czwartek, 18 września 2025

Swedbank Vilniaus maratonas 2025 - relacja

Przedwojenne Wilno

"Wilno, jak mówią jego przedwojenni mieszkańcy, to miasto serdeczne i najpiękniejsze ich zdaniem na świecie. Przy ujściu Wilejki do Wilii. Okolone z trzech stron lesistymi wzgórzami. Polskie Ateny. Z kościołami i z Matką Boską w Ostrej Bramie, z cerkwiami i synagogami. Z placami i z zaułkami, wileńskim barokiem i klasycyzmem, gdzie w eleganckich cukierniach, z których najmodniejsze były trzy "Sztralle" - czerwony, zielony i czarny - siedziało się nad gazetą, i mała czarną. Ukochane miasto Adama Mickiewicza i Józefa Piłsudskiego. Z eleganckim hotelem "St. Georges" zwanym nie inaczej jak "Żorżem". Z tradycją kaziuków, zdobionych piernikowych serc i smorgońskich obwarzanków. Ze szkołami, klasztorami i uniwersytetem. I z lupanarem „Cioci Rózi” o którym nikt nie śmiał powiedzieć że to nierząd, bo przecież sam rząd tam bywał".

(Cytat z audiobooka "Szukając Inki. Życie i śmierć Danuty Siedzikówny" autorstwa Luizy Łuniewskiej. 19 odcinek, 2 minuta).

Bieg

- Odważnie – powiedziała koleżanka siedząca przy stoliku w hotelowej stołówce. Był to komentarz do mojego menu, w którym znalazły się: dwie kanapki z dżemem, jajko na miękko i kawa. To wszystko na 2 godziny przed startem maratonu. Komentarz był jak się okazało celny, gdyż w drodze z hotelu „Panorama” na miejsce startu tak mi się zagotowało w brzuchu, że gdyby nie szczęśliwie otwarty po drodze hotel z gościnnie dostępną toaletą, nie wiem jak by się to wszystko skończyło. Przeczyściło mi układ pokarmowy dokumentnie. Trochę się martwiłem odwodnieniem i możliwą dalszą kontynuacją problemów, ale i cieszyłem: wszak będę lżejszy.

Nad rzeczką Wilejką

Dotarliśmy na Plac Katedralny. Stoi przy nim wielka, klasycystyczna Archikatedra św. Stanisława Biskupa i św. Władysława, którą znam z podręcznika do historii oraz pomnik Giedymina, legendarnego założyciela miasta. Jest pół godziny przed startem. Trochę przeraża długaśna kolejka do depozytu, ale obsługa i biegacze sprawnie zdają rzeczy więc zdążam w sam raz, aby ustawić się na starcie. Ludzi sporo - kilka tysięcy - startuje razem półmaraton i maraton. Trasa przez pół drogi ta sama. Pogoda fajna, 16-18 stopni, jest trochę chmurek, nie czuć silnego wiatru. Trasa według planu wydała mi się skomplikowana i pokręcona. Obstawiam swój wynik na pomiędzy 3:30 a 4:00. Trudno dokładnie oszacować, bo z jednej strony wiosną i w lipcu biegałem regularnie po około 200 km, w sierpniu zaś jedynie 80 km biegu i 341 km wiosłowania na SUP. Jak to wpłynie na możliwości biegowe? Nie wiem.

Poleciał hymn i zaraz po nim sygnał do startu. Włączyłem Garmina po jakichś 2 minutach, gdy mijałem bramę startową. Będzie mi wskazywał czas netto (od przekroczenia bramy startowej) a nie brutto (od wystrzału startera). Powoli, powoli, wraz z innymi obok przechodzę w trucht. Jest kostka brukowa, tłumy obok bo ustawiłem się w strefie 3:30-4:00. Ciężko tu coś szybciej zacząć, choć pierwsze setki metrów prowadzą zbiegiem w dół. Przy wiwatach kibiców powoli wchodzimy w rytm. Tempo planowałem początkowo 6:00, po kilometrze-dwóch przyśpieszenie do 5:30, potem – jeśli będzie dobre samopoczucie – podkręcenie do 5:00-5:10. 

