środa, 24 lutego 2010

Skorpion 2010


Skorpion. Ekstremalna Impreza na Orientację organizowana w południowo – wschodniej Polsce przez Klub Imprez na Orientację „Inochodziec” z Lublina. Ten pieszy rajd miał w bieżącym roku swoją dziewiątą edycję. Początkowo dystans liczył 50 km, od trzech lat jest też wersja 100 km. Do odnalezienia kilkanaście - do ponad dwudziestu punktów kontrolnych ustawionych najczęściej w okolicach jarów, wąwozów i parowów, jakich pełno na Roztoczu. Mapy z lat siedemdziesiątych mają dziś ponad 30 lat. By dodatkowo utrudnić zadanie część punktów kontrolnych obstawiona jest punktami stowarzyszonymi za podbicie, których przewidziano 25 minut kary czasowej. Nawigacja w porównaniu do innych setek (pieszych rajdów na orientację na 100 km) jest raczej trudna, ale nie to jest najgorsze. Najtrudniejszym elementem są ciężkie zimowe warunki pogodowe, jakie zwykle nawiedzają rejon imprezy w drugiej połowie lutego. Sprawia to, że Skorpiona 100 km kończy niewielka grupa najbardziej wytrwałych i doświadczonych piechurów (dwa lata temu tylko 1 osoba); często w czasie dwukrotnie dłuższym niż podobne imprezy na tym samym dystansie. Wydłużony o kilka godzin limit czasu niewiele pomaga. Dużym osiągnięciem jest samo przejście trasy w śniegu, mrozie a nieraz i porywistym wietrze w jakimkolwiek czasie. Brałem udział w Skorpionie już dwukrotnie; od początku, gdy organizatorzy rozszerzyli dystans do 100 km [relacja 2008 i 2009]. Za pierwszym razem padłem na półmetku, w następnym roku po 80 kilometrach. Ostatnio zabrakło tylko 20 kilometrów do szczęśliwego zakończenia. Po cichu liczyłem, że w tym roku się uda.

Najkrótsza setka w życiu

Liczyć oczywiście mogłem, trenować też mogłem, ale pogoda i tak zrobiła swoje. Jadąc do Szczebrzeszyna wiedziałem, że łatwo nie będzie. Na polach leżało mnóstwo mokrego, lepkiego śniegu. Mrozu nie było, ale prognoza pogody zapowiadała lekkie opady deszczu. Podczas wieczornej odprawy w bazie kierownik i budowniczy trasy Paweł Szarlip przedstawił warunki jako trudniejsze niż zeszłoroczne. Ilość śniegu zalegająca na polach była największa w dziewięcioletniej historii imprezy. Trudno, przyjechaliśmy na ekstremalną imprezę to mamy, co chcieliśmy. Jeszcze ostatnie pośpieszne przygotowania i w piątek 19 lutego o dwudziestej wieczorem wyszliśmy przede bazę gotowi ruszyć na stukilometrową wyrypę po roztoczańskich bezdrożach. Tuż przed startem rozdano nam mapy. Sygnał do startu i czterdzieści dziewięć osób z latarkami na głowach, z plecakami wypchanymi zaopatrzeniem i z bojowym duchem wyszło w lutową noc na spotkanie przygody.

Tuż po starcie chwila zastanowienia. Patrzę na mapę, waham się jak dotrzeć na PK1. Asfaltem czy drogą? Asfaltem może być łatwiej, ale wszyscy grzeją drogą. Presja grupy (głupota) zwycięża, to i ja pójdę drogą. Idę za innymi, tuż za bazą koniec drogi i pakujemy się w śnieg, na przełaj. O rzesz jasny gwint, ale śniegu. Zapadamy się do połowy łydki, czasem po kolana i głębiej. Już na początku jest ciężko, ciężej niż w zeszłym roku. Wtedy śnieg był sypki, teraz jest lepki i mokry - jakby cięższy. Idziemy gęsiego korzystając z śladów wydeptanych przez innych. Ktoś na przedzie przeciera szlak - ten zapewne ma najciężej. Idę z tyłu, przede mną rząd światełek. Punkt kontrolny ma być blisko, na jakimś wzniesieniu dwa kilometry od bazy. Powinna być bułka z masłem, rozgrzewka przed trudniejszymi zadaniami. Niestety nie jest. Niecierpliwię się wolnym poruszaniem ludzkiego „węża”. Wkurza mnie marsz w tak wielkiej grupie. Gdzie tu nawigacja, gdzie zawody na orientację? Nie jestem pewien gdzie dokładnie jesteśmy, ale w okolicach punktu postanawiam poszukać lampionu samodzielnie. Odbijam w prawo, na pagórek gdzie jak sądzę może stać punkt. Nie ma. Idę w drugą stronę, na inny pagórek. Też nie ma. Tracę siły samodzielnie torując drogę w śniegu a tymczasem nadal mam kłopoty ze znalezieniem pierwszego PK. Na drogi liczyć nie mogę, bo dróg w tym śniegu nie widać. Kępy krzaków rosnące tu i ówdzie nie są na mapie zaznaczone. Pozostaje nawigowanie na poziomicach. Tylko ukształtowanie terenu powie mi, gdzie jestem. Rząd światełek przede mną oddala się, Część się rozdzieliła i rozeszła po polach, podobnie jak ja. Przez chwile zastanawiam się, czy nie pójść za innymi, ale nie robię tego. Nie chcę iść jak cymbał za innymi nie wiedząc dokładnie, gdzie jestem. Muszę samodzielnie znaleźć punkt. Żeby to zrobić należy znaleźć punkt ataku i samodzielnie się namierzyć. Ale skąd jak wkoło tylko pola i kępy krzaków? Po lewej stronie jest ulica, przy niej zabudowania. Przedzieram się kilkaset metrów do ulicy widząc na śniegu ślady nart. To pewnie budowniczy trasy rozstawiał lampion. Identyfikuje zabudowania z tymi na mapie i jeszcze raz namierzam na miejsce gdzie powinien być punkt. Idę na azymut, tracę sporo sił, zapadam nieraz po pas. Znowu jestem przy jakichś pagórkach, oglądam na lewo, na prawo. Nie ma. Gdzieś popełniłem błąd. Wszyscy inni już znikneli, tylko w oddali świeci się jakaś czołówka. Jestem coraz bardziej zły i zniechęcony, psycha mi siada. No jak ja mogę mieć taki problem już na początku trasy? Krążę jeszcze trochę po okolicznych pagórkach, coraz częściej rozważam decyzję o powrocie. Kilkakrotnie uraziłem prawą stopę o nierówne podłoże pod śniegiem. Boję się kontuzji. Czołówka wyprzedza mnie już pewnie o ponad godzinę, mam wrażenie, że jest pozamiatane. Co gorsza chodząc po ośnieżonych polach straciłem tyle sił, że wypiłem cały litr herbaty, który miał mi starczyć na pierwsze 50 kilometrów. Nawet, jeśli w tej chwili znalazłbym lampion musiałbym pokonać resztę trasy bez picia. A może wrócić do bazy, uzupełnić napoje i wyruszyć na podbój z drugiej strony, zaczynając od ostatniego PK? Niezła myśl, przynajmniej uniknąłbym tego bezmyślnego napierania w grupie. Jednak rezygnuję. Tłumaczę sobie, że w tak trudnych warunkach są nikłe szanse, że przejdę całą stukilometrową trasę. Tym bardziej teraz, mając parę godzin straty. Podejmuję decyzję o wycofie z setki. Jeśli będzie możliwość wyjdę na trasę krótką (50 km), która startuje jutro rano. Tę mam szansę ukończyć. Pół godziny przed północą wracam do bazy i z głupawym uśmiechem zdaję sędziom czystą kartę. Wróciłem na metę po ledwie trzech godzinach, nie podbiłem ani jednego punktu kontrolnego. Ale wtopa.

Nieplanowana pięćdziesiątka

Sobota, 20 lutego. Rano oglądam stopę, prawy Achilles ma się chyba całkiem dobrze. Lekko boli podczas wyprostu, ale jak będę ostrożnie szedł to nic się stać nie powinno. Nauczony doświadczeniem z poprzedniego wieczoru biorę do plecaka więcej herbaty – tym razem dwa litry. O ósmej rano wychodzimy przed szkołę. Sygnał do startu i 120 osób rusza na trasę pięćdziesięciokilometrową. Do zaliczenia 11 PK, w miejscach dla Skorpiona typowych: początek wąwozu na górze, rozgałęzienie wąwozu na dole, itp. Tuż po starcie odbijam w lewo w stronę centrum miejscowości. Nie mam zamiaru znowu napierać gęsiego i biegnę zaliczać punkty w odwrotnej kolejności. Widzę za sobą jeszcze kilka osób, truchtam kilka kilometrów ulicą do Kawęczyna. Po ulicy ciekną strumienie z topniejącego śniegu, ale ten początkowy truchcik to czysta przyjemność. Zabawa zaczyna się, gdy trzeba dotrzeć do wąwozu, kilometr od wsi. Niby niewielka odległość, ale znowu głęboki śnieg, marsz pod górę, jakieś wąwozy. Męczę się w śniegu, ale po dłuższym czasie docieram do PK11. Tuż za mną są jeszcze dwie osoby. Ruszam dalej, do PK 10 ustawionego w ośrodku wypoczynkowym w Kawęczynku. Punkt w miejscowości, więc będzie wyjątkowo łatwo. W okolicach Czubatej Góry spotykam osoby kończące pierwszą pętlę setki. Zbiegam ze stromej góry, w Kawęczynku częstuję się herbatą, podbijam lampion i wyjście do dziewiątki. Znowu samodzielnie przedzieram się przez krzaki, przez wzgórza i zasypane śniegiem pola. W lesie śniegu jest jakby mniej, ale i tak dużo. Nawiguję fatalnie, idę na punkt jakimś dużym łukiem, nie jestem pewien gdzie jestem. Patrzę na mapę. To ta polanka, czy ta obok? Na tej dróżce jestem, czy na tej następnej? W każdym razie gdzieś niezbyt daleko od punktu, za plecami znowu widzę jakichś ludzi. Przede mną ślady. Wchodzę pod górę, dłuższy czas szukam lampionu. Znowu trudności. W międzyczasie dzwoni Ula, dopinguje do wysiłku. Mam pesymistyczne myśli, minęło już parę godzin a ja dopiero szukam trójki. Nie mam jeszcze nawet jednej czwartej punktów. Chyba nie skończę trasy, a na pewno nie w limicie. Może się nie męczyć i zrezygnować? Takie myśli też chodzą mi po głowie. W ostatniej chwili jakoś jednak znajduję dziewiątkę i podbijam kartę. Później się dowiem, że podbiłem stowarzysza, za który dostanę 25 minut kary, ale w tym momencie nie jest to ważne. Liczy się kolejny podbity punkt i niewielka poprawa nastroju. Jednak jeszcze trochę powalczę. Do ósemki idę częściowo po śladach, jednej lub dwóch osób. Jest trochę łatwiej pokonać opór śniegu, choć nurkowanie w nim po pas nie należy do rzadkości. Przed punktem ślady dziwnie skręcają, odbijam swoim wariantem i tym razem precyzyjnie odnajduję lampion. Z ósemki do siódemki także idę sprawnie, korzystając ze śladów. Gdzieniegdzie spotykam pojedyncze osoby a także dzikie zwierzęta. W jakichś krzakach wyskakuje mi przed nosem dzik. Pięknie ubarwiony w ciapki skacze uciekając przez zaspy. Widziałem też sarny. Po podbiciu siódemki robię dziwaczny, bardzo dookolny wariant kierując na południe - tak jak prowadzą ślady nart. W miarę szybko dobiegam do wsi, kontrolowanie wychodzę za mapę, zbiegam ulicą w dół, do centrum wsi. Po drodze w sklepie uzupełniam zaopatrzenie, potem znowu kilka kilometrów biegu, do miejscowości Czarnystok. Powoli zaczyna być coraz ciemniej. Na ulicy zrobiło się tłoczno, co chwila mijam grupki rajdowców pokonujące trasę w odwrotnym niż ja kierunku. Spotykam też Michała Jędroszkowiaka prowadzącego na trasie 100 km. Zazdroszczę mu, jeszcze tylko 3 punkty i ukończy trasę. Szóstkę podbijam łatwo, leży tuż przy ulicy. Do lampionu prowadzi wydeptana „autostrada”. Do położonej nieopodal piątki także docieram w miarę sprawnie, pomimo, że wybrałem nieco bardziej męczący wariant przez podmokłe pola. Razem z dwoma innymi uczestnikami rajdu wspinamy się na szczyt górki i przy dużym krzyżu podbijamy kartę startową. Zaczęło się porządnie ściemniać, widoczność jest coraz gorsza. Do mety 20 km, jest około 17tej. Do końca limitu 4 godziny, potem będą kary. Raczej nie ukończę trasy w limicie, chyba, że cudem. Muszę jednak powalczyć do końca. Szczęśliwie z piątki do kolejnych punktów prowadzi, szeroka i wygodna ścieżka wydeptana w śniegu przez innych uczestników rajdu. Tor bobslejowy jak to trafnie ktoś określił. Biegnę, więc do czwórki wykorzystując bez skrupułów ślady i wygodną trasę. Rajd na orientację od tej pory bardziej przypomina liniowy bieg górski. Jakby miniaturka Biegu Rzeźnika. W ten sposób wyjątkowo szybko jestem przy czwórce, podbijam ją i biegnę do trójki. Przelot jest długi, ale w miarę wygodny. W Gorajcu zaskakuje mnie jeden z drogowych znaków (wskazuje na polną drogę jako prowadzącą do Zamościa), jakiś stały bywalec miejscowego sklepu z alkoholami zaprasza na piwo, proponuje podwiezienie ciągnikiem. Nie, dziękuję. Pomimo ciemności pozostałe trzy punkty, podbijam bardzo szybko. Biegnę wszędzie po płaskim i z górki, tylko pod górę przechodzę w marsz. Po drodze dzwonię do organizatora informując, że żyję i że się trochę spóźnię. Ostatnie kilka kilometrów biegnie mi się świetnie, tym, bardziej, że z górki. Pada śnieg, przed sobą widzę dosyć wyraźne ślady. Ktoś niedawno tędy szedł. Może jeszcze dogonię go tuż przed metą? Grzeję, co sił, wpadam bardzo szybko do bazy. Niestety 29 minut po limicie. Ukończyłem trasę w 13:29 h, na 14 miejscu. Dostałem za to punkty karne podobnie jak za wspomnianego stowarzysza. Mój końcowy czas razem z karami wyniósł 15:21. Trasę 50 km z 120 osób, które wyszły ukończyło 32 zawodników. Wygrała trójka chłopaków (Hubert Puka, Maciej Bednarz i Dariusz Szydlak), którzy przybyli na metę 1,5 godziny przede mną, z czasem 11:56. Gratulacje! Morderczą trasę 100 km, z 49 osób pokonało tylko dwóch najlepszych. Wygrał Maciek Więcek (27:00), drugi był Michał Jędroszkowiak (28:12).

Skorpion znowu nie zawiódł. Podtrzymał opinię bardzo ciężkiego rajdu pieszego. Trudne zimowe warunki, niebanalna nawigacja, punkty stowarzyszone, niezliczone jary i wąwozy to jego cechy charakterystyczne.

Niestety ja sam wypadłem bardzo słabo. Czternaste miejsce na pięćdziesiątce to sporo poniżej moich oczekiwań. Kiepski wynik mi się należy gdyż jest rezultatem poważnych błędów, które popełniłem. Po pierwsze i najważniejsze – fatalnie nawigowałem. Jakieś zagubienia, sugerowanie innymi uczestnikami, niepewność położenia, okrężne i nieopłacalne warianty zdarzyły mi się nie raz. Druga sprawa: nie przewidziałem, że podczas większego niż zazwyczaj wysiłku zużyję szybko cały zapas napoju. Trzecia rzecz: ubrałem się niestosownie do warunków. Założyłem dokładnie to samo, co miałem na Nocnej Masakrze a tam temperatura była prawie 20 stopni niższa. Przez to napierając w śniegu po szczebrzeszyńskich jarach pociłem się bardziej niż powinienem. Obraz porażki dopełnia słaba wola walki – stanowczo za szybko się poddałem i wycofałem z trasy 100 kilometrów. Uff.., rachunek sumienia zrobiony. Teraz żałuję i mam nadzieję, że na następnym rajdzie wyeliminuję przynajmniej część powyższych błędów.

Kończąc dziękuję organizatorom za tradycyjnie ciężką ale świetną zabawę. Gratuluję Hubertowi i dwóm pozostałym zwycięzcom trasy 50 kilometrów. Najbardziej gratuluję i szczerze podziwiam Michała i Maćka: Pokonanie 100 kilometrów w TAKICH warunkach to nie tylko moim zdaniem prawdziwy wyczyn. Jak to dzisiaj mawiają: wielki szacun chłopaki!

p.s. Zdjęcie powyżej autorstwa Agaty Biedachy. Zdjęcia map z trasy 50 km [tutaj] i 1 pętli 100 km [tutaj].


7 komentarzy:

Tofalaria pisze...

Mimo wyniku sądzę, że to dobre doświadczenie. I pomyśleć, że bardziej Ci sprzyjała Nocna Masakra, z tym całym mrozem, niż "ciepły" Skorpion. No ale śnieg po pas to nic przyjemnego. Fajnie, że miałeś możliwość startu na tp50 po wycofaniu się z setki. Dzięki temu wyjazd nie był stracony ;)
Jak popatrzyłam na mapy, to mi zęby same zaczęły zgrzytać. Ładne to Roztocze, nie ma co, tylko czemu takie potargane?

Paweł Antoni Pakuła pisze...

Też tak zawsze innych pocieszam, że jak się coś nie uda to choć doświadczenie zostaje. Teraz ja jestem w tej sytuacji i powiem Ci Ula, że pomimo wszystko cieszę się że pojechałem na Skorpiona. Pewnie, że chciałbym wykręcić lepszy wynik ale przygoda i tak była fajna. Trochę pozwiedzałem Roztocze, trochę spotkałem się ze znajomymi, trochę nabrałem doświadczenia. Pierwszy raz oficjalnie coś na Skorpionie ukończyłem, niech to będzie i te 50 km.

Jedyne co mnie martwi to uraz Achillesa :( Niestety na razie przerwałem treningi biegowe, dam odpocząć nogom przez parę dni lub tygodni. Zobaczymy co będzie.

A marsz w śniegu przyjemny nie jest ale najbardziej wkurzające jest to, że takie warunki nie traktują wszystkich uczestników sprawiedliwie. Dają fory tym co idą z tyłu bo po pierwsze nie muszą nawigować, a po drugie mają już utorowaną drogę w śniegu. Mam wrażenie, że ktoś mało ambitny mógł Skorpiona 50 km ukończyć względnie łatwo idąc po prostu z tyłu po śladach czołówki. Nie musiał mieć pojęcia o nawigacji. Mógł też osiągnąć niezły czas bo mocna czołówka nie dość że zmęczona torowaniem drogi w śniegu to i tak nie miała okazji do biegania. Kto wybierał własne, samodzielne warianty ten najczęściej na tym tracił.

To jest ta druga strona zawodów w głębokim śniegu i przyznam bez ogródek: nie lubię jej.

Grzegorz Łuczko pisze...

Wsiadaj na rower! To żeby forma nie uciekła sobie. Poza tym wprowadzisz się pod rajdy ;) .

Porażki... Wiesz, że ja jestem ich wielkim fanem, no nie? Dlatego będę się cieszył Twoim doświadczeniem, bo po takim starcie wyjdziesz tylko mocniejszy. Rozumiem, że to może być frustrujące, wszak osiągnąłeś dość wysoki poziom jeśli chodzi o przygotowanie fizyczne, wydolność.

A mimo to wciąż przytrafiają Ci się jakieś nieudane starty. Co to znaczy? Że coś nie gra, że popełniasz jakiś błąd, może Ci czegoś brakuje, jakieś umiejętności, może cechy charakteru? Nie wiem. Sam to musisz ocenić.

Każdy start uczy nas czegoś nowego. Mój ostatni udział we Włóczykiju był 50 startem w zawodach sportowych - i każdy, każdy start mnie czegoś nauczył! Bez względu czy to była wygrana jak w sobotę, spektakularna porażka czy miejsce w środku stawki. Jestem wdzięczny za każde zawody, w których brałem udział.

Tak naprawdę ten komentarz mógłbym skierować do siebie... bo chyba mamy po trosze podobne doświadczenia. Czasem jesteśmy bardzo blisko, a czasem podwinie nam się noga i spadamy w dół...

Dobra informacja jest taka, że jesteśmy już bardzo blisko, zła, że robimy wciąż jakieś błędy. Być może nawet takie same?

G.

Paweł Antoni Pakuła pisze...

Grzesiek,

Ja ten rower to ciągle kupić muszę i na razie się na to nie zanosi. Z nadwyrężonymi Achillesami usiłuję radzić sobie w sprawdzony sposób: Odciążam je rezygnując z biegania ale nadrabiam gimnastyką siłową innych partii ciała. Chociaż tyle. Po prostu chyba za dużo chciałem i za szybko (grzech nieumiarkowania w trenowaniu i startowaniu:)), dodatkowo nogi mi się w tym śniegu wykręcały. Całe szczęście, że już to białe cholerstwo topnieje.

Pewnie że czegoś się na tym starcie nauczyłem. Zawsze nowe doświadczenie, a błędy popełniłem różne, wszystkiego po trosze. Zawody w śniegu po kolana rzadko się zdarzają, inaczej się wtedy nawiguje, inaczej trzeba rozłożyć siły, inaczej wyekwipować. Choć się na Skorpionie nie popisałem cieszę się za to cenne doświadczenie. Z resztą do diaska z korzyściami. Czy wszystko trzeba przeliczać na sportowe zyski i straty? Można też cieszyć się obecnością w miejscu, widokami, ludźmi. Niby mam raczej bardziej sportowe podejście do startów ale warto nie tracić z oczu tej pozasportowej strony imprezy. Zwłaszcza wtedy, gdy ta sportowa niedomaga.

Doświadczenia mamy podobne, myślę, że i Ty i ja akceptujemy to, że porażki i sukcesy są nieodłączną częścią zabawy.

Anonimowy pisze...

test

Anonimowy pisze...

Pawle,

1. Dzięki za pomoc w półmaratonie.

2. Podoba mi się, co napisałeś.
Czy wszystko trzeba przeliczać na sportowe zyski i straty? Można też cieszyć się obecnością w miejscu, widokami, ludźmi. Niby mam raczej bardziej sportowe podejście do startów ale warto nie tracić z oczu tej pozasportowej strony
imprezy.

3. Odnośnie Achillesów. Ja też mam (miałem) ten problem ostatnio. Powód - złe buty. Za wysoki, zbyt sztywny zapiętek urażający ścięgna.
Co pomogło: rehabilitacja (zimne okłady z coldpacków, pole magnetyczne, laser), podpiętki, zmiana butów.

4. Co do roweru - mój Janek ma doświadczenie. MOże doradzić. W izabelinie mamy też zaprzyjażniony sklep rowerowy. Prowadzący go młody człowiek (w Twoim wieku) może doradzić. No i może jakąś zniżkę da na hasło "Niezła Korba".

Pozdrawiam i... do zobaczenia na trasie... kiedyś...może.

Kaseja senior

Paweł Antoni Pakuła pisze...

Maciek,

Ja również dziękuję za możliwość startu w półmaratonie, dobrze mi się biegło z Jankiem, pogoda dopisała. Był to przyjemny dzień.

Tę pozasportową stronę imprezy staram się podkreślać zwłaszcza wtedy, gdy sportowa mi się nie uda:) Ale rzeczywiście nie ma co myśleć tylko o wyniku. Takie luźniejsze podejście jest zdrowsze psychicznie a ponadto wg. mnie pomaga w osiąganiu lepszych rezultatów sportowych. Na Skorpionie poległem m.in. dlatego, że zbytnio się niecierpliwiłem, chciałem wysunąć na czoło, ścigać z najlepszymi. To mnie zgubiło. Na RDS podszedłem do startu dużo spokojniej i myślę że też dzięki temu uzyskałem dużo lepszy wynik.

Dzięki za porady odnośnie Achillesów. Myślę, że w moim przypadku nie chodzi o złe buty bo mam kilka par i biegam w nich na zmianę. Po prostu chyba zbyt raptownie zwiększyłem kilometraż.

Rower jeszcze niestety na razie poczeka. Po prostu mam pilniejsze wydatki.

Pozdrawiam Maciek, do zobaczenia.