poniedziałek, 4 stycznia 2010

Udany rewanż


(Nocna Masakra, 18-20 grudnia 2009)

Za rok muszę tu wrócić – powtarzałem sobie wracając w pół żywy po sromotnej klęsce. Pieszy maraton na orientację na dystansie 100 km o horrorowatej nazwie Nocna Masakra rozgrywany w końcu 2008 roku w okolicach Szczecina dał mi porządnie w kość [relacja]. Wystartowałem pewny siebie licząc na niezły wynik a w najgorszym wypadku na ukończenie. Niewłaściwe i niedostosowane do trudnych warunków wyposażenie, różne inne błędy, długotrwały deszcz, błoto oraz silny wiatr brutalnie sprowadziły mnie na ziemię. Na półmetku czułem się słabo, potem było już tylko gorzej. Na sześćdziesiątym kilometrze byłem tak osłabiony, że poprosiłem organizatora o zwiezienie z trasy. Niespodziewanie dostałem niezłe lanie a w bonusie przeziębienie. Wracałem do domu mając blisko 39 stopni gorączki, w następnych tygodniach łykałem antybiotyki. O Nocnej Masakrze która dla mnie okazała się Nocną Porażką długo jeszcze pamiętałem. Obiecałem wrócić za rok i poprawić to, co nie wyszło. Pokonać trasę popełniając minimum błędów i ukończyć zawody w limicie. Upłynął rok, nabrałem doświadczenia w nawigacji, poprawiłem biegową wytrzymałość. W grudniu 2009 znowu się zgłosiłem. Zbliżał się czas drugiej próby.

Miejsce

Tym razem miejscem zmagań Nocnej Masakry miał być północno - wschodni skrawek Województwa Lubuskiego leżący niecałe 50 kilometrów na północny - wschód od Gorzowa Wielkopolskiego. Jest to teren polodowcowy, bogaty we wzgórza morenowe dochodzące do 120 m. n.p.m. oraz polodowcowe jeziora o znaczniej głębokości (Pojezierze Dobiegniewskie). Wzgórza w dużym stopniu porośnięte są lasami będącymi zachodnim krańcem Puszczy Drawskiej. W tym dużym kompleksie leśnym zachowało się szereg rzadkich gatunków zwierząt i roślin stąd na jego części, po sąsiedzku z terenem zawodów utworzono Drawieński Park Narodowy. Baza rajdu zorganizowana została w niewielkiej turystycznej miejscowości Długie, położonej nad Jeziorem Lipie. Punktu kontrolne rozrzucone na mapie koncentrowały się wokół starego (pierwsze wzmianki pisane - XIII wiek), kilkutysięcznego miasteczka Dobiegniew. Okoliczne, rozległe zwłaszcza na południu i wschodzie lasy porastające mniejsze i większe pagóry miały rozstrzygnąć o zwycięstwach bądź porażkach uczestników tegorocznej Nocnej Masakry.

Ranek

Gdy dzwoni budzik za oknem ciemno. Wszyscy śpią w sali upchani jak sardynki w puszce. Daniel chyba nie przewidział podwojonej w porównaniu do poprzedniego roku frekwencji. Jakoś damy radę. Zresztą to najmniejsze w tej chwili zmartwienie. Za niecałe 3 godziny start a wcale mi się nie chce. Nie mam ochoty wychodzić na ten kilkunastostopniowy mróz oraz śnieg i napierać przez 100 kilometrów. Naprawdę. Nie boję się mrozu tak jak zimnego, jednostajnego deszczu, ale przyjemnie na pewno nie będzie. Mimo wszystko jestem dobrej myśli, warunki są lżejsze niż na Skorpionie a tego o mało, co nie ukończyłem. Lepszy mróz i śnieg niż deszcz i błoto. Powinienem dać radę. Przynajmniej kondycyjnie. Nawigacja to jak zwykle rzecz trudna do przewidzenia.

Nieśpiesznie przygotowuję się do startu: śniadanie, ubieranie, pakowanie plecaka, przycinanie paznokci. Zapomniałem to zrobić przed wyjazdem, zostało na ostatnią chwilę. Nie chcę ich stracić a nie wiadomo, co będzie się działo na trasie. Moje terenowe Asics’y są jeszcze słabo rozbiegane. Mogą spłatać nieprzyjemnego figla w drugiej połowie biegu. Reszta stroju jest sprawdzona, od tej strony problemów być nie powinno.

Po siódmej rano organizatorzy rozdają mapy. Tym razem chyba zaczniemy punktualnie. To dobrze, dzień jest krótki, każda jego minuta jest cenna. Po odebraniu mapy nigdzie się nie śpieszę. Kolejność zaliczania punktów jest dowolna, więc grunt to wybrać optymalną drogę. Nauczony doświadczeniem z zeszłego roku nie chcę popełnić tego samego błędu. Na początku będąc jeszcze wypoczętym trzeba zrobić trudniejszą część trasy, w tym przypadku punkty leżące w dużym kompleksie leśnym na południe od bazy. Łatwiejszą część zostawiam na noc, gdy będzie zimniej i będę już solidnie zmęczony.

Start

Był o 7:30, nawet nie zauważyłem kiedy. Wychodzę z bazy dziesięć minut później mając gotowy plan. Chcę kolejno zaliczyć punkty: 9,3,1,6,7,11,4,15,12,2,10,16,13,8,5,14. Po drodze jest punkt „H”, miejsce gdzie można się ogrzać i uzupełnić wodę. Jeszcze nie wiem czy do niego wstąpię. Początkowo trochę idę, trochę nieśpiesznie truchtam w stronę PK9. Mijam mniejsze i większe grupki piechurów pancernie ubranych na tęgie mrozy. Na razie trochę zimno, ale po lekkim rozgrzaniu powinienem uzyskać w miarę znośne warunki. Teren dosyć pofałdowany, bieg pod górę na początku tak długiego dystansu to samobójstwo. Już wiem, że rekordowego czasu nikt tu nie wykręci.

Dobiegając w pobliże dziewiątki mijam Maćka i parę innych osób z czołówki, którzy punkt mają już podbity. Do prowadzących mam jakieś dziesięć minut straty - pewnie tyle, co straciłem w bazie planując warianty. To niewiele. Będzie mnóstwo czasu by nadrobić. Pod warunkiem, że wejdę sprawnie na każdy punkt a początek wcale obiecujący nie jest. PK9 podbijam w miarę sprawnie, ale już z PK3 mam drobne problemy. W jego okolicach minąłem wracającego Grześka, nie mogę się zdecydować którędy na punkt wchodzić. Szukam go na pagórkach za bardzo na północ, za wcześnie. Płoszę z lasu jakieś sarny, to na pewno nie tu, bo prowadzący już by je wypłoszyli. W końcu idę bardziej na południe i widzę sporą górkę z wyraźnie widocznym lampionem. Jest. W towarzystwie kilku osób podbijam kartę i z trudem notuję czas. Długopis na mrozie nie chce pisać, szarpię się z kartą startową. Jasna cholera, od początku same problemy. Udaje mi się w końcu coś niezgrabnie nabazgrać i długopis chowam do wewnętrznej kieszeni ortalionu, bliżej ciepłego miejsca. To w przyszłości rozwiąże problem.


Z trójki trochę truchtam trochę idę na PK1. Jak do tej pory prawie cała trasa prowadzi przez las, po płytkiej warstwie świeżego śniegu. Jest trochę ślisko, ale dzięki minusowej temperaturze śnieg nie jest lepki. Warunki do biegania są całkiem znośne. Temperatura nie przeszkadza, już się rozgrzałem. Po drodze dobieram się do niesionych zapasów. Trzeba uzupełnić energię jednocześnie odciążając ekwipunek. Batoniki zmarzły na kość, woda w butelce zaczęła zamarzać. Wewnątrz pływają bryłki lodu. Piję co się da, resztę wylewam. Z napojów pozostaje tylko gorąca herbata w termosie.

Po drodze na jedynkę mijam Radka prowadzącego „tramwaj” (grupa początkujących pod okiem doświadczonego nawigatora). Chwilę rozmawiamy, potem truchtam dalej samotnie. PK1 znajduję i podbijam bez przygód. Wyścigowy peleton się rozciągnął. Wokół mnie nikogo. Biegnę dosyć szeroką, wygodną leśną drogą do kolejnego punktu. Po drodze niespodzianka, spotykam prowadzącego Michała. Wszystko fajnie tylko dlaczego biegnie w przeciwnym kierunku? Coś z tyłu głowy zaczęło mi szeptać, że wybrałem niewłaściwą kolejność podbijania punktów. Wariant dłuższy niż optymalny. Pięknie po prostu. Nie tracąc czasu truchtam dalej chcąc dogonić jakaś grupkę biegaczy przede mną. Jeden z nich zgubił startowy numer, który potem znalazł Michał. Doganiam ich dopiero przy PK6. Podbijam punkt, przekazuję zgubioną kartę. Biegnę turystycznym szlakiem do PK7, który podobnie jak poprzedni podbijam bez większych przygód.

Kierując się z siódemki asfaltową drogą przez Zagórze do jedenastki ponownie spotykam Michała. Oczywiście znowu biegnie z naprzeciwka. Kurde, na pewno coś pokręciłem z wariantem. Mijamy się w biegu, prowadzący nie traci czasu. Kilkaset metrów za nim podąża Maciek a tuż za nim jakiś inny, nieznany mi biegacz (Andrzej). Ten trzeci utrzymuje tempo drugiego siedząc mu na ogonie, ale jestem przekonany, że do mety tempem Maćka nie dobiegnie. Nie daję mu szans, niedługo odpadnie. Idąc dalej pod górę brukowaną ulicą spotykam samotnego Wojtka. Zaliczając lekkie wahnięcie na wysokich w tym miejscu wzgórzach wbiegam na jedenastkę. Czuję się całkiem dobrze, herbatę jeszcze mam, trochę jedzenia także. Postanawiam odpuścić punkt z zaopatrzeniem (punkt H) i najkrótszą drogą kieruję do czwórki. Może zyskam nieco czasu i nadrobię stratę do chłopaków.

Bieg sporadycznie przerywany marszem w kierunku PK4 wychodzi mi świetnie. Nikogo przed sobą nie mam, truchtam leśnymi ścieżkami nie widząc żadnych śladów. W pewnej chwili tracę orientację, później odnajduję się w lepszym niż myślałem położeniu. Szczęście mi sprzyja. Dobiegam do torów i z nich atakuję punkt. Trafiam bez pudła za pierwszym razem, idealnie na wzgórze z lampionem. Kręci się przy nim jakiś młody chłopak, który jak się okazuje wybrał jeszcze gorszą kolejność. Nie martwię się jego obecnością, bo prędzej czy później będzie musiał wrócić po punkty, które ja mam już podbite.

Z czwórki na jedenastkę biegnę po torach, wariantem lubianym przez Maćka. Sam nie lubię tych kolejowych podkładów, łatwo krzywo postawić nogę i boleśnie urazić stopę. Skręcam w końcu w leśną drogę prowadzącą do jakiejś prywatnej posiadłości pośród lasu. Zgodnie z zaleceniem organizatora powinniśmy ją ominąć. Skręcam więc łukiem w lewą stronę chcąc przejść skrajem polany w pobliże punktu. To jednak proste nie będzie. Po drodze jest dolinka ze strumieniem, który rozlał się na okolice. Woda jest zamarznięta, ale jak bardzo? Ostrożnie wchodzę na lód: trochę trzeszczy, ale trzyma. Ryzykowna przeprawa, ale na wycof nie mam ochoty. Drugi brzeg wydaje się bardzo blisko. By zmniejszyć nacisk na jedno miejsce schodzę do parteru i niezdarnie gramolę na czworaka stawiając możliwie szeroko ręce i nogi (metoda „na nartnika” – określenie Uli). W tej niezręcznej sytuacji zastaje mnie Michał, który nadbiegł z tyłu wraz ze spotkanym niedawno chłopakiem. Ma niezły ubaw widząc mnie strachliwie pełzającego po lodzie. Sam odważnie przechodzi przez rów nie zniżając do parteru. Lód się pod nim nie zarwał, więc i ja wstaję z kolan. Wszyscy trzej przechodzimy szczęśliwie na drugą stronę. Kąpieli udało się uniknąć*.

Podczas wspólnego biegu i marszu w kierunku piętnastki wyjaśniona zostaje sprawa odmiennej kolejności podbijania punktów. Okazało się, że prowadzący koledzy po podbiciu jedynki pobiegli do dziesiątki a następnie jedenastki. Wybrali wariant korzystniejszy gdyż zostawiając tak jak ja dziesiątkę na później należało potem nadłożyć spory kawałek. Stąd biegnąc przez chwilę równo z Michałem miałem ciągle jeden punkt w plecy. Feralną dziesiątkę.

Do ambony myśliwskiej w lesie będącej naszym PK15 dochodzimy w trójkę, ale później rozdzielamy. Robię chwilę przerwy na gorącą herbatę, chłopaki truchtają dalej. Nieśpiesznie truchtam w ślad za nimi, do PK12. Po drodze mija mnie idący z naprzeciwka Marcin, zwycięzca tegorocznego Skorpiona. Pierwsza z osób zaliczających punkty w odwrotnej kolejności. Nie ma wcale szybkiego tempa, większość punktów jeszcze przed sobą. Widzę realną szansę dotarcia przed nim na metę, może się uda. Dalej biegnę w towarzystwie Irka, mocnego zawodnika startującego głównie w rajdach przygodowych. Maciek gdzieś wsiąkł z tyłu stąd Irek zajmuje drugą pozycję. Nic dziwnego, dla zawodników na jego poziomie dystans 100 km pieszo na orientację stanowi raczej formę treningu niż wyzwania.

Spory kawałek przed PK12 Irek urwał się do przodu. Gdy dobiegam do punktu, wraca z niego Michał oraz depczący mu po piętach Irek. Ciekawe, który wygra - zaczynam emocjonować się zmaganiem czołówki niczym kibic oglądający wyścig w TV. Po zaliczeniu dwunastki biegnę do dwójki położonej na skarpie, nad jakimś rowem. Przy lampionie dochodzi mnie Maciek wraz z wytrwale trzymającym się go Andrzejem. Chłopcy śpiesznie wychodzą dalej ścigając prowadzącą dwójkę. Sam zaś zdołowany gorszym wariantem nawigacyjnym odbijam bardziej na południe, w stronę, pominiętej przeze mnie dziesiątki. Biegnę już coraz mniej, w znacznej części idę. Jestem coraz bardziej zmęczony i wyziębiony. O zejściu z trasy jednak nie myślę, mam już większość z szesnastu punktów, zostało tylko sześć. Muszę dać radę.

Idąc przy zapadającym zmierzchu na kolejny punkt nawigacyjny przechodzę przez Mierzęcin. We wsi jeden z budynków obwieszony lampkami to sklep. Otwarty! Cóż za piękny widok. W środku, starzy bywalcy, nagrzane wnętrze; jedzenie i picie zdobi półki za ladą. Pani sprzedawczyni nie ma gorącej wody na herbatę, nie jest ubrana topless i nie ma dwudziestu lat, ale i tak czuję się prawie jak w niebie. Mogę tu kupić wszelakie napoje, batoniki, delicje. Skwapliwie korzystam z okazji objadając, opijając i ogrzewając się we wnętrzu z 15 minut. Wychodzę jak nowo narodzony, ten drobny odpoczynek dał mi naprawdę dużo. Znowu mam siłę biegać, morale znowu jest wysokie. Truchtam prawie bez przerwy do dziesiątki w dużo lepszym humorze.

Niestety tego punktu podobnie jak wszystkich pozostałych muszę szukać w ciemności. Mam problemy, bo szukam trochę za wcześnie. Po stracie kwadransa postanawiam bez wyrzutów sumienia poszukać śladów innych zawodników i po nich trafić na punkt. Trochę to mało samodzielne, ale w tych warunkach skuteczne. Udaje się. Biegnę dalej kilka kilometrów z Mierzęcina do Dobiegniewa. W mieście jakiś gospodarz zagaduje z zainteresowaniem czy aby nie za zimno na takie zabawy. „Był tu u mnie taki jeden od was, po wodę” – mówi. Za zimno nie jest – myślę – poza tym to już prawie końcówka. Jeszcze ze 30 kilometrów i jak się pośpieszę to przed północą będę w bazie. Ach…, baza. Myśl o niej, o ciepłym pomieszczeniu, o gorącej herbacie motywuje do szybszego przebierania nogami. Truchtam więc dalej do PK 16 położonego w lesie, na skraju jeziora. Sugerując się śladami trochę za wcześnie schodzę z drogi, ale wydeptana ścieżka bezbłędnie prowadzi do lampionu. W tył zwrot i kieruję kroki w stronę PK13. Znowu czuję zmęczenie, jest ciemno i zimno. Na polarowej rękawiczce powstała śmieszna lodowa narośl od wycierania ciągle kapiącego nosa. Nie ma sensu myśleć o głupotach, muszę skupić się na nawigacji. Wszystkie pozostałe 4 punkty ustawione są w lasach. Byle tylko nie zbłądzić nocą w lesie, bo będzie niedobrze. To główne zmartwienie, reszta się nie liczy.

Na szczęście trzynastkę zaliczam bez kłopotu, potem ósemkę następnie piątkę. Niewiele z tego pamiętam, z trudnością przypominam sobie, jak wyglądały punkty. Zmęczenie dawało się we znaki, cały wysiłek umysłu starałem się kierować na nawigację. Pomimo tego popełniałem coraz więcej drobnych błędów. Za trzynastką przez moment nie mogę znaleźć zejścia z torów na drogę. W Pielicach przebiegam kilkaset metrów za daleko. Jestem już zbyt blisko by się poddać, więc nawet o tym nie myślę. Tylko ciemność, latarka, biały puch przesuwający się pod stopami, mapa, kompas i zegarek. Za trzy minuty rozwidlenie leśnych dróg, odbijam w prawo. Potem trucht przez pięć minut na zachód, do skrzyżowania przy jeziorku. Za nim powinien być punkt. Podbijam i cała procedura powtarza się od nowa. Mapa, kompas, zegarek; mapa, kompas, zegarek. Cieszę się, że jestem coraz bliżej bazy, cieszy też ukształtowanie terenu. Szczęśliwie spora część dróg, po których biegnę lub idę łagodnie schodzi w dół. Pomimo zmęczenia aż chce się biec. Stojąc przy ostatnim punkcie (PK14) już widzę bazę. Jest po drugiej stronie jeziora. Prawie w zasięgu ręki. Przy lampionie kręcą się jeszcze jakieś grupki zawodników. Przypuszczalnie nie są z mojej trasy, ale lepiej dmuchać na zimne. Mobilizuję ostatki sił, wyprzedzam ich i truchtam w kierunku bazy. Ścieżka nad jeziorem, wybiegam na ulicę i już widać znajomą okolicę. Wpadam na metę pół godziny przed północą, po 15 godzinach i 52 minutach od startu. Jestem szósty. Najlepsi grzeją się w środku już prawie trzy godziny. Marcina ostatecznie nie udało mi się pokonać. Przybiegł 8 minut przede mną.

Zakończenie

Trasę pieszą 100 km wygrał w tym roku Michał. Udało mu się uciec Irkowi i zameldować na mecie po 13 godzinach i 9 minutach. Chwilę po Irku (13:47) przybiegł Maciek (13:54), dalej Andrzej (14:16), dużo później Marcin (15:46), ja (15:52) i Wojtek (16:58). Spośród 99 osób, które wyszły na trasę 100 km do mety z kompletem punktów dotarło 26 zawodników. Resztę wykończyły trudne zimowe warunki, słabsza kondycja psychiczna bądź fizyczna lub inne przygody. Dla mnie był to świetny rajd. Pierwszy ukończony w prawdziwie zimowych warunkach, przy kilkunastostopniowym mrozie. Jedyny poważny błąd popełniłem na początku decydując się na inną niż optymalna kolejność podbijania punktów. Straciłem w ten sposób ze 30 minut albo i więcej. Późniejsze samo wchodzenie na punkty szło mi całkiem nieźle. Większość lampionów odnalazłem z marszu, nielicznych kłopotliwych nie szukałem dłużej niż 15 minut. Kondycyjnie także źle nie było. Dałem radę truchtać także na ostatnich kilometrach, z resztą nie miałem wyjścia. Ubrałem się tak lekko, że przy marszu dłuższym niż kilka minut czułem przenikliwe zimno. Musiałem często przechodzić w bieg by utrzymać w miarę komfortową temperaturę ciała. Ze sprzętem miałbym może więcej problemów, gdyby nie życzliwi znajomi, którzy pożyczyli mi cześć wyposażenia. Od Uli dostałem termos, od Grześka czołówkę Myo 5 (moja chwilowo odmówiła posłuszeństwa). Jeszcze raz wielkie dzięki!

Wywiad

Na zawody dojechałem wspólnie z dwójką znajomych. W drodze Ula wypytała mnie oraz startującego na tej samej trasie Bartka o oczekiwania i obawy wobec startu, o patenty na zimowe warunki, a także o plany startowe na przyszły rok. Powstał z tego wywiad, który można przeczytać na stronie Sherpas.pl [link].


Wspomniane w tekście osoby:

Daniel to Daniel Śmieja (organizator)
Michał to Michał Jędroszkowiak
Maciek to Maciek Więcek (Nieznani Sprawcy)
Grzesiek to Grzegorz Łuczko (raidteam.pl)
Andrzej to Andrzej Buchajewicz (MC kwadrat)
Irek to Irek Waluga (Team 360 Stopni)
Marcin to Marcin Krasuski (Warsaw Heroes)
Wojtek to Wojtek Łachut (Twister)
Radek to Radosław Rój (raidteam.pl)
Ula to Urszula Wojciechowska (Sherpas)
Bartek to Bartek Jachymek (IM 2010)


* Jak się później okazało moje obawy o wytrzymałość lodu nie były na wyrost. Jedna z dziewczyn przechodząca później w tym samym miejscu wpadła po pas do wody. Przy minus kilkanaście stopni mrozu musiała to być średnia przyjemność.

9 komentarzy:

Tofalaria pisze...

Gratulacje, Pawle!
Mocno obstawione zawody, wynik dobry, no i przekonałeś się, że nie taka zima straszna ;)
To co Wy tam w czołówce wyprawiacie, to ja nie wiem, kto jeszcze Was dogoni. Coraz szybciej nogami przebieracie! Zdradziłbyś jakieś treningowe sekrety lub sekretną dietę - jakie delicje kupiłeś w sklepiku?
Pozdrawiam i powodzenia!

Paweł Antoni Pakuła pisze...

dzięki Ula, to wszystko z Twoją pomocą. Termos spisał się świetnie.
:)

O treningu już pisałem kiedyś u Kuertiego a dieta? Mało cukru, trochę makaronu, musli, dużo białka, ciemne pieczywo, ryby, owoce. Standard. Na rajdzie miałem w plecaku zwykłe batoniki (3), 4 kanapki (zmarzły prawie na kość ale jakoś zjadłem), w termosie herbata. W sklepie rzuciłem się na delicje szampańskie (chyba wiśniowe, pamiętam tylko że dobre :)), jakieś ciastka, batony chyba też. Zapiłem wszystko sokiem pomarańczowym. Szczęście, że byłem na tyle roztropny, że zabrałem do plecaka banknot.

Grzegorz Łuczko pisze...

Z tym banknotem to chyba o mnie i Ulkę chodzi? :) .

Kasę zawsze trzeba mieć! Nigdy nie wiadomo kiedy się przyda :) .

Paweł Antoni Pakuła pisze...

Nie piłem konkretnie do Was, ale mam w pamięci twój i Uli przypadek, że wymęczeni trafiliście na stację benzynową, pięknie zaopatrzoną a byliście bez kasy. Można się wtedy wkurzyć, że w plecaku zabrakło miejsca dla jednego choćby banknotu. Obok komórki to przecież druga niezbędna rzecz ratunkowa:)

Ja od kilku ostatnich rajdów zawsze biorę banknot (20 zł wystarczy), może się przydać na żywność, picie lub na zwiezienie z trasy.

Zdzichu pisze...

Brawo Paweł. Brawo za lokatę i brawo za relację. Cieszę się, że udało się Tobie wziąć udany rewanż za Nocną Masakrę 2008. W moim wypadku poszło odwrotnie, w 2008 występ udany jak na moje możliwości, a teraz klapa. Tym razem ja czekam na NM 2010, żeby się zrewanżować. Fajnie się czyta Twoje relacje, szczególnie z punktu widzenia uczestnika imprezy. Można skonfrontować swoje odczucia z innymi uczestnikami. Mi nasunął się wniosek, że warunkiem udanego startu jest popełnienie jak najmniejszej ilości błędów (ideałem jest oczywiściie przejście bezbłędne, ale na to raczej liczyć nie można). Do zobaczenia na rajdach w 2010.

Paweł Antoni Pakuła pisze...

Witaj Zdzichu!

Kurcze, szkoda, że nie porozmawialiśmy w bazie. Rozmawialiśmy na Nawigatorze, a na NM Cię przeoczyłem. Czytałem Twoją relację z trasy 50 km. Wydaje mi się że wiem co czujesz bo ja jak wiesz też wtopy różne zaliczałem. Pocieszam się wtedy że nabyłem doświadczenia i chyba warto w to uwierzyć bo nawet nieudany start czegoś uczy. A późniejsze sukcesy nie są możliwe bez wcześniejszych porażek (no dobra, są wyjątki, np. Maciek który ukończył już pierwszą setkę na którą się wybrał). Dobrze że się nie poddajesz i będziesz walczył w przyszłym roku, myślę, że dzięki tej porażce bardziej zawzięcie. Pozdrawiam, do zobaczenia na kolejnych zawodach.

p.s. Napisz do Daniela, że jest Twoja relacja na stronie pk4.pl Team. Niech doda do spisu relacji na stronie zawodów.

Tofalaria pisze...

Paweł, no jak mogłeś napisać o nas "wymęczeni" :D Głodni i bez grosza przy duszy, to i owszem, ale po niecałej wtedy jeszcze setce na rowerze (+ Grzesiek 50 w nogach) to naprawdę byliśmy świeżutcy i dopiero się rozkręcaliśmy.

Paweł Antoni Pakuła pisze...

O, w takim razie przepraszam :D Najwidoczniej to była projekcja moich odczuć na Was:) Cofam to co napisałem o "wymęczeniu" i stwierdzam, że Ula i Grzesiek trafili na stację benzynową głodni i bez grosza ale z wielkim sercem do walki. Dopiero się rozkręcali.

Paweł Antoni Pakuła pisze...
Ten komentarz został usunięty przez autora.