Pierwsze kilometry zweryfikowały założenia. Zacząłem biec dosyć szybko w tempie docelowym 5:10 a nawet poniżej 5:00. Czułem się w miarę dobrze, noga podawała. Wiem, że na pierwszych kilometrach to nie sztuka, że tłum niesie, że jest pozytywna euforia. Cóż jednak, skoro biegnie mi się dobrze, nie czuję zbytniego wysiłku oddechowego, to dlaczego się hamować? Było w tym wszystkim sporo szarpania tempa gdyż na pierwszych 10 kilometrach trasa obfitowała w zakręty, fragmenty z brukiem i podbiegi. Na tych ostatnich nie walczyłem z tempem lecz zwalniałem, nawet do 6:30 na kilometr. Doświadczenia podpowiadało mi ostrożność. Po długim podbiegu, który – jak koledzy potem wspominali - był na 9 kilometrze, pobiegliśmy w zacienione alejki parkowe. Tu już nie było tak kręto i pagórkowato. Cień, rozrzedzenie tłumu oraz miłe dla nóg łagodne zbiegi budowały fajną, maratońską atmosferę. Można było zagadać z biegnącym obok Litwinem, pożartować. Mijając dosyć gęsto ustawione stoliki z wodą pilnowałem, aby za każdym razem łyknąć trochę wody utraconej gwałtownie w hotelowej toalecie.

Trasa (organizator)

Na 14 kilometrze ciągle czułem się dobrze. Tempo 4:50-5:00 cały czas pasowało. Zjadłem żel, który zabrałem do kieszonki. Wybiegliśmy nad Wilję i biegliśmy, kilka kilometrów płaskim nabrzeżem rzeki. Czuć tu było i wiatr i słońce. Usłyszałem syreny, potem ujrzałem karetkę i ratowników pochylonych nad leżącym biegaczem. Cóż, zdarzają się takie sceny na ulicznych maratonach. Wbiegliśmy na most i zaraz za nim rozchodziły się trasy półmaratonu i maratonu. Uff…, ubyło ponad 2800 osób, bo tyle startowało w półmaratonie. Zostało około 1500 maratończyków. Trasa się przerzedziła, można było teraz bardziej optymalnie pokonywać zakręty. Niestety, do półmetka przez tłum i niemożność biegu najkrótszą ścieżką dorobiłem się 400 metrów ekstra. Tak wynikało z porównania odczytów mojego Garmina i tabliczek ustawionych przy trasie. Niedobrze, bo na mecie będzie to oznaczało 2 minuty czasu w plecy. 

Od czasu do czasu minąłem znajomych z naszego bialskiego klubu biegacza „Biała Biega”. Cześć z założenia biegła rekreacyjnie, część była mocniejsza ode mnie, lecz tego akurat dnia miała słabszą dyspozycję. Na agrafkach widziałem biegnących z naprzeciwka a wyprzedzających mnie: Kasię Pajdosz i Dawida Skraburskiego. Oni, oraz Rafał Pajdosz, który odsadził mnie na tyle, że nawet go nie widziałem, będą nas mecie przede mną. 


Na 28 kilometrze dogoniłem w końcu zająców biegnących na czas 3:30. Trochę już czułem zmęczenie, ale jeszcze nie było źle. Cały czas trzymałem tempo 4:45-5:00 na płaskim. Chwilę schowałem się za grupą, ale nie odpoczywałem zbyt długo. Korciło, aby wyprzedzić i zrobić zapas. Kto wie, czy na samej końcówce nie będzie znowu morderczych podbiegów, a zające nawet na nich nie zwolnią tempa. Wyprzedziłem ich biegnąc znowu długą, prostą ulicą nad rzeką. Mijały kolejne kilometry. Po trzydziestym czułem już wyraźny dyskomfort. Wcześniej zjadłem pół banana, potem jeszcze jeden żel, tym razem ze stolika organizatora. Regularnie popijałem wodę. Nogi zrobiły się cięższe, jakby mozolniej mieliły kilometry. Ból przy dużym palcu u prawej stopy oznaczał, że pękł odcisk. Nie bolało długo, byłem już przyzwyczajony. Pewnie na mecie jak zwykle będę miał zafarbowaną na czerwono skarpetkę.

