czwartek, 22 sierpnia 2024

Parsęta River Trophy – pierwszy SUP maraton


Można pływać wypoczynkowo, można podejmować turystyczne, długodystansowe wyprawy, można też pojechać na zawody. Mając tak bogatą przeszłość zawodniczą w amatorskim sporcie biegowym jak moja byłoby dziwne, gdybym się nie pokusił na jakieś zawody w SUP. Wybór padł na maraton w Kołobrzegu. Daleko od Białej Podlaskiej, lecz dystans słuszny (43 km), rzeka którą nigdy nie płynąłem. Miała to być pierwsza edycja. Zapisałem się, opłaciłem. Proponowano mi przyjazd kilka dni wcześniej na główną imprezę: Planet Baltic SUP Race – międzynarodowe zawody w SUP-owych wyścigach na Morzu Bałtyckim. Nie zdecydowałem się z kilku powodów. Krótkie dystanse, na morzu nie mam żadnego doświadczenia i nie mam wystarczająco dobrego sprzętu. Wystarczy mi Parsęta RT. Wyścig miał być w poniedziałek. W niedzielę dojechałem pociągiem do Kołobrzegu taszcząc ze sobą SUP-a i namiot 2-osobowy z osprzętem. Nie nudziłem się po drodze gdyż akurat przeczytałem najnowszą książkę o pływaniu na SUP (Monika Bronicka – Deska SUP Wiosłuj na stojąco! - recenzja TUTAJ). Po drodze zastanawiałem się, jakim olejkiem się smarować i jak się ubrać, aby się nie spalić. Wszak lato tegoroczne takie upalne. Dojeżdżam do Kołobrzegu a tu zimno, deszcz i wieje. Masz ci los. Wykupiłem 2 doby na kampingu Baltic. 60 zł za dobę za osobę z namiotem. Pełno tam Niemców, puszczają głośno swój Teutonic Rock bądź EBM. Taki klimat, w sumie OK. Jeszcze wieczorem przeszedłem się do organizatora, popytać o szczegóły jutrzejszego startu. Po drodze zwiedziłem Kołobrzeg, dawna nazwa: Kolberg – jak nasz etnograf - Oskar Kolberg. Miasteczko dużo mniejsze, niż się spodziewałem, w sezonie wybitnie turystyczne, w czasie tragedii II wojny światowej zniszczone w ponad 90%. W porcie można pooglądać jednostki pływające w tym stare jachty. Obserwacja takielunku może być ciekawa zwłaszcza dla takich jak ja, którzy budują modele żaglowców.

Dzień startu

Poniedziałek, 9 rano. Przy Marine w Kołobrzegu powoli schodzą się ludzie. Jest nas mało, 20-30 osób. Oprócz Polaków są Czesi i jeden Litwin. To pierwsza edycja, ale i tak spodziewałem się liczniejszego grona. Mają z nami płynąć też kajakarze, oczywiście klasyfikowani osobno. Część osób jeszcze się waha, czy płynąć maraton 43 km czy może półmaraton (26 km). Znaczna cześć to zawodnicy z zakończonych wczoraj Planet Baltic, zmordowani po sprintach na Bałtyku. Ostatecznie na długi dystans decyduje się mniejszość. SUP-owiczów siedmiu, w tym część na sztywnych deskach; plus kilku kajakarzy, którzy już czekają w punkcie startu w Karlinie. Jest wśród nich utytułowany Piotr Rosada, uczestnik i zdobywca miejsc na podium w licznych maratonach i ultramaratonach kajakowych, w Polsce i za granicą. Deski pompujemy już w Kołobrzegu i pakujemy na przyczepkę. Czas dojazdu wykorzystuję aby podpytać organizatora o Parsętę. Okazuje się, że rzeka jest w większości nieuregulowana, a zatem kręta. W 75% płynie przez las, dużo w niej zatopionych konarów. Organizator jeszcze niedawno pływał z piłą i ciął bale w wodzie, aby udrożnić trasę. Woda niezbyt przejrzysta. Pierwotnie miała być jedna przenoska: w Pyszce jest uskok wodny i odwój – niebezpieczne miejsce. 11 lat temu utopiła się tam dziewczyna ze spływu kajakowego.  Teraz jednak organizator oświadczył, że możemy płynąć. O dziwo, w tak upalne i suche lato w ostatnim czasie w Parsęcie przybyło 20-30 cm wody. Gdy patrzę na rzekę – rzeczywiście: żadnych szuwarów, żadnych płycizn. Rzeka może nie wezbrana, ale taka zupełnie normalna. Jakże inaczej wygląda Parsęta od naszej płytkiej i zarośniętej Krzny w Białej Podlaskiej, o Zielawie nawet nie wspominając.

 

Karlino - przed startem

Płyniemy

SUP-y napompowane czekają na trawie na brzegu. Na siebie zakładam plecak biegowy z dwoma softflaskami, w zapasie w torbie przypiętej w bagażniku jeszcze 1,5 litra wody, która się nie przyda. Musimy nosić niewygodne, krótkie koszulki zawodnicze, takie jak w rajdach przygodowych, które zakładamy na plecak. Podpowiem tu dla organizatora, że lepsze byłyby laminowane lub gumowe numery startowe przypinane na rozciągliwym pasku, jak w triathlonie. Pamiątkowe zdjęcie całej grupy i chwilę później pada sygnał do startu. Nigdzie nie śpieszę bo wiem, że będę tu walczył o ukończenie w limicie 6,5 godziny a nie o podium. Odpływam z miejsca startu ostatni przypominając Piotrowi, że 3 lata temu przeze mnie czekał 3h na dekorację po 100km maratonie kajakowym na rzece Wieprz [LINK do relacji]. Wtedy płynąłem turystycznym „Wigraszkiem” i dopłynąłem ostatni, długo po wszystkich innych. Ale ukończyłem w limicie. Coś czuję, że tu będzie podobnie.

Zanim zdążyłem dobrze przyłożyć się do wiosła, już przygoda. 50 metrów od startu żyłka przewieszona w poprzek rzeki. Zawodnicy schylają się pod nią i płyną dalej. Gdy płynę ja z krzaków na brzegu odzywa się wędkarz: - A odczepiłby mnie pan tego woblerka? A huk, i tak jestem ostatni, minuta czy dwie mnie nie zbawi. Zawracam, i odczepiam „tego woblerka”. Wędkarz dziękuje i żali się, że ci przede mną nie chcieli pomóc. Tłumaczę mu, że to wyścig i to dlatego; w innym przypadku na pewno by pomogli. Nas SUP-erów wędkarze za bardzo nie lubią bo potrafimy niechcący wpłynąć w żyłki lub spłoszyć ryby, dobrze choć tu dołożyć cegiełkę na rzecz pojednania.

 


Na pierwszych kilometrach płynę sam i jestem ostatni. Jest słonecznie, przyjemnie chłodno tylko wieje od frontu silny, północny wiatr. Podziwiam rzekę rzeczywiście krętą, upstrzoną konarami; w głębi lasu widać skarpy. Są dwa mosty w tym jeden po kolejce wąskotorowej, do tego na lewym brzegu dwa grodziska wczesnośredniowieczne. Zwierząt nie widzę żadnych, ale nie ma w tym nic dziwnego skoro płynę ostatni. Ci przede mną wypłoszyli co ciekawsze okazy. Nikt się w rzece nie kąpie, wędkarze są, ale nieliczni. Staram się mijać ich przy przeciwległym brzegu. Generalnie wrażenia wizualne są pozytywne. Popijam regularnie, co 10 kilometrów wciągam żel lub Dextro. Mam na ręku Suunto Ambit z GPS-em ale bez paska pomiaru tętna. Coś sobie ubzdurałem, że aby zmieścić się w limicie muszę płynąć tempem 6:30 na kilometr. Tymczasem macham, macham - a na zegarku wychodzi 8-9 minut na kilometr. Słabizna. No nie zdążę - zaraz od tyłu dogoni mnie motorówka organizatora, która ma łapać zakały nie rokujące na ukończenie w limicie. To niepokoi, do tego ten wściekły wiatr. W takim wypadku szybko włączam sprawdzoną metodę: siadam po turecku i niczym Indianin wiosłuję na siedząco. Wiem, że tak płynę szybciej bo mam wyższą kadencję, wiatr mnie tak nie hamuje i nie targa SUP-em. Wychodzi tempo około 7-7:30 na kilometr.

 

Jedyna osoba, którą (na chwilę) dogoniłem

Około 7 kilometra w oddali przed sobą w końcu kogoś dostrzegam. Przedostatnim zawodnikiem jest Asia, która płynie na dmuchanym Starboardzie. Zbliżam się do niej bardzo, bardzo wolno, pomimo, że wiosłem macham raźno. Tak mi się przynajmniej wydaje. Uskok wodny w Pyszce, który jest bodaj na 13 kilometrze, przepływam spokojnie. Na brzegu stoi ratownik od organizatora, tak na wszelki (tfu, tfu) wypadek. Na 17 kilometrze, w końcu dogoniłem Asię. Chwila rozmowy i Asia uświadamia mi, że mamy spory zapas limitu i nie mamy się czego obawiać. Zachodzę w głowę, jak ja sobie ten czas przeliczyłem. To wstaję i przez kilka kolejnych kilometrów płynę na stojąco. Oczywiście Asia wtedy odpływa mi do przodu, ale przynajmniej już się nie boję, że nie zdążę.

Gdzieś w połowie drogi, gdy jeszcze płynę obok Asi, trafia się atrakcja: tarasujący rzekę świerk przerzucony od brzegu, do brzegu. A kilka dni temu trasa była sprawdzana i zawałek nie było. Obok świerku zacumowana czerwona motorówka ratowników. Mówią, że opcje są dwie: albo przerzucić SUP-a przez konar na rzece, albo obnieść brzegiem. Wybieram opcję brzegową. Żegnając się ratownicy uspokajają, że nas limit już nie obowiązuje. Mamy spokojnie i bezpiecznie płynąć do Kołobrzegu. 

 



Na drugiej połowie trasy, gdy wiosłuję stojąc, Asia znika mi z przodu. To, oraz wkurzający frontalny wiatr, dokuczliwy zwłaszcza od Rościęcina (33 kilometr), gdy zalesiony brzeg stopniowo ustępuje polom i łąkom, sprawia, że wracam do pozycji siedzącej. Mogę dopłynąć ostatni ale nie chcę, aby tam na mnie na mecie czekali zbyt długo.

Ostatnie 10 kilometrów – końcówka. Tu już czuć Kołobrzegiem. Najpierw duży, nowy most na drodze ekspresowej nr 6, na 38 kilometrze już widać miasto: dźwigi i wieżę kościoła - chyba tego, w którym wczoraj byłem na mszy. Znowu dostrzegam w oddali Asię. Wpływamy w miasto i oglądamy je z koryta Parsęty. Mosty, fontanny w wodzie i bulwar przed Mariną Solną, po którym spacerują wczasowicze. W końcu jest: Most Portowy, przy kołobrzeskiej Marinie – to tu jest meta. Kilka osób wiwatuje, udziela mi się, zaczynam wiwatować i ja. Z tego wszystkiego zapominam, że jeszcze trzeba przepłynąć metę, którą stanowią dwie żółte bojki ustawione na środku rzeki, pod mostem. W ostatniej chwili zmieniam kurs, przepływam i JEST. Pierwszy SUP-maraton ukończony. Pierwszy dla mnie i też pierwszy dla organizatora.


Zakończenie

Przypłynąłem oczywiście ostatni. Czas 5 godzin i 38 minut był rzeczywiście odległy od limitu. Sędzia i organizator okazał się liberalny w stosunku do mojej, nie do końca poprawnej techniki płynięcia. Bogiem a prawdą nie był to SUP – Stand Up Paddling a raczej SDP – Sit Down Paddling. Wkrótce obok Mariny rozpoczęło się zakończenie. Dostaliśmy małe dyplomy z metalową przypinką, wypisanym czasem i miejscem w kategorii. Choć na 7 osób na długim dystansie byłem ostatni to mam wypisane 3 OPEN. Jak do tego doszło? W przeciwieństwie do Zenka - wiem. Otóż na tych 7 SUP-erów oddzielnie sklasyfikowano SUP-y sztywne (hard) – 3 osoby, oddzielnie dziewczynę (Asię) na SUP-ie dmuchanym i oddzielnie mężczyzn na SUP-ach dmuchanych – 3 osoby. Po ceremonii zakończenia był w altanie grill, zupa, piwko dla chętnych i rozmowy o sprzęcie, o planach na przyszłe wyjazdy. Za długo tam nie zabawiłem, bo chciałem pójść na pobliską plażę i spróbować po raz pierwszy popływać SUP-em po morzu. Ostatecznie zrezygnowałem bo wiało, było pochmurno i późno. Może i dobrze bo nie był to dobry dzień. Tego samego dnia żołnierz od nas z jednostki w Białej Podlaskiej będąc na szkoleniu na poligonie w Wicku poszedł sobie popływać w Bałtyku i utonął. Bądź łaskawy dla jego duszy, Panie.

Polecam Parsęta River Trophy. Fajna rzeka, dosyć dzika i ładna; dobry dojazd koleją, nocleg w wersji budżetowej nie zrujnuje portfela, można przy okazji zaliczyć morze i plażing. Dystans na tyle długi, że opłaca się przyjechać, nawet z Białej Podlaskiej. Limit wcale nie jest straszny. Jak ktoś nie lubi - nie koniecznie trzeba się ścigać. Można tak jak ja, po prostu przepłynąć trasę. Dokładnie tak, jak niektórzy zaliczają maratony biegowe. W tym roku było kameralnie, pewnie w kolejnych latach liczba uczestników będzie się zwiększać.

Pełne wyniki długiej trasy

Brak komentarzy: