niedziela, 10 stycznia 2010

Pożegnanie starego roku i pierwsze starty w nowym


A.D. 2009 – Krótkie podsumowanie

Był to dla mnie od strony sportowej świetny rok. Większość zawodów kończyłem „z tarczą” wracając z poprawionym wynikiem i zadowalającym mnie miejscem. W wielu przypadkach nie było to zbyt trudne, bowiem w swojej amatorskiej zabawie w bieganie wyników wyśrubowanych nie miałem. Nie tak trudno było je poprawić. Największym sukcesem było wygranie „Ełckich Roztopów”, wysokie miejsce i dobry czas w Biegu Rzeźnika oraz supermaratonie Kalisia. Poprawiłem życiówki w półmaratonie, maratonie, orienterskiej setce; wypadłem nieźle na Dymnie i Nawigatorze; po raz pierwszy wystartowałem w biegu na 10 kilometrów. Oczywiście różami wszystko usłane nie było, trafiały się i łyżki dziegciu. Zejście z trasy na Skorpionie, nieudana próba złamania 3 godzin w maratonie, słabszy wynik na 10 kilometrów na Kabatach. Nie mam jednak co narzekać i nie narzekam; częściej doświadczyłem sukcesów niż porażek.

Może powinienem tutaj uchylić rąbka drugiej, nie tak pięknej strony medalu. Otóż znaczne podniesienie formy było możliwe dzięki znakomitym warunkom treningowym, jakie miałem w pierwszej połowie 2009 roku. Wtedy przez kilka miesięcy nie miałem pracy, mieszkałem w małej miejscowości, tuż przy stadionie z bieżnią. Mnóstwo czasu, warunki treningowe wymarzone, nic tylko ćwiczyć. Inni mieli szkołę, rodzinę, pracę. Gdzieś w tym całym zabieganiu musieli znaleźć czas na chwilę treningu. Ja miałem łatwiej - stąd znaczny progres.

Druga połowa roku była już trudniejsza. Przeprowadziłem się do Warszawy, podjąłem pracę. Czasu na trening i sił było już mniej, ale szczęśliwie zamieszkałem blisko Lasu Kabackiego – ponoć najlepszej miejscówki do biegowych treningów w stolicy. Jakoś tam trenowałem starając się utrzymać formę, ale morale miałem coraz słabsze. Jesienią byłem coraz bardziej przemęczony. Niechętnie trenowałem do supermaratonu a przygotowania do Nocnej Masakry czyniłem ostatkiem sił. W grudniu miałem już serdecznie dosyć. Jedyna dłuższa przerwa, jakiej doświadczyłem w ciągu roku to kilkudniowy wyjazd do Mołdawii. Potrzebowałem odpoczynku. Zaraz po Masakrze zarządziłem roztrenowanie i nie biegałem prawie wcale. Obecnie powoli wracam do treningowego reżimu, choć w styczniu nie planuję startować w niczym dużym. Zamiast tego mogę brać udział w mniejszych zawodach, których jest w okolicy sporo. W ostatnich dniach wystartowałem w dwóch przełajowych biegach na 10 kilometrów.

VII Zimowe Biegi Górskie (Warszawa Falenica, 2 stycznia 2010)

Był to pierwszy z cyklu sześciu biegów przełajowych na dystansie 3.333, 6.6666 i 10.000 metrów. Organizuje je UKS Biegaczek Bemowo oraz UKS Falenica Wawer w Falenicy, na obrzeżach Warszawy. Trasa najbardziej mnie interesującej wersji 10 kilometrowej to trzy pętle poprowadzone w lesie, po sporej wielkości wydmie, na terenie Mazowieckiego Parku Krajobrazowego. Wytyczona ścieżka wije się wśród drzew, obfituje w różne zbiegi i podbiegi. Na szczęście niezbyt strome. Przewyższenie na dystansie 10 kilometrów sięga 255 metrów.

Tak naprawdę miałem do Falenicy nie jechać. Cóż to za sens startować z zawodach podczas roztrenowania, nie będąc przygotowanym. Słaby wynik jest bardzo prawdopodobny chyba, że ktoś liczy na cuda. Ponadto bolała mnie trochę lewa stopa tuż pod kostką, po zewnętrznej stronie. Przeciążyłem ją lub najpewniej lekko skręciłem podczas jednego z wielu nocnych treningów. Pomimo wszystko postanowiłem wystartować na wiele nie licząc, w zasadzie bardziej treningowo – turystycznie niż wyścigowo. Trafił mi się wygodny transport z Ulą, mogłem sprawnie dojechać na miejsce i obejrzeć, jak wyglądają tamtejsze zawody.

Dojechaliśmy na miejsce stosunkowo wcześnie, wpłaciliśmy symboliczną (5 zł) opłatę startową, przebraliśmy. Tuż przed startem spotkaliśmy kilka znajomych osób. Bieg zapowiadał się świetnie, najbardziej z uwagi na pogodę i warunki. Mróz plus całkiem gruba pokrywa świeżego śniegu na ścieżkach stworzyły piękny, prawdziwie zimowy krajobraz. Wystartowaliśmy o jedenastej. Zacząłem spokojnie starając się sukcesywnie zwiększać tempo. Niby miałem podejść do startu na luzie, nie napinać się na wynik i tak dalej, ale po sygnale startera wszystko poszło w niepamięć. Skoro już tu jestem to trzeba powalczyć. W miarę możliwości oczywiście. Powoli wyprzedzałem kolejne osoby, zwłaszcza na zbiegach. Chyba nieco poprawiłem umiejętność szybkiego zbiegania, którą podpatrzyłem u Maćka na Rzeźniku. Przeskakiwanie na wyższe pozycje było jednak trudne z uwagi na nieudeptany śnieg poza ścieżką oraz konieczność slalomu pomiędzy ludźmi i drzewami. Gdzieś na pierwszej pętli wypatrzyłem znajomą mi z rajdów osobę. Był to Wojtek Łachut (twister), którego niedawno spotkałem na Nocnej Masakrze. Dosyć mocny zawodnik (razem z Krzyśkiem Dołęgowskim wygrał zeszłoroczny Kierat) w jaskrawej bluzie rzucał się w oczy. Obrałem go sobie za punkt odniesienia, postanowiłem dotrzymać tempa a jak się da to i wyprzedzić na końcówce. Tak sobie z Wojtkiem biegliśmy jeden za drugim, kilkakrotnie zmieniając kolejność. Najpierw Wojtek wyprzedzał mnie, potem ja jego i tak na zmianę. Żaden nie zdołał jednak uciec drugiemu na większą odległość. Biegłem średnim tempem na płaskim, bardzo wolno lecz zawsze biegiem pod górę i bardzo szybko w dół. Pilnowałem by się za wcześnie nie zajechać, co jakiś czas zerkałem na pulsometr, który dostałem niedawno w prezencie od Grzegorza Łuczko z Pk4.pl (Jeszcze raz bardzo dziękuję Grzesiek). Uważałem też na stopę, którą łatwo nadwerężyć na nierównym podłożu. Raz lekko mi się skręciła, na szczęście nic poważnego się nie stało.

Gdzieś chyba na ostatnim okrążeniu wyprzedziłem Wojtka mając w planie nie oddać prowadzenia. Tętno utrzymywałem w granicach 190 – 200 uderzeń, trzymałem ostatnie rezerwy na końcówkę, gdy trzeba będzie przyśpieszyć. Tam właśnie popełniłem decydujący błąd. Nie znając trasy zbiegałem z górki, za którą jak sądziłem będzie meta. Przycisnąłem, więc z całych sił przeczuwając, że i Wojtek biegnący tuż za mną zechce na końcówce przyśpieszyć. Błąd. Nie był to ostatni, lecz przedostatni pagórek. Wyczerpany dobiegłem do ostatniego podbiegu, mozolnie truchtając ostatkiem sił pod górę. Tętno skoczyło do 206 uderzeń, nieco zwolniłem. Wtedy właśnie mój główny rywal zaatakował i objął prowadzenie, którego nie oddał do mety. Przybiegłem z czasem 45:32, 4 sekundy po Wojtku. Zająłem 19 miejsce na 241 osób. Wygrał Tomasz Lipiec z czasem 38:26. Na mecie pogratulowałem Wojtkowi zwycięstwa, podziękowaliśmy sobie za świetną walkę i potruchtałem po aparat chcąc zrobić jeszcze kilka fotek [link do galerii. Niestety zdjęcia marnej jakości].

Podobały mi się zawody w Falenicy. Krótkie, ale w ładnej scenerii i blisko. Do tego tanie. Dobry trening przed poważniejszymi zawodami. Trochę boję się o stopy podczas tych karkołomnych zbiegów po nierównym podłożu, ale kto wie, może jeszcze tam przyjadę. Myślę, że warto.

[link do strony z wynikami]

Bieg Noworoczny Lasu Kabackiego (Warszawa Kabaty, 9 stycznia 2010)

Kolejna dziesiątka, którą pobiegłem tydzień po Falenicy. Organizuje ją Klub Biegacza Gymnasion, ten sam, który prowadzi także Grand Prix Warszawy. Miejscem zawodów jest znany mi dobrze z treningów rezerwat przyrody Las Kabacki im. Stefana Starzyńskiego położony na południowych obrzeżach Warszawy. Trasa prowadzi leśnymi, szerokimi alejkami, niewielkie podbiegi zdążają się sporadycznie. Nie jest to ulica, ale zwykle biega się wygodnie. Dystans oficjalnie liczy 10 kilometrów, przy szczegółowym pomiarze wychodzi nieco mniej (brakuje 79 metrów).

Do tego biegu podobnie jak w przypadku Falenicy nie przygotowałem się specjalnie. Dzień przed zamiast wypocząć zrobiłem normalny trening. Planowałem pobiec spokojnie, ale wystarczająco mocno, by potraktować start jak trening tempowy. Byłoby pewnie niezbyt ciężko gdyby nie gruba pokrywa świeżego śniegu, która w dniu zawodów pokryła trasę. Nikt jej nie zdążył usunąć ani udeptać. Ciężkie warunki i praktyczna niemożność pobicia życiówki sprawiły, że na starcie stanęło niecałe 160 osób.

Zapłaciłem 10 zł opłaty, wystartowaliśmy tuż po jedenastej. Śnieg sięgający ponad kostkę, w którym grzęzły nogi szybko zmusił startujących do biegu gęsiego, po choć trochę udeptanej ścieżce. Było wygodniej, ale i tak stosunkowo trudno. Nie było przyczepności, stopy zakopywały się, męczyły na nierównej nawierzchni. Zacząłem jak zwykle spokojnie potem stopniowo wyprzedzałem kolejne osoby. Był to trudny manewr, każdy przeskok trzeba było zrobić szybko gdyż bieg po głębszym śniegu, obok głównej ścieżki szybko męczył nogi. Wyprzedziłem w ten sposób kilka, może kilkanaście osób. Kontrolowałem tempo, pulsometr pokazywał około 200 uderzeń. W drugiej połowie biegu tempo utrzymywałem podobne, ale tętno powoli wzrastało. 208 – 212 uderzeń, meta była już coraz bliżej. Na przedostatnim zakręcie minąłem jeszcze jakiegoś słabnącego zawodnika, na ostatniej prostej jeszcze jednego. Tętno skoczyło chwilowo do 223 uderzeń. Łojej! Nie wiedziałem, że może sięgnąć tak wysoko. Wbiegłem na metę niezagrożony, nie walcząc z nikim na ostatnich metrach. Czas 48:33 - najgorszy, jaki dotychczas uzyskałem na dystansie 10 kilometrów. W takich warunkach to jednak nie dziwi. Zwycięzcy też zanotowali dużo gorsze rezultaty. Najlepszy Tomasz Lipiec przybiegł z czasem 39:27, następni mocni to w dużej części ród Celińskich i klub Byledobiec Anin (wśród pierwszych ośmiu było aż 3 Celińskich). Byłem 9 minut za czołówką, czyli standardowo. Zająłem 18 miejsce ogólnie i 5 w swojej kategorii wiekowej na 156 osób, które pokonały dystans. Za metą, na zdyszanych biegaczy czekała gorąca zupa i picie. Po zawodach w jednej z pobliskich szkół odbyło się oficjalne zakończenie i losowanie nagród. Szczęście zwykle mam, ale nie tym razem. A takie ładne kalendarze dla mężczyzn były..

[link do pełnych wyników]

p.s. Zdjęć z zawodów jeszcze nie znalazłem. To wklejone zrobiłem na nocnym treningu dzień przed. Niestety powiększanie zdjęć nie działa, podobnie jak w poprzednim wpisie. Nie ma co klikać. Coś mi się w bloggerze popsuło. Szkoda zawłaszcza przy mapie z Nocnej Masakry bo nie widać naniesionych wariantów. Dlatego wrzuciłem ją oddzielnie do albumu na Picasa. Po powiększeniu widać przebiegi [link].


11 komentarzy:

Tofalaria pisze...

Brawo za cały rok!
Ten nie będzie gorszy, trzymam kciuki za powodzenie planów, i tych bliższych i dalszych.
Dopiero dziś zauważyłam, jakie masz fajne filmiki na dole strony. Zwłaszcza spodobał mi się ten z gościem wyprzedzającym w poprzek boiska :D tylko czemu reszta nie ma map i kompasów?

Paweł Antoni Pakuła pisze...

Dzięki i wzajemnie!

Z tymi filmami to dziwna sprawa. Te które ja chciałem dodać są w rządku na samej górze. Te pozostałe na dole dodaje blogger sam od siebie. Taka niedoskonałość funkcji. Przykładowo tego filmu z gościem na boisku nie widziałem wcale.

Unknown pisze...

Pawle, jak to się dzieje, że możesz utrzymać tętno 200 na dystansie 10 km?! I HRmax 223 jest niesamowity. To kwestia jakiegoś genialnego treningu, grzyba, którego pijasz czy złych wskazań pulsometru?!

Paweł Antoni Pakuła pisze...

Olek, nie wiem. Też mi się te wartości wydawały podejrzanie wysokie ale nie znam się na pulsometrze, pierwszy raz go mam. Oczywiście jest używany ale dobry, Grzesiek nic nie wspominał że pulsometr przekłamuje. Napisałem tylko to, co widziałem na wyświetlaczu. I nie była to godzina ani data :)

Jutro znowu Falenica. Zobaczymy co tam pokaże.

Anonimowy pisze...

Twój odczyt HRmax może być zakłamany, bo się z kimś zgrałeś, albo jakieś zakłócenia. W każdym razie i tak jest to imponujące!!

Pzdr,
Janek

Paweł Antoni Pakuła pisze...

Być może Janek, też mi się nie chce wierzyć w takie wysokie tętno. Dziś była Falenica ale niestety bardzo się śpieszyłem i zapomniałem pulsometru. Jeszcze będę go testował na treningach. może po prostu coś tam trzeba dodatkowo ustawić a ja nie wiem? Sprawdzę i zapytam Grześka, jak mu on wskazywał.

Grzegorz Łuczko pisze...

Nie wiem jak u Was, ale u mnie podczas okresów, gdy nie trenuję regularnie (np. roztrenowanie, jak u Pawła), to dużo łatwiej mi osiągnąć wyższe tętno, niż np. teraz gdy jestem wytrenowany.

Raz tylko biegłem z tą Sigmą podczas półmaratonu, wskazania były ok.

Wydaję mi się, że to wysokie tętno u Pawła to mieszanka ogólnego wytrenowania i obecnego roztrenowania. Jakkolwiek dziwnie by to nie zabrzmiało ;) .

Paweł Antoni Pakuła pisze...

Postanowiłem dziś sprawdzić dokładnie jak to jest z pulsometrem i moim Tmax (tętno maksymalne). Książkę "Biegiem przez życie" zostawiłem w domu więc korzystałem z tego co napisał Skarżyński na stronie:

http://www.maratonczyk.pl/content/view/466/125/

według tego artykułu Tmax można w przybliżeniu obliczyć wg wzoru:

Tmax = 220 - wiek trenującego

u mnie (33 lata) wychodziło by więc ok. 187.

To tylko teoria więc zrobiłem test na Tmax. Jakie były u mnie wskazania?

Gdy założyłem pulsometr i spokojnie siedziałem przy biurku wskazywał tętno ok 50. Potem gdy wstałem i ubierałem się szykując do treningu wzrosło do 70. Potem ok 15 minut truchtałem, bez plecaka bardzo spokojnie. Tętno wahało się w okolicach 135. Następnie lekkie rozciąganie i zrobiłem test na Tmax który podał Skarżyński. Bieg na maksymalnych obrotach przez minutę, potem minuta truchtu, znowu bieg, potem znowu trucht i po raz trzeci bieg, najszybciej jak się da, również przez minutę. Gdy kończyłem trzeci odcinek szybki pulsometr wskazywał najwyższą wartość 192. Potem gdy spokojnie kontynuowałem bieg tętno wynosiło około 140.

Wygląda więc na to, że pulsometr dziś dobrze wskazywał. Moje Tmax to około 192. Skąd więc te wartości powyżej 200 na zawodach w Falenicy i na Kabatach? Nie mam zielonego pojęcia. Może rzeczywiście na roztrenowaniu trochę dziwne wyniki wychodzą, może pasek za luźno zapiąłem, może na dłuższym dystansie i szybkim biegu wychodzą inne wyniki. Po prostu nie wiem.

Anonimowy pisze...

A nie było nikogo z pulsometrem w pobliżu? PC-15 (też mam taki) nie ma kodowania sygnału i może go coś zakłócać - np. inny pulsometr u biegacza obok. Mi kiedyś na starcie maratonu rowerowego pokazał 200coś.

Janek

Anonimowy pisze...

Oczywiście pytam o te boiegi na Kabatach i w Falenicy - tam jednak jest trochę zawodników i może się z kimś zgrałeś/zakłociłeś.

Paweł Antoni Pakuła pisze...

Myślę, Janek, że to możliwe. Na zawodach było sporo osób z pulsometrami dookoła. Ale pod koniec biegu np. na Kabatach nie było już tak gęsto. Kolumna startujących bardzo się rozciągnęła, biegłem w odległości kilku lub kilkunastu metrów od innych osób. A pomimo tego wskazania nadal były wysokie.

Muszę wziąć pulsometr na samotny trening tempowy na 10 km. Wtedy na pewno nie będzie nikogo z pulsometrem w okolicy. zobaczę co wtedy pokaże.