Ostatnie 5 kilometrów – jest ciężko. Wróciliśmy w okolice starego miasta, znowu te cholerne podbiegi, zakrętasy i kostka. Wydaje mi się że zwolniłem, ale mozolnie trzymam tempo 5:00-5:10. Zające na 3:30 doganiają mnie i na podbiegu na 40 kilometrze uciekają troszeczkę do przodu. Niedużo, może 100, może 200 metrów. Widzę ich, ale dogonić nie mam siły. Wodą już się tylko polewam dla schłodzenia; wiem, że pić nie ma sensu. Wbiegamy przez mostek na Zarzecze. Wrzawa kibiców narasta, wiem, że jesteśmy niedaleko finiszu. Zostały ostatnie dwa, potem jeden kilometr. Są drzewa, jest park, czyli już tuż, tuż. Poprawiam pasek z numerem startowym przesuwając go na przód. Trzeba jakoś wyglądać jak się na tą upragnioną metę wpadnie. W końcu jest. Zbieram siły na ostatni zryw, podnoszę ręce w górę w geście siły i zwycięstwa. Na twarzy rozkwita banan. Nastolatki z obsługi biegu zawieszają mi medal, dają wodę. Zegar na mecie pokazywał 3:30 z haczykiem, zaś mój Garmin 3:28, i to przy pokonanym dystansie 42 km i 640 metrów. A zatem będzie brutto powyżej 3:30 a netto 3:28. 

Naszych przy mecie nie widzę. Obolały, z odciskami na stopach idę po depozyt, potem pamiątkowe zdjęcie na ściance i na loda za 3,50 euro. Zanim jeszcze wrócę do hotelu pójdę na Zarzecze, pod bar przy moście na Wilejce, tam, gdzie nad wodą zawieszona jest ławeczka i gdzie wczoraj brodziłem po łydki w chłodnej wodzie. Idę tam znowu, tym razem bezwstydnie rozbieram do spodenek i ładuję do rzeczki cały. Jest przejrzysta, rosną w niej roślinki, nie śmierdzi. Wiem, że chłodna woda znakomicie przyśpiesza regenerację po ciężkim biegu. Myję się nie zważając na nic a tymczasem przechodnie robią zdjęcia. Znać, że widok kogoś klęczącego we wrześniu w środku Wilejki, w wodzie po pas, w samych spodenkach, nie jest tu popularny. Trudno, nikt mnie tu nie zna, nie będą mieli okazji wytykać palcami. 


Wynik końcowy to 3:30:35,6 brutto, 3:28:32,4 netto. Zważywszy, że dołożyłem sobie około 400 metrów ekstra, nie jest źle. Miejsce 267 na 1560, którzy ukończyli (były ponadto 54 DNF-y). Kategorii wiekowych nie wyodrębniono. Z naszej grupy bialskiej przybiegłem czwarty. Najlepiej trasę zrobili Pajdoszowie: Rafał nabiegał 3:08 i był 5 wśród Polaków (78 miejsce OPEN). Jego żona Kasia z wynikiem 3:26 była pierwszą Polką i 8 kobietą na mecie. Ładnie pobiegł też Dawid Skraburski – 3:15 i miejsce 118 na 1560. Podium wileńskiego maratonu zdominowali biegacze krajowi. Widać nie ma tu zwyczaju zapraszania murzyńskich mistrzów. Może nagrody za zwycięstwo są symboliczne i nie opłaca się startować komercyjnie? Nie sprawdzałem. W każdym razie pierwszych ośmiu najlepszych to Litwini. Wygrał Lukas Tarasevicius z czasem 2:28. Wśród kobiet triumfowała jego rodaczka Modesta Buzeryte. Nabiegała 2:55.

Jaki był maraton w mieście obcym, a jednocześnie tak Polakom bliskim? Ciekawy, dobrze zorganizowany, z mocno pokręconą trasą. Na pierwszych 10 kilometrach trasa jest trudniejsza, z licznymi zakrętami, brukiem i podbiegami. Garmin pokazał mi 231 metrów podbiegów, a to jak sprawdzał Rafał znacznie więcej, niż w uchodzącym za trudny Maratonie Lubelskim. Nie jest to trasa na ambitną życiówkę, ale na fajny, bliski wyjazd zagraniczny opcja godna polecenia. Rekomendację wzmacniają turystyczne walory miasta.

Ostra Brama (przed wojną)

Brak komentarzy: