piątek, 20 października 2023

Powrót do maratonu - 100. Kosice Marathon 2023

Zdjęcie: organizator

Zaczęło się tak

Kolega z Klubu Biegacza „Biała Biega” zagadnął mnie zimą, że organizują klubowy wyjazd do Koszyc na Słowację. Ma być 100 edycja najstarszego maratonu w Europie, rozgrywanego od 1924 roku. - Jedź z nami fajnie będzie, 3 noclegi, 4 dni pobytu, Łukasz organizuje wycieczkę autokarową dla całej naszej grupy. Będzie ze 30-40 osób - kusił. Wykręcałem się, wymawiałem bo formy nie ma, tak sobie już tylko biegam dla zdrowia, ale pokusa w głębi serca była. Byłem jak ta dziewica, co mówi, że nie chce, ale sama otwiera drzwi do sypialni. Setny, historyczny maraton w Koszycach – fajnie byłoby pobiec. Nawet na zaliczenie. Skusiłem się i zapisałem ponad pół roku przed startem, póki była tańsza opłata startowa i wolne miejsca.


Zdjęcie: Klub Biegacza Biała Biega


Przygotowania do startu

Zgłosić się łatwo: parę kliknięć i jest. Dużo gorzej było z przygotowaniem. Raz, że praca; dwa, że różne zobowiązania w postaci obiecanych artykułów do mediów drukowanych i elektronicznych; trzy kontuzje. To ostatnie najbardziej mi dokuczało. Co pobiegam więcej niż 10 km, jakieś delikatne akcenty, to zaczynała mnie boleć prawa łydka. Przyczyny mogły być różne. Albo zbyt duża waga na jakiekolwiek akcenty (spasłem się do 85 kg), albo buty Hoka – być może podróbki - kupione w outlecie na Allegro po okazyjnej cenie, albo za dużo biegania po asfaltach i chodnikach (biegałem przez całą Białą aby dobiec do ścieżki rowerowej nad Krzną). Finalnie lato wyglądało tak: kilka treningów i tydzień przerwy bo łydka boli. Potem znowu to samo. Pod koniec sierpnia, być może po realizacji długich wyzwań na SUP-ie, o których później napiszę, coś mi wlazło w plecy. Wystraszyłem się, że dysk mi wypadł. Przez 5 dni chodziłem pochylony do przodu o 30 stopni. - Panie, jak by Panu dysk wypadł, to by Pan w ogóle nie mógł się ruszyć – powiedział mi lekarz i to akurat było pocieszające. - Przejdzie, tylko niech Pan na razie unika mocnych, szybkich biegów - dodał. Wziąłem parę zalecanych tabletek i po tygodniu rzeczywiście przeszło.


 Gdy przyszedł wrzesień musiałem podjąć radykalną decyzję – albo się z maratonu wycofuję i nie jadę, albo zmieniam treningi. Wybrałem to drugie. Nie wiedziałem, gdzie tkwi źródło problemów z łydką dlatego wymieniłem od razu trzy niepewne ogniwa. Kupiłem nowe buty (Altra) z internetowego sklepu sportowego, przestałem w ogóle biegać po asfaltach i chodnikach, zrezygnowałem z szybszych przebieżek, dopóki nie zrzucę wagi. Zadziałało. We wrześniu zamiast zwyczajowych kilkudziesięciu – stu kilometrów miesięcznie, zrobiłem blisko 200. Mało na dobry wynik, ale powinno wystarczyć, aby przebiec maraton.


Centrum Koszyc


Jedziemy do Koszyc

W piątek rano jadę pod „Skalę” z tobołami – stąd ma odjeżdżać autobus maratończyków i kibiców do Koszyc. Jestem na parkingu punkt szósta – tu nikogo nie ma. - Czyżbym pomylił datę lub godzinę? Ale będzie śmiechu – pomyślałem. Okazało się, że nie dostałem wiadomości, że jedziemy spod starostwa. To moja wina – usunąłem konto na Facebooku, przez które byłem dodany do grupy. Zabrali mnie po drodze i szczęśliwie dojechaliśmy do miejsca noclegowego, zatrzymując się po drodze w przydrożnej karczmie „Leśny dwór”. Nazwa trochę jak „Straszny dwór” – XIX-wieczna opera Moniuszki, ale nie było tak strasznie. Dało się zjeść. Przez granicę przejeżdżaliśmy przez Duklę. Toczyły się tu ostre walki pod koniec wojny. Pełno pomników wojennych, stoją czołgi z II wojny światowej. Pamiętam, że woziłem tu parę lat temu Irynę na cmentarz wojenny, gdzie leżą żołnierze radzieccy. Ktoś z Jej rodziny, Ukrainiec zginął w tych okolicach pod sam koniec wojny. Cmentarz na który trafiliśmy był posprzątany i zadbany.


Zdjęcie: organizator

W sobotę ostatniego dnia września pojechaliśmy do Koszyc odebrać pakiety startowe. Jedzie się już autostradą, nie zwykłą asfaltówką z charakterystycznymi dla Słowacji drzewkami owocowymi rosnącymi przy drodze, które pamiętam sprzed kilkunastu lat. Miasto liczące około 240 tysięcy mieszkańców leży wśród wzgórz. Fajne one są, takie akurat do trenowania podbiegów czy też na jakieś małe zawody górskie. Gdybyśmy choć taką jedną mieli pod Białą Podlaską – byłoby rewelacyjnie. A tak, nie ma jak trenować górek, wszędzie tu płasko. W Serpelicach jest przyzwoity podbieg ale to 27 km w jedną stronę. 


Biuro zawodów mieściło się w Kulturpark, blisko startu. Można było poszukać się na tablicy, gdzie maciupkimi literami wypisano imiona i nazwiska wszystkich startujących, po czym triumfalnie wykrzyknąć – jestem! Dookoła krążyli biegacze nie tylko ze Słowacji: Czesi, Węgrzy, Polacy i masa innych. Wielu w profesjonalnych czapeczkach z daszkiem i innych gadżetach np. z UTMB zdawało się obwieszczać dookoła – Jestem weteranem biegów, gdzie ja nie byłem, czego nie przebiegłem, ho, ho! Trochę się podśmiewam, ale przyznam, że sam też lubię się pokazać w czymś fajnym. Były młode, piękne dziewczęta na stoiskach promocyjnych, byli jacyś brodaci Szkoci w kiltach, jakby żywcem wyjęci z „Braveheart”. Na stoiskach handlowych można było coś dokupić sportowego po promocyjnej cenie. Wśród gadżetów np. buffa okolicznościowego z 100. edycją koszyckiego maratonu czy również okolicznościowe magnesy do przypinania numerów startowych, zamiast tradycyjnych agrafek. Dla mnie to nowość, ale nie wiem, czy praktyczna. Magnesiki coś tam jednak ważą i pytanie, czy się nie zsuwają i nie gubią w trakcie biegowej szarpaniny. Plus jest taki, że nie zaciągną koszulki, jak to potrafi zrobić agrafka. Zbyt dużo tych stoisk nie było. W ramach rekompensaty można było zrobić zdjęcie i wziąć autograf od samego Roberta Korzeniowskiego, co też uczyniliśmy. Pakiety startowe ubożuchne – tylko numer startowy w chipem, mapka, jakiś folderek z podstawowymi informacjami i agrafki. Dawno nie biegałem a podobno to teraz standard. Koszulka była opcjonalnie, za dodatkową opłatą. To akurat dobry pomysł, bo jak ktoś dużo startuje, to nie ma co z tymi koszulkami robić. Później zalegają w szmateksach. Sam koszulki nie zamawiałem i dobrze. Cieszyliśmy się potem z w miarę wczesnego odbioru pakietów bo kilka godzin później kolejka po ich odbiór była mega długa. Podobnie było na mecie z odebraniem rzeczy z depozytów. Organizatorzy mogli to jakoś lepiej ogarnąć. 


W biurze zawodów


Pomysły na bieg

Jaką taktykę przyjąć? Pomysłów miałem kilka. Opcja ścigacka była od razu wykluczona, jako nierealistyczna. Bieg na wynik powyżej 3:30 był wydaje się do zrealizowania, ale co mi to da? Pojawił się pomysł, aby spróbować przebiec… ostatni. W 5 godzin i 59 minut, bo limit wynosił 6 godzin. „Obróć tabelę – Paweł Antoni na czele” – tak mogłoby to wyglądać. Nie był to bynajmniej mój oryginalny pomysł. Zrobił tak kiedyś znajomy maratończyk, biegający w szczycie formy poniżej 2:40, Piotr Karolczak „Kulawy Pies”. Podobno wcale to nie jest łatwe. - Może by spróbować tak samo? - pomyślałem. Druga freak’owa opcja, tym razem mój oryginalny wymysł, to zrobić 3 pętle zamiast przepisowych dwóch i ukończyć coś w rodzaju nieformalnego, koszyckiego ultramaratonu. Wyszłoby 63 km, w maksymalnie 6 godzin. Dałoby radę? Myślę, że tak. Tylko czy obsługa puściłaby mnie na trzecie okrążenie?


Gdy jednak przyszedł dzień startu doszedłem do wniosku, że nie będę się wygłupiał. Oszacowałem swoje możliwości na 3:15 – 3:30 i coś z tego wyniku postaram się nabiegać. 


W "różowej pupie" być...


Zaczynamy!

Początek był nerwowy, co miało konsekwencje w drugiej części biegu. Niby wszystko wyglądało OK – pogoda fajna, ze 12-14 stopni, lekko zachmurzone niebo, tylko gdzieniegdzie niewielkie kałuże po deszczu z poprzedniego dnia. Ubrałem treningowo-startowe Asicsy: stare, niezbyt lekkie, ale pewne, że nie zetrą nogi do krwi. Posiłek taki, jak powinien być przed maratonem, toaletę zaliczyłem kilka razy. Pomimo tego, gdy już ustawiłem się w tłumie czekających na start, 5 minut przed rozpoczęciem poczułem, że muszę do Toj Toja. - Niech to drzwiczki! - a tyle razy byłem! Teraz już było za dużo ludzi i za mało czasu, aby wychodzić z szeregu za potrzebą. Trudno. Postanowiłem wyskoczyć do najbliższej toalety, jaką zobaczę na trasie. Drugim problemem już na początku był brak zegarka ze stałym pomiarem tempa. Niestety nie naładowałem Ambita przed wyjazdem. Na starcie pokazywał 15% baterii a zatem prawdopodobnym było, ze na cały bieg nie wystarczy. W związku z powyższym ustawiłem się optymistycznie za trzema zającami na 3:15. Co będzie – jak będzie ciężko, to odpuszczę.


Wygłupy dzień przed startem na głównej ulicy..


Pierwsza pętla

Pierwsze kilometry nie były fajne. Raz, że tłok. Dwa, że podłoże to brukowa kostka Starego Miasta poprzecinana dodatkowo tramwajowymi torami. Nic przyjemnego, jednak ja myślałem głównie o toalecie. Rzeczywiście, na 2 czy 3 kilometrze zobaczyłem charakterystyczną plastikową budkę. Za płotem, za taśmą, ale to nic. Adrenalina była, to przeskoczyłem ogrodzenie jak antylopa. Po załatwieniu sprawy wychodzę, a tu już w oddali biegną zające na 3:30. Gdzie moi na 3:15?! Trzeba gonić! 


Przez kolejne kilometry ryzykownie przyśpieszyłem tempo. Z 4:30 – takim tempem powinienem biec na wynik 3:15 – na 4:10. Chciałem wszak dogonić zająców. Ciężko było, bo sporo ludzi biegło i trzeba było się przeciskać. Pozytywnym elementem był brak odczuwalnych, uciążliwych podbiegów. Wiatr też nie przeszkadzał. Około 8 kilometra dogoniłem mój cel i zwolniwszy do dedykowanego tempa 4:30 biegłem z całą grupą. Tak mijał czas przez kolejne kilka kilometrów. Podbiegów dużych nie było, trasa po mieście, już po normalnym asfalcie, dużo jednak lepszym, niż kostka brukowa. Kibiców sporo bo na peryferie w zasadzie nie wybiegaliśmy. Ludzie z maratonu trochę się już rozciągnęli więc i tłok zelżał. Punktu odżywcze rozstawione dosyć często oferowały wodę, banany, cukier, cytrynę i coś brązowego, czego nie spróbowałem. Izotoników nie mieli.


Nasz papież na głównej ulicy Koszyc


Katorga drugiej pętli

Pięknie było, ale jak to często w maratonie, do czasu. Około 13 kilometra poczułem, że bieg z zającami tempem 4:30 sprawia mi coraz większą trudność. Niedobrze – jak na tym etapie jest ciężko, to za Chiny nie dowiozę tego tempa do mety - uznałem. Postanowiłem odpuścić zająców i biec swoim tempem: nie zupełnym truchtem, ale ciut wolniejszym. Tak pewnie 4:40-4:50 na kilometr. Grupa na 3:15 zaczęła się powoli oddalać. Jeszcze na półmetku ich widziałem i było to optymistyczne. 


Kończąc pierwszą pętlę w 1:38:45 przebiegaliśmy przez ścisłe centrum miasta, gdzie dużo kibiców, ale i przez jakiś czas znienawidzona kostka brukowa oraz tory tramwajowe. Wbiegając w agrafkę zobaczyłem biegnącego z naprzeciwka Tomka, który pobiegnie najlepiej z naszej wycieczki i osiągnie świetny wynik 2:52. Po nawrocie wbiliśmy się w tłum półmaratończyków, których organizator puścił akurat przed nami. Trzeba było znowu bawić się w wymijanie, w wyprzedzanie, co było uciążliwe zwłaszcza w wąskich gardłach. Przed sobą widziałem balonik przyczepiony do zająców, który wyraźnie się do mnie zbliżał. - Jednak znowu doganiam zająców na 3:15 – pomyślałem dumny z samego siebie. - Nie jest ze mną tak źle! Mina mi zrzedła, gdy się okazało, że to nie zające na 3:15 w maratonie, tylko na 2:00 w półmaratonie. Cóż za smutna pomyłka…


Na mecie...


Od trzydziestego kilometra do czterdziestego przeżywałem katorgę. Nie, nie była to ściana, ale sił już nie miałem, aby biec poniżej 5 minut na kilometr. Nie wiem, jakim tempem biegłem. Ambit mi się wyładował a inaczej tempa nie mierzyłem. Nie miałem już na nic ochoty. Zaczęły się zwyczajne na takim etapie biegu myśli. Po %$# ja tu przyjechałem?! Co ja tu w ogóle robię?! Już bez dumnie wypiętej piersi, a zgarbiony mozolnie biegłem skoncentrowany na tym, aby właśnie biec i nie dać się pokusie przejścia w marsz.

 

„Ze spuszczoną głową, powoli,

 biegnie Paweł w maratońskiej niedoli”


Zjadłem żel, który miałem ze sobą i kilka pastylek dextro. Byłem na tyle zdesperowany i głodny energii, że dwa razy schyliłem się po żele, jak mi się wydawało pełne, zgubione przez kogoś. Były opróżnione. Taka biegowa fatamorgana. 


- Ja już nie dam rady – wyjęczał mi cicho wyprzedzany kolega z naszej wycieczki. Chłopak ciągnął ostatkiem sił, podobnie jak ja. - Aby biec, aby, biec, już nie daleko, tylko kilka kilometrów. Już mniej niż 10, już tylko 6. Co to dla mnie 6 kilometrów?! Na dużym paluchu zaczęło coś pobolewać, potem przestało. Pewnie odcisk się zrobił i w końcu pękł. Miałem to już kilka razy i nie było zbyt bolesne. Ducha podniosła mi agrafka, na której można było przyjrzeć się, kto przede mną, a kto za mną. Okazało się, że zające na 3:15 wcale tak daleko nie uciekły zaś te z balonikami opisanymi 3:30 są bezpiecznie daleko. - Jeśli będę biegł jakkolwiek to i tak dowiozę wynik poniżej 3:30 do mety – pomyślałem uspokojony.


Też meta!


Na ostatnich kilometrach starałem się odciągnąć myśli od zmęczenia. Słuchałem dźwięków, muzyki, którą zapewnili mieszkańcy Koszyc swoim gościom. Był tenor śpiewający jakieś arie, byli DJ-eje zapodający elektroniczną muzykę taneczną, był też ktoś, kto puścił klasykę. „Street Life” – murzyńskiej piosenkarki Randy Crawford – jeden z utworów ścieżki dźwiękowej do bardzo dobrego filmu „Jackie Brown” Quentina Tarantino. Rozpoznałem od razu, a potem nuciłem, bo tekst bardzo do okoliczności pasował. 


