czwartek, 30 grudnia 2021

Ultra Tataruk – długi bieg po tatarskich wsiach


Pomimo moich bieda-treningów 2-4 razy w tygodniu dałem się namówić Łukaszowi Wędzie na start w biegu Ultra Tataruk – 66 km po Studziance i okolicznych wsiach należących dawniej do polskich Tatarów. Trasę mniej więcej znałem, domyślałem się, że jakoś bardzo atrakcyjna nie będzie: pewnie taka jak na Ultra Tatarze z 2020 roku [relacja]. Będzie jednak blisko, będą znajomi, kameralna, miła atmosfera. Dystans przy mojej formie taki, że będzie stanowił wyzwanie, a jednocześnie taki, że z odrobiną uporu jakoś da się pokonać.

Warunki w porównaniu do tych na kilka dni przed i po zawodach – zupełnie przyzwoite. Słonecznie, 8-9 stopni na plusie. Tylko wiatr silny. Wystartowaliśmy 20 listopada w sobotę, o 7 rano. Niewielka grupka 17 ultrasów, plus blisko 50 osób biegnących na 33 kilometry. Przed ultrasami dwie pętle po polach, lasach i wsiach; asfaltu odrobina, górek brak.

Pierwsze kółko poszło wiadomo – przyjemnie. Nogi świeże, tempo jak to na ultra nie za duże – 5:30 na kilometr. Jest czas na oglądanie otoczenia, na rozmyślania „to be or not tu be” i podobne, jest czas na poznawanie kolegów biegaczy i rozmowy i życiu, o bieganiu. Z Piotrkiem i Janem biegliśmy razem przez dłuższy czas, przez to szybciej nam zleciał. Na rozstawionych co ok. 10 kilometrów punktach czekała pyszna, ciepła herbatka. I tak mijały kolejne godziny. Pole, las, pole, kapliczka, kawałek asfaltu i wieś dawniej tatarska, znowu pole, tym razem pod wiatr, za jakiś czas z wiatrem.

Kończąc pierwszą pętlę na 30 kilometrze lekko przyśpieszyłem bo nadal czułem się dobrze – tempo na zegarku wskazywało 5:10-5:15 na kilometr. Marzenia były, że ho, ho – do 50 kilometra spokojnie a po 50 jak będę się czuł OK – jeszcze przyśpieszę! Po 40 kilometrze spadłem z marzeń na ziemię i powoli zacząłem za to płacić – nogi zrobiły się cięższe, tempo spadło do blisko 6 minut na kilometr. Kogoś wyprzedziłem, kto również słabł, ale i mnie dogonił młodszy z niedawnych towarzyszy drogi po czym bezlitośnie wyprzedził. Od 50 kilometra nie mając już sił walczyć, przeskoczyłem na Gallowaya: co kilometr chwila marszu i podjadanie, popijanie. W Koszołach, dogoniłem Mirka Kutnika, ale i ten powoli uciekł do przodu. Widziałem go jednak prawie do samej mety, lecz robiąc regularne przerwy na marsz nie byłem w stanie doścignąć.


Na metę dotarłem zmęczony, ale w dobrym stanie, tym razem bez skasowanych stóp, zadziwiająco czysty, po 6 godzinach i 46 minutach. Dystans zamiast 66 wyniósł 68 km. Byłem 6 na 12 finisherów. 2 minuty za Mirkiem i 7 minut za Piotrkiem. Wygrał Mariusz Wowtoniuk z Bielska Podlaskiego, który osiągnął wynik 6 godzin i 15 minut. Tempo, jakim należało biec po zwycięstwo nie było wysokie: około 5:30 na kilometr.


Na mecie czekała kawa i posiłki tatarskie, w tym widoczny na zdjęciu pieróg. Załapałem się na podium w kategorii wiekowej tylko dlatego, że pierwszych pięciu z OPEN się do niej nie zaliczało. Stąd statuetka za pierwsze miejsce w kategorii M41-60 choć faktycznie byłem w tej kategorii 4. 



Było ogólnie fajnie; jedyny nieprzyjemny akcent to taki, że od tego biegania pod wiatr załapałem zapalenie spojówek. Zdychałem cały następny dzień, a na dwa kolejne wziąłem zwolnienie lekarskie z pracy.

Pełna relacja z biegu ukaże się lada chwila w lokalnym kwartalniku „Echo Studzianki”, numer 50, jubileuszowy. Jest w nim też sporo artykułów o bogatej historii lokalnej społeczności. 

Zapraszam.



Brak komentarzy: