środa, 23 października 2024

75 km SUP-em non-stop

W 2023 roku przepłynąłem rzeczkę Krznę na Południowym Podlasiu w dwóch etapach (34+35 km) o czym i tu pisałem. 30 kwietnia 2024 udało się zrobić całość za jeden raz co było jednym z moich celów-wyzwań. Wyszło 75 km w 13h i 21 minut. Płynąłem od wioski Jelnica (Krzna Północna 5 km na zachód od Międzyrzeca Podlaskiego) przez Międzyrzec i Białą Podlaską do Nepli, gdzie Krzna wpada do Bugu. 



Wrażenia z wyprawy opublikował szacowny polski miesięcznik krajoznawczo-turystyczny „Poznaj Swój Kraj” (numer 702 - 12/2023). Kto chętny – zapraszam do poczytania. Niestety, czasopismo można kupić jedynie wysyłkowo bądź przez prenumeratę. Podobno koszty pobierane przez Empik są na tyle wysokie, że wydawca zrezygnował z tej formy dystrybucji. Smutne. Dobrze, aby miesięcznik, z tak długą historią, propagujący piękno rodzimego kraju; jego przyrodę i zabytki trwał i docierał do jak najszerszych kręgów.




poniedziałek, 30 września 2024

All SUP Race – po raz pierwszy na Wiśle

    Zakończenie wakacji to czas, gdy w wielu miejscach kuszą różne atrakcje. Czasem trudno zdecydować się, co wybrać, zwłaszcza gdy pogoda piękna. Na ostatni weekend przed rozpoczęciem szkoły postanowiłem pojechać na festiwal archeologiczny ARTE-fakty do Pruszkowa, który odbywał się w sobotę a w niedzielę na spływ Wisłą All SUP Race organizowany przez SUP Academy z Warszawy i MIAMI WARS. Impreza – o dziwo darmowa - miała mieć głównie charakter towarzyski. Cel: integracja warszawskiego środowiska supowiczów. Kto jednak chciał się pościgać, zamiast do grupy chill (chillout) mógł się zapisać do grupy RACE. Mam żyłkę do ścigania więc zapisałem się na RACE.


Trasa niezbyt długa i niezbyt krótka lecz w sam raz – około 11 km. Limit startujących: 100 osób. Na start na Plażę Romantyczną (Wawer) dojechałem autobusem 146, sporo przed czasem. Po drodze zahaczyłem niezdrowego Maca. Na miejscu o dziwo – tłumy! Nie tylko supowiczów, ale i wszelkich innych miłośników wypoczynku nad wodą. Ba, byli tacy, co się w Wiśle kąpali! Ja bym jednak nie wlazł. W biurze zawodów przepisałem się z grupy RACE na Chill. Miałem ze sobą różne bambetle, w tym 2 książki, które kupiłem w księgarni, ciężki power-bank, lampkę oliwną kupioną u „Rzymian”. Jak tu się ścigać z tobołami? Poza tym cóż – obiektywnie pisząc, znając swojego SUPa, swoje możliwości i pomny doświadczeń z maratonu w Kołobrzegu byłem świadomy, że nie miałem dużych szans w wyścigu.  Ostatecznie moje bambetle zabrała przemiła, nowo poznana dziewczyna (hematolog), która stanowiła support innej dziewczyny, ale trasy już nie zmieniałem. Popłynę sobie dla funu.


Schodzimy do startu. Zejście z wysokiej skarpy jest strome, schodkowe, ale dno kamienisto muliste. Trzeba uważać, aby taszcząc SUPa na dół nie skręcić stopy. Wyszło słońce i jest naprawdę ciepło i słonecznie. Zdejmuję long sleeva i płynę na górze w samej kamizelce. Tu wyjątkowo może być asekuracyjna a nie ratunkowa. Wedle regulaminu – musi być założona. Ma być też zapięty leash. Pomagam Mariance z SUP-em, wchodzimy na wodę. Przypięcie leasha i organizator daje sygnał, że można ruszać. Wygląda to dużo bardziej chaotycznie niż w biegach, ale płyniemy. Około 85 osób, kolejne kilkanaście wybrało ściganie i wystartują kilkanaście minut po nas.


Jak się płynie? Na początku tłumnie i radośnie. Ludzie gadają o tym i o tamtym. Większość wiosłuje na stojąco, część na siedząco. Niektórzy się przebrali. Słońce świeci, wiatr od frontu tak 10-12 km/h, ani nie słaby, ani nie silny. Wywołuje umiarkowane fale na rzece. Pomyślałem, że te 100 SUP-ów na Wiśle, fajnie musi wyglądać z mostu. Dopiero po kilkuset metrach przypomniałem sobie o Ambicie, dlatego długość zmierzonej trasy jest u mnie skrócona. Oglądam się, to kogoś zagadnę, robię zdjęcia, nagrywam filmy. Fajnie jest. Tak upływa pierwsze 3 km. Raz mało nie wpadłem bo tylko co minąłem duży konar, wystający z dna. Jednak Wisła i tu jest płytka, trzeba uważać na zatopione drzewa.


Gdy już z wszystkimi pogadałem, nakręciłem filmy i zrobiłem zdjęcia, zaczęło mi się nudzić. Włączyłem szybszy bieg i szybszą kadencję ćwicząc przy okazji technikę wiosłowania. Tym sposobem wysunąłem się na czoło chilloutowców, wkrótce jednak wyprzedził mnie zwycięzca opcji RACE – Józef Truszowski. Za nim jeszcze kolega z maratonu w Kołobrzegu oraz czwórka wiosłująca razem na dużym wieloosobowym SUPie – tzw. Dragon SUP. Cała rodzina, od małego na dziobie, po ojca na rufie. Muszę przyznać, że mieli tempo i mieli szybkość. Wraz z upływającymi kilometrami stawka się rozciągnęła. W II połowie trasy wiatr prawie zupełnie ustał. Zakłócenia powodowały jedynie łodzie motorowe, sporadycznie nas mijające. Ustawiałem się wtedy dziobem do fali, lub siadałem. Minęliśmy jeden most (Siekierkowski), w oddali majaczył już drugi (Łazienkowski). Za nim, na Czerniakowie, po lewej stronie stała barka i była meta. Na ostatnich 100 metrach ścigałem się jeszcze z kimś, ale przegrałem. Gdy wszyscy dopłynęli wybrali się na integrację do knajpy. Chciałem zostać ale nie mogłem, gdyż za 1,5 godziny miałem pociąg do Białej. Pluję sobie w brodę, że jednak mogłem bo Warszawa po raz kolejny nie chciała mnie wypuścić z objęć. Pociąg spóźnił się 45’. Szkoda.


Było fajnie. Chętnie wezmę udział za rok. Dzięki SUP Academy i MIAMI WARS.

czwartek, 22 sierpnia 2024

Parsęta River Trophy – pierwszy SUP maraton


Można pływać wypoczynkowo, można podejmować turystyczne, długodystansowe wyprawy, można też pojechać na zawody. Mając tak bogatą przeszłość zawodniczą w amatorskim sporcie biegowym jak moja byłoby dziwne, gdybym się nie pokusił na jakieś zawody w SUP. Wybór padł na maraton w Kołobrzegu. Daleko od Białej Podlaskiej, lecz dystans słuszny (43 km), rzeka którą nigdy nie płynąłem. Miała to być pierwsza edycja. Zapisałem się, opłaciłem. Proponowano mi przyjazd kilka dni wcześniej na główną imprezę: Planet Baltic SUP Race – międzynarodowe zawody w SUP-owych wyścigach na Morzu Bałtyckim. Nie zdecydowałem się z kilku powodów. Krótkie dystanse, na morzu nie mam żadnego doświadczenia i nie mam wystarczająco dobrego sprzętu. Wystarczy mi Parsęta RT. Wyścig miał być w poniedziałek. W niedzielę dojechałem pociągiem do Kołobrzegu taszcząc ze sobą SUP-a i namiot 2-osobowy z osprzętem. Nie nudziłem się po drodze gdyż akurat przeczytałem najnowszą książkę o pływaniu na SUP (Monika Bronicka – Deska SUP Wiosłuj na stojąco! - recenzja TUTAJ). Po drodze zastanawiałem się, jakim olejkiem się smarować i jak się ubrać, aby się nie spalić. Wszak lato tegoroczne takie upalne. Dojeżdżam do Kołobrzegu a tu zimno, deszcz i wieje. Masz ci los. Wykupiłem 2 doby na kampingu Baltic. 60 zł za dobę za osobę z namiotem. Pełno tam Niemców, puszczają głośno swój Teutonic Rock bądź EBM. Taki klimat, w sumie OK. Jeszcze wieczorem przeszedłem się do organizatora, popytać o szczegóły jutrzejszego startu. Po drodze zwiedziłem Kołobrzeg, dawna nazwa: Kolberg – jak nasz etnograf - Oskar Kolberg. Miasteczko dużo mniejsze, niż się spodziewałem, w sezonie wybitnie turystyczne, w czasie tragedii II wojny światowej zniszczone w ponad 90%. W porcie można pooglądać jednostki pływające w tym stare jachty. Obserwacja takielunku może być ciekawa zwłaszcza dla takich jak ja, którzy budują modele żaglowców.

Dzień startu

Poniedziałek, 9 rano. Przy Marine w Kołobrzegu powoli schodzą się ludzie. Jest nas mało, 20-30 osób. Oprócz Polaków są Czesi i jeden Litwin. To pierwsza edycja, ale i tak spodziewałem się liczniejszego grona. Mają z nami płynąć też kajakarze, oczywiście klasyfikowani osobno. Część osób jeszcze się waha, czy płynąć maraton 43 km czy może półmaraton (26 km). Znaczna cześć to zawodnicy z zakończonych wczoraj Planet Baltic, zmordowani po sprintach na Bałtyku. Ostatecznie na długi dystans decyduje się mniejszość. SUP-owiczów siedmiu, w tym część na sztywnych deskach; plus kilku kajakarzy, którzy już czekają w punkcie startu w Karlinie. Jest wśród nich utytułowany Piotr Rosada, uczestnik i zdobywca miejsc na podium w licznych maratonach i ultramaratonach kajakowych, w Polsce i za granicą. Deski pompujemy już w Kołobrzegu i pakujemy na przyczepkę. Czas dojazdu wykorzystuję aby podpytać organizatora o Parsętę. Okazuje się, że rzeka jest w większości nieuregulowana, a zatem kręta. W 75% płynie przez las, dużo w niej zatopionych konarów. Organizator jeszcze niedawno pływał z piłą i ciął bale w wodzie, aby udrożnić trasę. Woda niezbyt przejrzysta. Pierwotnie miała być jedna przenoska: w Pyszce jest uskok wodny i odwój – niebezpieczne miejsce. 11 lat temu utopiła się tam dziewczyna ze spływu kajakowego.  Teraz jednak organizator oświadczył, że możemy płynąć. O dziwo, w tak upalne i suche lato w ostatnim czasie w Parsęcie przybyło 20-30 cm wody. Gdy patrzę na rzekę – rzeczywiście: żadnych szuwarów, żadnych płycizn. Rzeka może nie wezbrana, ale taka zupełnie normalna. Jakże inaczej wygląda Parsęta od naszej płytkiej i zarośniętej Krzny w Białej Podlaskiej, o Zielawie nawet nie wspominając.

 

Karlino - przed startem

Płyniemy

SUP-y napompowane czekają na trawie na brzegu. Na siebie zakładam plecak biegowy z dwoma softflaskami, w zapasie w torbie przypiętej w bagażniku jeszcze 1,5 litra wody, która się nie przyda. Musimy nosić niewygodne, krótkie koszulki zawodnicze, takie jak w rajdach przygodowych, które zakładamy na plecak. Podpowiem tu dla organizatora, że lepsze byłyby laminowane lub gumowe numery startowe przypinane na rozciągliwym pasku, jak w triathlonie. Pamiątkowe zdjęcie całej grupy i chwilę później pada sygnał do startu. Nigdzie nie śpieszę bo wiem, że będę tu walczył o ukończenie w limicie 6,5 godziny a nie o podium. Odpływam z miejsca startu ostatni przypominając Piotrowi, że 3 lata temu przeze mnie czekał 3h na dekorację po 100km maratonie kajakowym na rzece Wieprz [LINK do relacji]. Wtedy płynąłem turystycznym „Wigraszkiem” i dopłynąłem ostatni, długo po wszystkich innych. Ale ukończyłem w limicie. Coś czuję, że tu będzie podobnie.

Zanim zdążyłem dobrze przyłożyć się do wiosła, już przygoda. 50 metrów od startu żyłka przewieszona w poprzek rzeki. Zawodnicy schylają się pod nią i płyną dalej. Gdy płynę ja z krzaków na brzegu odzywa się wędkarz: - A odczepiłby mnie pan tego woblerka? A huk, i tak jestem ostatni, minuta czy dwie mnie nie zbawi. Zawracam, i odczepiam „tego woblerka”. Wędkarz dziękuje i żali się, że ci przede mną nie chcieli pomóc. Tłumaczę mu, że to wyścig i to dlatego; w innym przypadku na pewno by pomogli. Nas SUP-erów wędkarze za bardzo nie lubią bo potrafimy niechcący wpłynąć w żyłki lub spłoszyć ryby, dobrze choć tu dołożyć cegiełkę na rzecz pojednania.

 


Na pierwszych kilometrach płynę sam i jestem ostatni. Jest słonecznie, przyjemnie chłodno tylko wieje od frontu silny, północny wiatr. Podziwiam rzekę rzeczywiście krętą, upstrzoną konarami; w głębi lasu widać skarpy. Są dwa mosty w tym jeden po kolejce wąskotorowej, do tego na lewym brzegu dwa grodziska wczesnośredniowieczne. Zwierząt nie widzę żadnych, ale nie ma w tym nic dziwnego skoro płynę ostatni. Ci przede mną wypłoszyli co ciekawsze okazy. Nikt się w rzece nie kąpie, wędkarze są, ale nieliczni. Staram się mijać ich przy przeciwległym brzegu. Generalnie wrażenia wizualne są pozytywne. Popijam regularnie, co 10 kilometrów wciągam żel lub Dextro. Mam na ręku Suunto Ambit z GPS-em ale bez paska pomiaru tętna. Coś sobie ubzdurałem, że aby zmieścić się w limicie muszę płynąć tempem 6:30 na kilometr. Tymczasem macham, macham - a na zegarku wychodzi 8-9 minut na kilometr. Słabizna. No nie zdążę - zaraz od tyłu dogoni mnie motorówka organizatora, która ma łapać zakały nie rokujące na ukończenie w limicie. To niepokoi, do tego ten wściekły wiatr. W takim wypadku szybko włączam sprawdzoną metodę: siadam po turecku i niczym Indianin wiosłuję na siedząco. Wiem, że tak płynę szybciej bo mam wyższą kadencję, wiatr mnie tak nie hamuje i nie targa SUP-em. Wychodzi tempo około 7-7:30 na kilometr.

 

Jedyna osoba, którą (na chwilę) dogoniłem

Około 7 kilometra w oddali przed sobą w końcu kogoś dostrzegam. Przedostatnim zawodnikiem jest Asia, która płynie na dmuchanym Starboardzie. Zbliżam się do niej bardzo, bardzo wolno, pomimo, że wiosłem macham raźno. Tak mi się przynajmniej wydaje. Uskok wodny w Pyszce, który jest bodaj na 13 kilometrze, przepływam spokojnie. Na brzegu stoi ratownik od organizatora, tak na wszelki (tfu, tfu) wypadek. Na 17 kilometrze, w końcu dogoniłem Asię. Chwila rozmowy i Asia uświadamia mi, że mamy spory zapas limitu i nie mamy się czego obawiać. Zachodzę w głowę, jak ja sobie ten czas przeliczyłem. To wstaję i przez kilka kolejnych kilometrów płynę na stojąco. Oczywiście Asia wtedy odpływa mi do przodu, ale przynajmniej już się nie boję, że nie zdążę.

Gdzieś w połowie drogi, gdy jeszcze płynę obok Asi, trafia się atrakcja: tarasujący rzekę świerk przerzucony od brzegu, do brzegu. A kilka dni temu trasa była sprawdzana i zawałek nie było. Obok świerku zacumowana czerwona motorówka ratowników. Mówią, że opcje są dwie: albo przerzucić SUP-a przez konar na rzece, albo obnieść brzegiem. Wybieram opcję brzegową. Żegnając się ratownicy uspokajają, że nas limit już nie obowiązuje. Mamy spokojnie i bezpiecznie płynąć do Kołobrzegu. 

 



Na drugiej połowie trasy, gdy wiosłuję stojąc, Asia znika mi z przodu. To, oraz wkurzający frontalny wiatr, dokuczliwy zwłaszcza od Rościęcina (33 kilometr), gdy zalesiony brzeg stopniowo ustępuje polom i łąkom, sprawia, że wracam do pozycji siedzącej. Mogę dopłynąć ostatni ale nie chcę, aby tam na mnie na mecie czekali zbyt długo.

Ostatnie 10 kilometrów – końcówka. Tu już czuć Kołobrzegiem. Najpierw duży, nowy most na drodze ekspresowej nr 6, na 38 kilometrze już widać miasto: dźwigi i wieżę kościoła - chyba tego, w którym wczoraj byłem na mszy. Znowu dostrzegam w oddali Asię. Wpływamy w miasto i oglądamy je z koryta Parsęty. Mosty, fontanny w wodzie i bulwar przed Mariną Solną, po którym spacerują wczasowicze. W końcu jest: Most Portowy, przy kołobrzeskiej Marinie – to tu jest meta. Kilka osób wiwatuje, udziela mi się, zaczynam wiwatować i ja. Z tego wszystkiego zapominam, że jeszcze trzeba przepłynąć metę, którą stanowią dwie żółte bojki ustawione na środku rzeki, pod mostem. W ostatniej chwili zmieniam kurs, przepływam i JEST. Pierwszy SUP-maraton ukończony. Pierwszy dla mnie i też pierwszy dla organizatora.


Zakończenie

Przypłynąłem oczywiście ostatni. Czas 5 godzin i 38 minut był rzeczywiście odległy od limitu. Sędzia i organizator okazał się liberalny w stosunku do mojej, nie do końca poprawnej techniki płynięcia. Bogiem a prawdą nie był to SUP – Stand Up Paddling a raczej SDP – Sit Down Paddling. Wkrótce obok Mariny rozpoczęło się zakończenie. Dostaliśmy małe dyplomy z metalową przypinką, wypisanym czasem i miejscem w kategorii. Choć na 7 osób na długim dystansie byłem ostatni to mam wypisane 3 OPEN. Jak do tego doszło? W przeciwieństwie do Zenka - wiem. Otóż na tych 7 SUP-erów oddzielnie sklasyfikowano SUP-y sztywne (hard) – 3 osoby, oddzielnie dziewczynę (Asię) na SUP-ie dmuchanym i oddzielnie mężczyzn na SUP-ach dmuchanych – 3 osoby. Po ceremonii zakończenia był w altanie grill, zupa, piwko dla chętnych i rozmowy o sprzęcie, o planach na przyszłe wyjazdy. Za długo tam nie zabawiłem, bo chciałem pójść na pobliską plażę i spróbować po raz pierwszy popływać SUP-em po morzu. Ostatecznie zrezygnowałem bo wiało, było pochmurno i późno. Może i dobrze bo nie był to dobry dzień. Tego samego dnia żołnierz od nas z jednostki w Białej Podlaskiej będąc na szkoleniu na poligonie w Wicku poszedł sobie popływać w Bałtyku i utonął. Bądź łaskawy dla jego duszy, Panie.

Polecam Parsęta River Trophy. Fajna rzeka, dosyć dzika i ładna; dobry dojazd koleją, nocleg w wersji budżetowej nie zrujnuje portfela, można przy okazji zaliczyć morze i plażing. Dystans na tyle długi, że opłaca się przyjechać, nawet z Białej Podlaskiej. Limit wcale nie jest straszny. Jak ktoś nie lubi - nie koniecznie trzeba się ścigać. Można tak jak ja, po prostu przepłynąć trasę. Dokładnie tak, jak niektórzy zaliczają maratony biegowe. W tym roku było kameralnie, pewnie w kolejnych latach liczba uczestników będzie się zwiększać.

Pełne wyniki długiej trasy

wtorek, 20 sierpnia 2024

Monika Bronicka – DESKA SUP Wiosłuj na stojąco! - recenzja

    


    Wraz z szybkim rozwojem nowej formy rekreacji i sportu, jaką jest wiosłowanie na desce na stojąco (SUP) pojawia się literatura przybliżająca tę aktywność. Najnowszą pozycją dostępną w Polsce jest „DESKA SUP Wiosłuj na stojąco! Wzmocnij ciało, uwolnij umysł, bądź bliżej natury” wydana przez wydawnictwo Pascal z Bielska Białej. Książkę zamówiłem w przedsprzedaży, po cenie promocyjnej. Jej obecna cena okładkowa to 79,99 zł. Nie jest to mało, ale biorąc pod uwagę jakość wydania, autora oraz niewielką liczbę tytułów o podobnej tematyce – nie jest też dużo. Oto wrażenia z lektury.

Autorką jest Monika Bronicka, reprezentantka Polski na Igrzyskach Olimpijskich w żeglarstwie w 2000 i 2004 roku. Jak sama pisze ze sportami wodnymi zaznajamiała się od dziecka i po dojściu na szczyty w sporcie żeglarskim przerzuciła się na SUP-y. Była w tym nowa, ale że wiedzę o wodzie, o psychologii i fizjologii sportu miała już w małym paluszku to poszło jej łatwiej niż typowej debiutantce. Wkrótce trzy razy została mistrzynią Polski w SUP-ie (2020, 2021, 2022). Obecnie prowadzi SUP-owe szkolenia i zajmuje się rodziną. Kompetencje autorki są mocną stroną recenzowanej książki.

Książka dosyć ciężka; wydana na białym papierze, bogata w kolorowe zdjęcia i grafiki. Autorka zaczyna od krótkiej historii SUP-owania powołując się na internetowe, anglojęzyczne źródło. Podaje zalety wiosłowania na stojąco a następnie – już obszerniej – opisuje budowę deski, jej typy, elementy składowe zestawu, uzupełniające wyposażenie. Wyjaśnia słownictwo, co czyni książkę przystępną dla osób nowych (fin, pivot, fiberglass, hydrofoil, rocker, itp.). W tabelce klarownie porównuje deski pneumatyczne i deski sztywne oraz pianki neoprenowe i suche sztormiaki. Pomocna jest też tabelka przeliczająca cale na centymetry. 

Kolejnym ważnym elementem książki jest cześć poświęcona technice: stawanie na SUP-ie, wiosłowanie, wchodzenie na pokład, gdy z niego spadniemy. Fajnym i ciekawym fragmentem książki, rzadko poruszanym na SUP-owych forach w przeciwieństwie do porad sprzętowych, jest scenariusz zajęć na desce. Jak kogoś uczyć pływania, jakie ciekawe zabawy można wprowadzić (SUP waterpolo, joga na SUP-ie, bieganie po deskach). Widać, że autorka wykorzystała tu własne doświadczenie szkoleniowe.

Kolejnym elementem jest sprawa SUP-owych kontuzji – na szczęście rzadkich - oraz aspekty prawne: gdzie możemy pływać a gdzie nie, gdzie możemy chodzić brzegiem. Kto ma pierwszeństwo na wodzie: żaglówka, motorówka, czy my. Autorka przytacza cytaty z aktów prawnych i jest to wartościowa część lektury.

Przedostatni rozdział – Jak stać się mistrzem SUP-a to porady dla tych, którzy chcą rywalizować w raczkujących u nas dopiero, zawodach sportowych. Ostatni rozdział – SUP-owe rozmowy – to wywiady z ludźmi, którzy na deskach pływają. Od amatorów, przez ludzi wykorzystujących SUP-y do ratownictwa, po zawodników i trenerów sportowych.

Książka liczy 270 stron liczbowanych. Niby sporo, ale tak naprawdę mało bo sporo jest zdjęć i kolorowych grafik. Przeczytanie całej książki trwa krócej, niż podróż pociągiem z Białej Podlaskiej do Kołobrzegu, z przesiadką w Warszawie i w Pile, na SUP-owy maraton Parsęta River Trophy (43 km). [LINK do relacji].

Lektura ma szereg zalet i ogólnie jest dobrą, wartościową pozycją dla tych, którzy chcieliby wykorzystać SUP-y do rekreacji nad jeziorem, jak i dla tych, którzy mają zacięcie do rywalizacji. Autorka położyła nacisk na elementy, które najlepiej zna: kwestie sprzętowe, technika i sport. Tematy inne: na przykład SUP joga (brak choćby kilku przykładowych figur) czy SUP-wyprawy (brak przykładowych, atrakcyjnych tras) są tu potraktowane marginalnie. 

Monice Bronickiej gratuluję wydanej książki a zainteresowanym polecam. Sam pływam już na desce od 3 lat, przewiosłowałem na niej setki kilometrów, śledzę internetowe fora i myślałem, że sporo wiem. A jednak dużo się dowiedziałem.

niedziela, 26 maja 2024

Czas pomyśleć o POLEXICIE

….albo o powrocie do współpracy europejskiej na polu wyłącznie gospodarczym. W mojej ocenie współczesny Zachód jest od strony rządowej i biznesowej w dużym stopniu tworem imperialnym i marksistowskim kulturowo: krok po kroku pieniędzmi i szantażem odbiera suwerenność niepodległym państwom, zwalcza tradycyjną religię europejską, zezwala na jawny satanizm w przestrzeni publicznej, promuje homoseksualne obrzydliwości jednocześnie prześladując tych, którzy zacytują treść Pisma Świętego na ich temat; narzuca zgodę na kolonizację przez barbarzyńców, fałszuje historię i popkulturę starając się wcisnąć do niej przedstawicieli grup wypadających najsłabiej w testach na inteligencję, co wygląda żenująco. Prozachodnie, wulgarne "nowe elity" nierzadko zachowują się jak bydło a media, choć piszą i mówią po polsku często polskie nie są. Do tego sieją propagandę, teraz szczególnie nachalną, po wybuchu wojny na Ukrainie. To tylko część powodów, dla których Polska powinna trzymać się z dala od tzw. „zachodnich wartości”. Tak, wiem że Zachód ma pieniądze, strefa Schengen jest fajna i że przez pierwsze kilka lat po wyjściu z UE będzie bolało finansowo, ale myślę, że i tak warto.

Akapit powyżej nie powinien być odbierany jako narzekanie i czarnowidztwo, gdyż dzieje się też dużo dobrego. Dzięki Bogu lewacki Zachód słabnie – demograficznie, gospodarczo, militarnie i politycznie. Świat zwyczajnie przestał się go bać. Krytycznie podchodzi do tzw. „wartości”, choćby tych w akapicie powyżej. Kraje niezachodnie różnych ras, religii i systemów politycznych krytyczne wobec zachodniego imperializmu rozwijają wzajemną współpracę. Coraz lepiej dzieje się też w środku: wraz z postępującą degeneracją słabną partie lewackie i pseudo-prawica natomiast rosną w siłę ugrupowania tożsamościowe. Dobrze by było, gdyby do tych dobrych wiadomości dodać też przejęcie władzy w Brukseli przez środowiska dążące do radykalnej przebudowy lub wprost do demontażu UE.

Będę o tym pamiętał w najbliższych wyborach do Parlamentu Europejskiego – tego samego, na którym wypisano srebrnymi zgłoskami imię i nazwisko włoskiego komunisty Altiero Spinellego - mam nadzieję, że wielu innych także.






środa, 6 marca 2024

RWD-8 PWS z „Małego Modelarza” (nr 9/83)




    Niedawno ukończyłem kolejny model kartonowy. Jego wybór nie był przypadkowy: w 2023 roku przypadała 100. rocznica założenia (dokładnie zarejestrowania w sądzie w Warszawie) spółki Podlaska Wytwórnia Samolotów (PWS) przez barona Rosenwertha i wspólników. W związku z tym, że pracuję w Białej Podlaskiej postanowiłem zbudować model samolotu z PWS-u. Najpopularniejszym samolotem tu produkowanym był RWD-8 – samolot nieuzbrojony, służący do szkolenia pilotów i zadań łącznikowych. Nie jest to konstrukcja własna gdyż cały projekt powstał w Doświadczalnych Warsztatach Lotniczych w Warszawie. Po wyprodukowaniu pierwszych egzemplarzy produkcję przeniesiono do Białej Podlaskiej, do upaństwowionej już fabryki. Tu, od 1934 roku prawie do wybuchu II wojny światowej wyprodukowano około 500 tych samolotów. Wersja PWS od wersji DWL różniła się drobnymi szczegółami: stopnie wchodzenia przeniesiono na lewą burtę, przegrodę pomiędzy kabinami można było wyjmować, itp.



Model kartonowy RWD-8 PWS opracował Krzysztof Dolny. Projektant ten specjalizował się w modelach samolotów starszych; ma na koncie także inne samoloty drewniane, w tym produkowanego w PWS w latach dwudziestych Poteza XXV. Wcześniej nic z projektów Krzysztofa Dolnego nie sklejałem i nie wiedziałem, na jakim poziomie jest spasowanie części. Drugim problemem mogła być łamliwość kartonu, który miał już równo 40 lat. RWD-8 z „Małego Modelarza” zdecydowanie zalicza się dziś do kategorii vintage.



Po ukończeniu modelu, dokładnie w przeddzień rocznicy utworzenia PWS (27 listopada 2023) mogę napisać, że model sklejało mi się dobrze. Nie jest zbyt czasochłonny, w końcu to tylko cieniutki kadłub z mało rozbudowanym wnętrzem kabiny oraz jeden, wielki płat na zastrzałach. Karton okazał się w dobrym stanie. Był w miarę jasny, jak na 40 lat. Elementy duże a mocno zaoblone czyli krawędzie natarcia skrzydeł oraz stateczników kształtowałem metodą na mokro co zapobiegło łamaniu kartonu. Części mówiąc bardzo ogólnie, pasowały do siebie. Nie ma tu jakichś większych „min”, a problemy, które miałem, opiszę poniżej. Najtrudniejsze elementy modelu to zamocowanie gotowego płata na zastrzałach nad kadłubem oraz przeciągnięcie linek. Jeśli to zrobimy – voilà! Jesteśmy w domu. Do zrobienia linek wykorzystałem elastyczną nitkę modelarską. Rysunki montażowe zamieszczone w wydawnictwie są niezbyt dokładne dlatego polecam sięgnięcie po dodatkowe materiały o RWD-8. Ja wykorzystałem zeszyt Typy Broni i Uzbrojenia nr 72, poświęcony dla tej konstrukcji (autor: Andrzej Glass). W numerze są rysunki i zdjęcia, które lepiej pokazują, jak porozciągane były linki sterujące, oraz jakie barwy nosił nasz samolot. Znajdziemy także informacje o samolocie z numerem „25”, który sklejamy. Służył on do szkolenia w Dęblinie.




Gdzie mogą pojawić się problemy?

1. Kadłub. Wręgi pod kabiną lotników są źle ponumerowane. Np. część 3b, a na samej części „a”. Itd. Tu trzeba je samodzielnie dopasować.


2. Kolejność montażu kabiny - myślę, że można trochę zmodyfikować, aby było wygodniej. Ja na przykład zanim wkleiłem podłogę to wcześniej wkleiłem część 10a Inaczej byłoby trudno. Potem wkleiłem fotele zawieszone na drutach, podłogę na końcu.


3. Części 5c i 6a – zwróć uwagę przed wycięciem części 5 i 6, bo potem można się pogubić, gdzie, którą przykleić. Na rysunkach montażowych tego nie ma, tylko obok części na kartonie.


TBiU nr 72

4. Centropłat. Tu, po pierwsze trzeba zwrócić uwagę, że biała sklejka cz. 14 jest skierowana do góry a nie jak to zwykle bywa, do dołu. Rozciągnięcie linek jest w „Małym Modelarzu” słabo zobrazowane, dlatego polecam tu skorzystanie z dodatkowych zdjęć i rysunków, choćby z TBiU. Dalej: kratownice trzymające centropłat na kadłubie mają nie do końca kąty proste. Trzeba zwrócić na to uwagę. Co innego pokazuje rysunek montażowy na s. 3 (właściwie), a co innego szablon (tu kąty proste). Ja nie do końca sprostałem zadaniu i w moim modelu widać w tym miejscu krzywizny.



5. Kolory. Z kolorowych rysunków z zeszytu TBiU dowiemy się, jak malować część druciane.  Sam wykorzystałem kolor „zieleń paproci”. Pasuje do koloru z wydawnictwa.


6. Rurka Pitota na prawym zastrzale. Tu oznaczenie na jednym z ramion zastrzały jest źle naniesione (na jednym wychodzi u góry, na drugim u dołu).

7. Stateczniki. Tu po pierwsze: ząbkowane sklejki można pominąć (usunąć). Po drugie: trzeba zwrócić uwagę, aby po ukształtowaniu statecznika poziomego, był on dostatecznie cienki. Ja to zaniedbałem i przez to, że na nim mocuje się statecznik pionowy, u dołu tego statecznika w miejscu z połączeniem z kadłubem pojawił się niepotrzebny próg o wysokości 1 mm. Trzeba zwrócić uwagę, aby dźwignie stateczników skierowane były we właściwym kierunku (pochylone do przodu).



8. Linki na statecznikach. Tu w wydawnictwie jest błąd. Na częściach stałych statecznika poziomego (cz. 17) znajdziemy czarne kropki, które sugerują, że tu właśnie należy wpuścić linki. Nieprawda, są one w połowie płata, co widać na rysunkach montażowych.


Koniec

To wszystko. Ogólnie model jest jak najbardziej sklejany, nawet dziś, po 40-stu latach. Brawa i podziękowania dla wydawnictwa (LOK Mazowsze) i Pana Krzysztofa Dolnego.

GALERIA