„I play the street life, because there's no place I can go 

street life – it's the only life I know 

street life – and there's a thousand parts to play 

street life – until you play your life away”


38 kilometr – wbiegamy do ścisłego centrum Koszyc, obok Pomnika Maratończyka, przy którym jeszcze dzień wcześniej robiliśmy zdjęcia sobie oraz gimnastyczkom, które pięknie wykonywały akrobacje na dwóch, wysoko zawieszonych szarfach. To tutaj klepnęła mnie w plecy Kasia podczas wyprzedzania. Dziewczyna miała jeszcze moc i dobrze pobiegła: 3:20 – najlepiej z kobiet z naszej wycieczki.


Pomnik Maratończyka Koszyce


40 kilometr – już czuć metę. Tłumy po bokach trasy, ludzie robią zdjęcia. Prostuję się i ogarniam, poprawiam czapkę i numer startowy. Już czuję tę adrenalinę i metę, które do pewnego stopnia dławią przytłaczające uczucie zmęczenia. Już wiem, że dobiegnę. Ba, nawet przyśpieszam na ostatnim kilometrze. Docieram na metę z czasem 3 godziny i 23 minuty, odbieram medal. Jestem. Udało się. Zdyszany gratuluję tym, którzy dobiegli tuż przede mną, w tym osobom od nas. Dla finisherów dają tu sporą reklamówkę z jedzeniem, piciem, folię NRC. Objadam się i opijam, ale z umiarem. Człapię do depozytów, gdzie spotykam szybszą część naszej grupy. Robimy pamiątkowe zdjęcia. 



Zakończenie

Jestem zadowolony. Fajny to był wyjazd, nie tylko od strony sportowej, ale tez towarzyskiej i krajoznawczej. Przez 4 dni zdążyliśmy się trochę poznać, trochę zintegrować, a przede wszystkim dobrze bawić. Rafał przed startem zapodał nam bojowe hasło, które przyjęło się jako nieoficjalny hymn wyjazdu. Nie będę czytelników demoralizował przytaczając go, gdyż jest trochę wulgarne. Ale fajne.


Sportowo było tak, jak mogłem się spodziewać. Wynik na mecie 3:23 i miejsce 564 na 4036 finisherów maratonu nie jest z mojej perspektywy ani bardzo zły, ani bardzo dobry. Szacowałem swoje możliwości na wynik pomiędzy 3:15 a 3:30 i tak też wyszło. W sumie fajnie. Może gdyby nie ten Toj Toj, potem rwane tempo, przyśpieszenie do 4:10 aby dogonić zająców, udało by się utrzymać 3:15? Trudno powiedzieć, raczej chyba nie. Za cienki na razie jestem. 


Po ukończeniu maratonu chodziłem tak, jakbym spędził noc poślubną z siedmioma murzynami, którzy jako pierwsi dobiegli do mety, a pomimo tego byłem uśmiechnięty. Nie - nie dlatego, że mam takie fantazje seksualne. Dlatego – i to jest niepokojące - że znowu chce mi się biegać. Że te wszystkie wyjazdy sprzed lat zakończone sukcesami bądź spektakularną klapą, te mozolne treningi, to jednak fajny czas był. Po 2-3 latach, gdy sobie odpuściłem większe ściganie doceniam lata, kiedy startowałem i byłem w miarę mocnym amatorem. I pomimo, że PESEL mówi „Paweł, stary jesteś, zajmij się w końcu czymś poważnym”, zaczynam tęsknić.

2 komentarze:

Łukasz Węda pisze...

Jaki stary Paweł. 3;23 robisz z marszu maraton co tu marudzić. W nogach zostają lata biegania. Wszak ten maraton nie był trudny ale za to tłok przeszkadzał utrzymać dobre tempo zwłaszcza na drugim okrążeniu.
"Czy wygrywasz, czy przegrywasz jeden...motyl"

Paweł Antoni Pakuła pisze...

Ale kurcze w wagę trochę poszło.. 5-7 kg więcej niż zazwyczaj. To sporo. Po piątce w Białej bolą mnie trochę achillesy, pewnie od przeciążenia. Wszak biegłem w startówkach. Zaraz start na 10km w Adamowie i to już pobiegnę w treningowo-startowych. Będzie bezpieczniej.

"Czy wygramy, czy przegramy - jeden huk!!"