poniedziałek, 1 stycznia 2024

Wandea – recenzja


    Film „Wandea: Zwycięstwo albo śmierć” obejrzałem w Sylwestra Roku Pańskiego 2023. Opowiada o wydarzeniach dziejących się w departamencie Wandea, w zachodniej Francji, podczas Wielkiej Rewolucji Francuskiej. Miłośnicy „wolności, równości i braterstwa” krwawo stłumili wówczas powstanie miejscowej ludności. Hasło Wandejczyków: Dieu Le Roi (Bóg i Król) stało w zupełnej kontrze do wartości głoszonych przez paryskich rewolucjonistów. Trzon walk w Wandei przypadł na lata 1793-1794, akcja filmu dzieje się w latach 1789-1796. Ofiarami rzezi dokonywanej przez postępowców często w sposób okrutny byli głównie chłopi. Liczbę zabitych historycy szacują na ok. 200 tys. ludzi. To 10 razy więcej, niż choćby liczba ofiar Zbrodni Katyńskiej. Przez długi czas Francuzi dumni ze swojej rewolucji zbrodnie wandejskie dyskretnie zamiatali po dywan. W ostatnich dziesięcioleciach mówi się o nich więcej. Pewną w tym rolę odegrała książka Reynalda Sechera z 1986 roku pod tytułem „Ludobójstwo francusko-francuskie. Wandea – departament zemsty”. Pomimo, że architekci rzezi wandejskiej zadbali o zniszczenie dokumentów państwowych francuski historyk Secher dotarł do makabrycznych materiałów źródłowych zachowanych w archiwach prywatnych i na ich podstawie opisał wojnę w Wandei.

Przejdźmy do filmu. Głównym bohaterem jest Herve de Charette, szlachcic francuski, rojalista, oficer królewski. Postać historyczna. Początkowo sceptyczny wobec powstania mówi do zwolenników walki: 

- Nie idzie się z widłami na armaty. Sama odwaga nie wystarczy.

To oczywiście słowa bohatera filmowego, nie wiemy, czy prawdziwy Charette coś takiego mówił czy myślał. Warto jednak je zapamiętać, gdyż my Polacy przez grubo ponad 100 lat takiej prawdy nie przyjmowaliśmy do wiadomości. Jeszcze 70 lat po wydarzeniach wandejskich zachęcani przez Ludwika Mierosławskiego, wojskowego guru „Czerwonych” szliśmy z kosami na armaty rosyjskie. Jak to się kończyło – wiadomo. Powstanie warszawskie – świeć Panie nad jego ofiarami – też dużo mądrzejsze nie było.

Cały czas te moje historyczno-polityczne dygresje – a jak film? Na plus: ładne scenerie, kostiumy, klimat, sceny batalistyczne. Trafnie dobrany główny bohater (Hugo Becker) dobrze odgrywa przypisaną mu rolę. Jego najbliżsi oficerowie - też postacie charakterystyczne, zwłaszcza łysy (Francis Renaud), który na początku filmu traci syna. Na plus też sposób narracji – dla widza, który o Wandei słyszy po raz pierwszy film będzie zrozumiały. Wydaje się ponadto w miarę wiarygodny, jak na film fabularny oczywiście. Nie ma tu „postępowej” mody kinowej fałszującej historię: ani nadmiaru aktorów murzyńskich, ani pozytywnych pederastów, ani innych podobnych. Są biali ludzie, piękne kobiety, szlachta i chłopi. Ludzie okrutni i źli; religijni, honorowi i cnotliwi. Nie - nie jest też to wszystko czarno-białe: Główny bohater nie jest od początku zwolennikiem walki. Nie chce się bić, bo nie widzi szans. Jego oficerowie też mają dylematy: bić się czy nie bić? To chcą się układać z władzą w Paryżu, to znowu chwytają za broń.

Francois de Charette - obraz Guerina (Wikipedia)
 

Niestety, jako człowiek z sympatią i żalem patrzący na walkę zrozpaczonych Wandejczyków, dostrzegam też minusy. Po pierwsze – za dużo narratora, za mało dialogów. Miejscami film przypomina fabularyzowany dokument. Przy scenach batalistycznych kamera „skacze” tak, jakby była zamontowana na plecach jednego z walczących żołnierzy. To zjawisko częste we współczesnym kinie – jak dużo się dzieje i trzęsie – łatwiej ukryć niedoróbki. Nie ma jakichś dramatycznych, trudno przewidywalnych zwrotów akcji. Są sceny piękne i wzruszające – jak ta na końcu z kapeluszem z piórkiem, ale ciągle brakuje mi tu czegoś. Pod tym względem dużo umiejętniej zrobiony został film „Braterstwo wilków” z Vincentem Casselem, którego akcja dzieje się w tym samym wieku we Francji i przedstawia wydarzenia z zupełnie innej perspektywy ideologicznej. Dobrymi postaciami są oświeceniowcy, którzy przybywają na francuską prowincję niosąc kaganek oświaty dla ciemnego chłopstwa omamionego przez zepsutych duchownych i szlachtę. Pod względem wymowy ideologicznej „Braterstwo” mniej mi się podobało, ale muszę przyznać, że zrobiony był lepiej, niż „Wandea”. No i patos – dużo tego jest w recenzowanym filmie, trochę mdli, ale chyba i musi być dużo. Oficerskie, szlacheckie słowo honoru wybrzmiewa wyraźnie i pewnie dobrze. W czasach kultu chłopa-niewolnika, który u nas ostatnio tak jest lansowany, niczym za „komuny” kult robotnika, to dobrze, że przypomina się o wyższych wartościach. Film wyraźnie i czytelnie pokazuje wartości religijne wandejskich kontrrewolucjonistów. Noszą oni na piersi czerwone serca z krzyżem. Jedna z ostatnich scen – gdy główny bohater idzie ulicami Nantes w szpalerze tłumu i ów krzyczy „na śmierć z nim” jako żywo kojarzy się z drogą krzyżową Jezusa i Żydami, którzy domagali się jego śmierci. Tym bardziej, że bohater wygląda iście jak Jezus: broda, długie włosy, zmaltretowany jak po ubiczowaniu, z opaską na głowie. 

Podsumowując: tak, to jest niezły film. Tak, warto pójść do kina. Nie, nie będzie to kinowy przebój. To, że jest wyświetlany w nielicznych kinach studyjnych to nie jest jakiś spisek, jak wietrzą niektórzy. Zwykłego widza temat raczej średnio zainteresuje. W Białej Podlaskiej na seansie sala była zajęta może w ¼. Film spodoba się prawicowcom, ludziom zainteresowanym historią i religijnym. Zwolennicy antykultury z pod znaku ośmiu gwiazdek film wyśmieją. Będą woleli włączyć sobie Netflixa i obejrzeć serial „1670”.

Cóż, dobrze, że jeszcze żyjemy w czasach, gdy mamy wybór.

Brak komentarzy: