagrywam widoki na powierzchni i pod wodą. Wieje mocno, ale na płyciźnie fale nie są zbyt wysokie. Woda jest czysta, na podłożu piasek. Ruszamy w drogę. Czasem zmieniam się z kolegą z grupy w roli chorążego. Raz on dzierży naszą chorągiew z „ósemką”, raz ja. Pierwsze kilometry idziemy w wodzie sięgającym zwykle do kolan, w słońcu przy silnym wietrze, z łopoczącym płatem chorągwi. Marsz w wodzie generuje zmęczenie podobne do tego, jakbyśmy szli w kopnym piachu. Na początku ciężko nie jest. 


Kilometry Rybitwiej Mielizny

Przed nami było około 6 km marszu. Zdaniem doświadczonych uczestników poziom wody był w tym roku wyższy niż wcześniej stąd olbrzymią większość pokonaliśmy idąc po płytkiej wodzie. Silny wiatr kilkukrotnie zerwał nam płat chorągwi z drzewca. Po jakimś czasie wyszliśmy, na krótką, może 20-metrową wyspę. Na niej tylko piasek, żwirek, muszle i resztki jakiś brunatnych roślin. Zaraz za nią znowu odcinek wodny, do kolejnej wyspy, tym razem dłuższej, mającej kilkaset metrów. Tam zrobiliśmy postój czekając na decyzję, czy biwakujemy tu, czy może na trzecim skrawku lądu, który jest przed nami. Wywiadowcy z kutrów i z WOPR donieśli, że ta trzecia wyspa jest dogodniejsza. Gdy w słońcu i wietrze czekaliśmy na decyzję o posiłku tuż przy naszej piaszczystej mierzei szaleli doświadczeni Kite surferzy. Mieli publikę stu śledzi, wiatr wspaniały, słońce i nie szczędzili imponujących skoków. Piękne mieliśmy przedstawienie i za darmo.



Wrak ORP „Kujawiak” – nie, nie niszczyciela z II wojny światowej o tej samej nazwie lecz okrętu podwodnego konstrukcji sowieckiej, który był w służbie polskiej a potem stanowił cel ćwiczebny – minęliśmy nie wiadomo kiedy. Po kolejnym dłuższym marszu w płytkiej wodzie dotarliśmy do trzeciej, podłużnej i piaszczystej wyspy. Tu, przy jej końcu dowieziono nam wodę i posiłek. Banany, sałatkę rybną i śledzia w bułce. Sponsorem była oczywiście firma SEKO. Czas posiłku był też czasem odpoczynku, podziwiania widoków, rozmów i nagrywania pamiątkowego filmu sportową kamerą. Niestety, tu nasz marsz się kończył. Organizator ze względów bezpieczeństwa podjął decyzję, że etapu pływackiego na Głębince nie robimy. Pakujemy się na kutry - znowu każdy zespół na kuter ze swoim oznaczeniem - i płyniemy w stronę cypla w Rewie. W tym momencie trochę żałuję a trochę się cieszę. Żałuję, bo nie będzie to w pełni ukończony „Śledź”. Cieszę się, bo choć było ciepło to wiatr w krótkiej piance tak mnie wygwizdał, że ręce trzęsły  mi się z zimna. Fale na Głębince widziane z kutra wydawały się jakieś takie duże. Zacząłem przypuszczać, że nawet gdyby doszło do etapu holowania, który trwa nie 15 minut a godzinę lub półtorej to z powodu wychłodzenia i fal odpadłbym z liny zanim dopłynęlibyśmy do Rewy.

Gdy widać już cypel rewski przy którym - a jakże – szaleją ludzie na kite’ach, wingfoilach i windsurferzy szykujemy się do drugiego, ostatniego desantu z kutra. Tym razem trzeba ze sobą wziąć plecak, który do tej pory płynął na kutrze. Zziębnięty wskakuję do wody, która sięga mi po szyję. Walczę, aby pomimo przeciwnych fal iść do płycizny i jeszcze utrzymać plecak nad głową. Dlaczego nie zapakowałem go do foliowego worka? - pluję sobie w brodę. Z wysiłkiem ale wychodzę w końcu na plażę. Kogoś tam z innej grupy zaczęło znosić ale i ci szczęśliwie wydostali się na płyciznę.


Marsz Śledzia - meta - krzyż w Rewie

Idziemy pod wielki krzyż zbudowany z kotwic, przy którym ma się odbyć ceremonia zakończenia. Czeka nas ciepły posiłek, odbiór „pakietu finishera”, w tym unikatowego odznaczenia, produktów SEKO i wina. Możemy już spokojnie zjeść, wypić, pogadać. Zrobić pamiątkowe zdjęcie. Ja chcę się przede wszystkim przebrać i ogrzać. Cieszę się, że ukończyłem. Było fajnie i niezbyt trudno. Szkoda mi jednak, że tegoroczna edycja była feralna i niepełna. Z 12 kilometrów trasy Śledzia przeszliśmy jedynie około 6 km. Z tego po lądzie około 1 km, reszta w wodzie. Z przyczyn niezależnych od organizatora nie dane nam było popływać. Czy w przyszłym roku zechce mi się zapisać jeszcze raz, aby ukończyć Śledzia z etapem pływackim? Zobaczymy.


Kilka porad dla nowicjuszy

Wyniki nieoficjalne rywalizacji wirtualnej do Marszu Śledzia

Rywalizacja wirtualna – Musisz kupić jakiś produkt SEKO i przesłać orgowi foto paragonu więc albo ruszasz na polowanie w sklepach, albo tak jak ja, zamawiasz przez internet. Kondycja: jak chcesz i trochę się ruszasz to zakwalifikujesz się bez problemów. W tym roku wystarczyło przebiec lub przejść kilkadziesiąt kilometrów w miesiącu, zrobić raz ten open water w piance, aby się zakwalifikować. To naprawdę nie jest wysoko ustawiona poprzeczka a ci co rywalizują to wcale nie są jacyś super-maratończycy. Nie wiem jak w poprzednich latach, ale w tym roku byli tacy, co oszukiwali: na przykład wrzucali sobie treningi rowerowe lub „bieg” z prędkością 121 km na godzinę. Chyba podczas jazdy samochodem po autostradzie. Nie denerwuj się tym, ewentualnie zgłoś do orga, ale sam nie kręć. Inni widzą twoje treningi i jest wstyd. Poza tym warto być uczciwym.

Produkty SEKO

Przykład "oszukisty"

Ubranie - Organizator dopuszcza udział w cienkich piankach i krótkich. Z moich obserwacji wynika, że na starcie większość ludzi miała pianki długie (pełne), choć Pierwszy Śledź i kilka innych osób mieli krótkie. Moja rada: nie kozacz i weź długą piankę. Ja popełniłem błąd ubierając krótką i pod koniec telepało mną porządnie z zimna. Bardzo możliwe, że gdyby był drugi etap pływacki odpadłbym od liny z powodu wychłodzenia. Oprócz pianki weź czapkę i lekką kurtkę. Naprawdę mogą się przydać.

Dojazd i noclegi – do samej Kuźnicy, skąd Śledzie ruszają dojedziesz pociągiem. Jest dobrze skomunikowana z Gdynią. Organizator nie zapewnia noclegów, musisz to ogarnąć we własnym zakresie. Nocować możesz w samej Kuźnicy lub np. w Gdyni i dojechać potem na start rano. Aby nie jeździć kilka razy w obie strony - najpierw na wieczorne spotkanie i potem następnego dnia na start - wybrałem nocleg Kuźnicy w willi Sorrento w cenie 160 zł za dobę w jednoosobowym pokoju. Warunki dobre, właścicielka sympatyczna, 50 m od morza. Może znajdziesz coś taniej, ale to trzeba wcześniej szukać a nie tak jak ja, w ostatniej chwili. Z Rewy - pętla na Bursztynowej - są autobusy podmiejskie do Gdyni. Linia 146. Bilet kupisz u kierowcy. Jedziesz do Gdynia PKP -Hala. Pieszo to bardzo blisko Gdyni Głównej. Nocleg po taniości w Gdyni możesz zarezerwować w Sea Hostel, blisko dworca głównego PKP. 80 zł za dobę w wieloosobowym pokoju. Czysto, schludnie. Za dodatkową opłatą można zamówić śniadanie.

Bambetle na kutrze – twoje rzeczy, które wrzucisz na kuter zapakuj w duży czarny worek, który dostaniesz od orga i najlepiej jeszcze zawiąż. Ja tego nie zrobiłem. Potem desantując się w pobliżu Rewy, gdy wskoczyłem do wody po szyję musiałem się mocno wysilać, aby nie zamoczyć plecaka, który trzymałem nad głową. Ręce mdlały, ale utrzymałem. Nie popełniaj mojego błędu, schowaj rzeczy do worka.

Jedzenie – nie warto się obładowywać piciem i jedzeniem z 2 powodów. Po pierwsze dlatego, że w połowie drogi organizator urządza poczęstunek, w którym są: woda, banan, bułka, sałatka rybna (coś w rodzaju paprykarzu) i śledź. Drugi powód: jak się opijesz to „na jedynkę” gdzieś tam dyskretnie pójdziesz. A jak się objesz to gdzie pójdziesz „na dwójkę”? Pomyśl – w promieniu kilku kilometrów tylko woda, piasek i setka ludzi, z których na domiar złego połowa robi zdjęcia i nagrywa. Nie – Pierwszy Śledź nie ustawił Toj Tojów w połowie trasy. Myślę, że 0,5-1 litr wody wystarczy, do tego może jeden żel energetyczny. Ja większości tego co zabrałem nie zużyłem. 

Suwaki w butach – jeśli przypadkiem tak jak ja masz buty neoprenowe zasuwane na suwak to podczas marszu ich nie rozsuwaj, chyba, że nie będziesz miał wyjścia. Ja raz rozsunąłem bo miałem trochę piasku. Potem już nie mogłem zasunąć i szedłem w rozpiętych. Powód? Piasek, którym wyłożone jest dno po dłuższym marszu zapycha suwak.


Powodzenia!

LINK do mojego filmu z marszu, gdyby umieszczony we wpisie nie działał

Brak komentarzy: